sobota, 13 września 2014

EPICENTRUM - odc. 2



   Turkowski już tam jest i przygotował wszystko. Nie denerwuj się - powiedziała cicho Emi, chwytając z tyłu chłodną dłoń matki. Powiedziała to na wszelki wypadek, bo przecież w takich sytuacjach mówi się podobne zdania, którą nie znaczą wiele ale też nie kosztują nic. Agnieszka nie poruszyła się nawet. Nie zareagowała wcale. Jej spokój imponował córce od lat i być może właśnie ta niewzruszona nigdy, niczym moc umysłu, duszy, sumienia, emocji, była absolutnym fundamentem przyjaźni, jaka połączyła już na zawsze dojrzałą wiekiem matkę z dojrzewającą szybko córką - nastolatką. Agnieszka wpatrywała się w okno uporczywie jeszcze chwilę, a potem na kilka minut zakryła ręką oczy, jakby wewnętrzna ciemność była w całej tej sytuacji lepszym już wyborem, niż błękitna, poranna mgła, w którą wjechał samochód z jej mężem w środku.
   Agnieszka i Emilia wiedziały o wszystkim nie od początku lecz od bardzo dawna. Emi słynęła z inteligencji. Uwielbiała obserwować świat i ludzi. W szóstej klasie podstawowej szkoły zwyciężyła w konkursie fizycznym, pokonując nawet licealistów. Rok później na dwa dni zginęła nagle rodzicom. Andrzej, wówczas już wpływowy człowiek w stolicy, znalazł ją - zdumioną szczerze niepokojem wokół całej sprawy - za pomocą służb specjalnych państwa, na lotnisku Chopina. Obserwowała ludzi, rozmawiała z przylatującymi w trzech językach, pytała: czego szukają w Polsce i co już o niej wiedzą? Zapisywała wszystko skrupulatnie, pod każdą notatką podsumowując wnioski. Lotnisko było dla niej jak żywioł wędrującej w różnych kierunkach ludzkości, jak nowożytna wieża Babel, jak hymn o wolności człowieka. W całej swej badawczej szczerości nawet nie zauważyła, gdy minęły dwa dni, nie czuła głodu i nie chciało się jej spać. Andrzej znalazł ją na tarasie widokowym lotniska, podczas rozmowy, jaką prowadziła po angielsku z żydowskim rabinem, dyrektorem archiwów Yad Vashem, który potem długo ściskał dłoń zdumionego na przemian i wściekłego ojca, gratulując mu znakomitego wychowania córki.
   Dlatego właśnie kilka już miesięcy temu Emi jako pierwsza odnotowała i zbadała zmianę w zachowaniu Andrzeja. Wszystko było niby tak samo regularne: Andrzej jak zawsze odwoził ją rano do szkoły, potem telefonował około południa, wieczorem - uśmiechnięty choć zmęczony - przytulał długo swoją córkę, jednym okiem zerkając na wieczorne wiadomości w publicznej Jedynce. Drogą jednak do wychwycenia zmian była najpierw Agnieszka. Emi wyczuwała jakiś niepokój i smutek matki oraz tę przemożną chęć, by wszystko ukryć przed małą i maksymalnie zabezpieczyć zewnętrzny świat przed jej domysłami. Aby tylko nie dało się wyczuć żadnego tąpnięcia ani przesilenia. Agnieszka nie dopuściła więc, by cokolwiek zmieniło jakąkolwiek z dobrych reguł życia ich domu. Ale Emi miała siódmy zmysł. I natychmiast wszystkie receptory jej inteligencji, pamięci i serca chwytały te szczegóły, których świat materialny nie jest w stanie odnotować, bo żyją one poza horyzontem policzonej fizycznie rzeczywistości.
   Matka więc tak samo gotowała swemu mężczyźnie poranny kubek mleka - ale gdy za to całował ją w czoło - miała w oczach kilka kropel łez. Zaledwie kilka kropel. Lecz dla Emi były one jak powódź, która systematycznie przełamuje tamę spokoju. Ojciec więc tak samo odwoził swoje dziecko rano do szkoły ale w drodze zaczynało brakować mu pytań i żartów. Gubił wątek rozmowy. Zerkał ze spoconym czołem często na telefon i wówczas na długie minuty oblegała ich ponurym murem ta cisza, która zapowiadała poważne, smutne zmiany. Pewnego dnia Andrzej nie zadzwonił do córki w południe, a potem zupełnie zarzucił już ten zwyczaj. Owszem, przytulał co wieczór swoje dziecko. Ale nie było już w tym uścisku jego serca - Emi wyczuła to doskonale. A jeśli nawet było - to było to serce inne, jakby ktoś wykroił z niego całą tę radość, wolność, twórczość i dobroć, w której córka od dziecka przyzwyczaiła się tulić i znikać całkowicie.
   I jeszcze był ten ogród. To znaczy kawałek ogrodu, który przed laty zasadził dziadek Emilki i nauczył ją, że każde drzewo ma swój rozum i potrafi przez to prowadzić osobliwy dialog z człowiekiem. Emi rozmawiała z drzewami. Dopóki żył dziadek: ze wszystkimi drzewami ogrodu. Ale oto przed kilkoma miesiącami ojciec zamknął jego część, gdzieś z tyłu, przy drzewach obcych - drzewach z lasu, które zdawały się nie mieć rozumu i mówiły jedynie językiem wiatru, słowami skargi, a nie mądrości - i nie chciał, aby ktokolwiek tam wchodził. Emi przestrzegała zakazu ojca aż do pierwszej, głośnej kłótni rodziców - kłótni, która trwała zaledwie chwilę, nigdy jednak przedtem nie była gościem w ich domu, wkraczając więc bez zaproszenia wniosła chłód i śmiertelną, siną nieufność.
   Tej nocy Emi postanowiła wyjaśnić wszystkie przyczyny rodzinnej przykrości. Wiedziała nazbyt dobrze, że jedyna odpowiedź kryje się w zakazanej części ogrodu. Kiedy zapóźnione godziny nocy przyniosły wreszcie wszystkim sen - otworzyła oczy. Ciemność przekonywała ją o bezpieczeństwie podjętego zamiaru. Wyszła cicho z łóżka. Na pidżamę nałożyła ciepły sweter i dżinsowe spodnie. Do kieszeni wsunęła swój telefon. Stara latarka dziadka wisiała przy drzwiach, a klucz tkwił jak zwykle w zamku, od środka. Pod kurtkę wsadziła jeszcze notes. W takich chwilach wyobraźnia tworzy zbyt wiele emocji. Trzeba zapisać wszystko, a potem oddać do laboratorium - powiedziała Emi sama do siebie, stukając dużym palcem w czubek własnej głowy. Potem otworzyła drzwi domu i weszła w noc.
   Znała ogród dziadka na pamięć. Wszystkie ścieżki, mały strumyk po prawej stronie, życiodajne rośliny i chroniące przed słońcem południa, dalekowschodnie, rozłożyste krzewy, które nie traciły liści nawet jesienią i zimą. Ciemności nie skradły jej znakomitej orientacji. Emi wiedziała, że szeroka ścieżka, wyłożona kamieniami, prowadzi wprost do starej części ogrodu, którą zasadził i pielęgnował dziadek. Ale w pewnej chwili od głównej drogi odbijała, jakby wydeptana przez ojca i ledwie widoczna, dróżka w bok, nawet nie ścieżka ale piaszczysty ślad, przesiew, miejscami zmielony w zębach chwastów i traw. Emi zawahała się chwilę. Chłód nocy chwycił ją zawistnie za stopy ale spojrzała raz jeszcze w okna sypialni rodziców i zdecydowanym krokiem wkroczyła w zakazaną, oddzieloną część starego ogrodu.
    Nie rozumiała czego tutaj, tyle godzin każdego dnia, chciał szukać jej ojciec. Piękny bowiem ogród szybko przekształcał się w pełen nieładu wąwóz. Ciężko było stawiać kroki nie tylko z powodu dyktatu absolutnej ciemności ale przede wszystkim dlatego, że trzeba było iść po miękkim poszyciu, chwilami kryjąc nogi po kolana w nieprzyjemnym, lepkim i wilgotnym mchu. Świat zakazanego ogrodu milczał. W pierwszych chwilach Emi nasłuchiwała jeszcze, co mówią drzewa. Ale one nie mówiły nic. Nie znały żadnego języka. Nie wypowiadały nawet najprostszego słowa. Nie miały mądrości tych drzew zasadzonych w ogrodzie dziadka. Nie miały życia. Po prostu więc szła przed siebie, potykając się raz po raz, zwalniając kroku i latarką rozpraszając mrok tego, co miało nastąpić.
   Wydeptany przesmyk wąwozu doprowadził ją w pewnej chwili do drewnianego baraku. Zatrzymała się zdezorientowana, ponieważ drzwi tego pomieszczenia wyłoniły się z ciemności tak nagle, tak gwałtownie, jakby uderzając dziewczynę prosto w twarz. Na chwilę straciła oddech. Trochę ze zdziwienia, trochę ze strachu. Po chwili emocje odbiegły i latarka znów zaczęła tłumaczyć osnutą ciemnościami nocy, nową, nieznaną rzeczywistość. Barak chwilami przypominał więc małą świątynkę - notowała Emi na kolanie. Trudno było opisać w jakim rycie i stylu architektonicznym ten kościół został zbudowany. Pewne elementy przypominały cerkiew, inne bazylikę. Dach natomiast, umieszczony gdzieś w wyniosłych ciemnościach, podobny był zupełnie do buddyjskiego aśramu lub mniszej, ascetycznej pustelni. Drzwi były założone od zewnątrz ale nie zamknięte zupełnie żelazną kołatką w kształcie głowy lwa. Emi nacisnęła kołatkę i weszła do środka.
   Po pierwszych krokach wewnątrz zabrakło jej oddechu. Wszystko w świątyni cuchnęło wręcz z jednej strony brakiem świeżego powietrza i przewiewu, a z drugiej jakąś mieszaniną kadzidła, starych ubrań, świec, pleśniejącego papieru i krwi. Emi poczuła jak ciemny świat wiruje w jej głowie i upadła na ziemię. Latarka wypadła z jej dłoni, tocząc się sama i spadając nagle gdzieś w dół, po drewnianych schodach. Świątynia zaczęła tańczyć śmiesznie w rytm, szarpanych uskokiem stopni, elektrycznych promieni. Emi notowała szybko: stary mundur dziadka, zdjęcia ojca z dzieciństwa, nadpalone flagi Solidarności, księgi, zdjęcia polityków, gazety podziemne wydawane za komunistów, a drukowane na powielaczu, chyba Biblia albo obok jeszcze inne pisma i książki na pierwszy rzut oka bardzo stare, rząd zdjęć ojca z zagranicznych podróży, portret jakiegoś przywódcy - nie widziała go nigdy w życiu osobiście i nigdy nie czytała o nim w podręcznikach historii, ikony ale jakieś dziwne, mieszane, skupiające w tle postaci ze wszystkich chyba religii świata, od Zaratustry po Chrystusa... nagle snop światła latarki dziadka zatrzymał się na ostatnim stopniu i oświetlił ostatecznym blaskiem duży, kamienny ołtarz ze skrzynką ustawioną w jego centrum.
   Emi otrzepała spodnie, wstała, podniosła latarkę i podeszła do kamienia. Stały na nim dwie świece, jakby w pewnej odległości od małego koszyka na środku. W koszyku albo skrzynce - widać było, że ktoś - pewnie Andrzej - robił to coś szybko, własnymi rękami - dziewczyna spostrzegła trzy, elektroniczne karty pamięci. Nic więcej. To dziwne - wyszeptała do siebie w ciemnościach i wyciągnęła rękę w stronę tajemniczej skrzynki.
   W tym momencie nagły blask flesza oślepił ją zupełnie, jakby coś lub ktoś z góry, z zaskoczenia, znikąd, nagle, zza stropu buddyjskiego sufitu, zrobił jej zdjęcie. Zabolały oczy i Emi poczuła z całą realnością własnego przeświadczenia, że obcy człowiek - tutaj albo w innym miejscu - ogląda z uwagą i nienawiścią jej twarz. Krzyknęła z lęku. Wiedziała, że nie chce i nie może być teraz sama. Wyciągnęła z kieszeni telefon, odblokowała klawiaturę i kciukiem prawej ręki powędrowała na liście nazwisk w kierunku litery S. W końcu blade światło podświetliło ostatnią pozycję w tym sektorze telefonu - Szałata. W prawej, zaciśniętej dłoni trzymała mocno trzy, nieodszyfrowane jeszcze, wydobyte z koszyka, elektroniczne karty pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz