(11) Ronin walczy o życie
To jest dzielnica Jana Pawła II, a
parafia pod wezwaniem Matki Bożej z Częstochowy. Nie, nie jesteśmy w Wadowicach
ani w Krakowie, gdzie od lat na każdym, brukowanym placyku ustawia się pomnik
polskiego papieża na tle Jasnej Góry. Brazylia, stan Sao Paolo, suchy, ciepły,
przyjemny klimatycznie interior wielkiego jak kontynent kraju. Znajdujemy się w
urokliwej miejscowości Sao José
de Río Preto, gdzie na ulicy imieniem Rosa Generosa Pinheiro proboszczem od
niepamiętnych lat jest polski misjonarz ksiądz Tadeusz Szerszeń. Zainicjował
pracę w slumsach, nocą słuchał ulicznych strzałów, mieszkał długi czas w
jakiejś cerowanej budzie, skorpiony rankiem wyjmować musiał z butów. Złączył
ludzi w katolicką wspólnotę, zbudował duży kościół i solidną kaplicę w drugiej
części powierzonej mu dzielnicy, otworzył prężnie działające przedszkole a
biskupa przekonał, żeby patronką parafii została jakaś polska Matka Boża z Częstochowy.
Miejscowym trudno jest tę nazwę przecedzić przez zęby, sanktuarium trzeba
lokalizować gdzieś palcem na mapie, w dodatku nie jest to Aparecida. Pomysł
jednak przyjęto z szacunku dla zasług kapłana.
Szerszeń nie jest typem medialnego
misjonarza, którego facjatą wykleja się pocztówki znad dalekiej, romantycznej
Ucayali lub Niagary, z czarnoskórymi dziećmi na ramionach. Kto słyszał o padre
Tadeo? Nie znaliśmy się przedtem z Polski. Ojciec Szerszeń nawiązał z nami
kontakt internetowy, potem wymieniliśmy wspólne odwiedziny dla wzmocnienia
misyjnej znajomości. Ksiądz Tadeusz lubi towarzystwo, dużo opowiada, choć
żartuje niewiele. Mam wrażenie, że obserwuje człowieka, studiuje jego gesty,
niby nie patrzy ale widzi, nie ocenia lecz dosadnie powie, co myśli. Gorzej
jeszcze, jak nic nie powie. Siedzieliśmy sobie czasem przy popołudniowej kawie,
korzystając z ciepła, gdy nagle Tadeusz Szerszeń ni stąd ni zowąd potrafił
zapytać: a ty co nauczasz o łasce Bożej? I w dobie, w której połowa księży
katolickich nie ma pewności: jak i komu udzielać Komunii Świętej,
bezceremonialnie robił nam katechezę o tym, że łaska to życie Boże w duszy
człowieka. Niedawno świętował pięćdziesiąt lat kapłaństwa, z czego dwadzieścia
sześć spędzonych w Brazylii. Powróciły wspomnienia. Tadeusz Szerszeń zapatrzył
się w okno z zamyśleniem i wrócił pamięcią do lat seminaryjnych z Drohiczyna,
kiedy za wykładowcę hebrajskiego miał słynnego księdza Jana Zieję. W połowie
lat formacyjnych młodego Tadeusza dopadły wątpliwości – bo był jakiś inny, nie
mieścił się w tym miejscu i układzie, zamierzał więc skończyć semestr i odejść.
Pamięta, że długi czas chodził z wahaniem ukrytym głęboko w myślach. Pewnego
dnia spacerował po ogrodzie i mijał przechodzącego Zieję. Ni stąd ni zowąd ksiądz
Jan położył Tadkowi rękę na ramieniu, spojrzał alumnowi w oczy i nie wiadomo
dlaczego powiedział: nie bój się, wszystko dobrze, jesteś na swoim miejscu.
Powołanie chrześcijańskie niesie w sobie
wezwanie do zwycięstwa. Każdy chrześcijanin pielęgnuje dumną godność, przeżywa
wiarę w perspektywie dojrzałej wolności i nikt nie jest w stanie wyrwać mu z
piersi oddechu nadprzyrodzonego sensu. Taki i tylko taki jest charakter
chrześcijańskiego zwycięstwa. Kroczenie przez ten świat pewnym krokiem i z
podniesionym czołem nie wchodzi w konflikt z pokorą. Chrześcijańskie zwycięstwo
bowiem nie jest tym samym, co doczesny sukces, zręczność polityczna lub siła
pięści. Człowiek dziedziczy duchowe zwycięstwo chrześcijan wchodząc
konsekwencją wiary w Paschę Chrystusa. To dlatego również nie godzi się
wiecznego kapitału paschalnej wiktorii poświęcić marnym, doczesnym potyczkom.
Potencjału krzyża i zmartwychwstania wolno użyć jedynie w tej części bitwy, w
której rozstrzyga się walka o samo jądro ludzkiej egzystencji.
W konsekwencji tego prorok Jeremiasz
odkrywa zaskakującego przeciwnika, którego zmuszony będzie pokonać orężem
paschalnego zwycięstwa. Znów nie jest to czysto ludzka potyczka, w której
krzepki pachołek podaje stojącemu naprzeciw proroka żołdakowi tarczę, hełm i
miecz. Za chwilę skrzyżują się pięści, poleje się krew, na balkonach cyrku
mdleć będą wątłe kobiety i zdzierać swe gardła podnieceni panowie. Tryumfatorom
zaś na opasłe karki mecenasi i humaniści nałożą pozłacane wawrzyny. To nie jest
ta walka. W paschalnym zmaganiu nikt przeciwko nam nie napina muskułów.
Przeciwnikiem proroka jest tylko on sam, musi pokonać samego siebie, sprostać
rękawicy rzuconej przez życie, przełamać siebie na ubitej ziemi własnej
egzystencji. Prorok nie widzi innego zagrożenia z zewnątrz, gdy wyznaje:
„zaczął trawić moje serce jakby ogień, żarzący się w moim ciele” (Jer 20, 9b).
Wróg nie podszedł pod mury twierdzy, nie trzeba uderzać w bębny na trwogę,
niczemu nie służy mobilizacja sił. W sobie mam żagiew i płomień przeciwnika.
Nawrócony ronin zatem wyczuwa, że dużo
łatwiej było przedtem tryumfować nad lękiem, smutkiem, biedą albo samotnością,
niż teraz z wiarą stanąć do zapasów o życie. Wiara zmusza do konfrontacji z
rzeczywistością w jej najgłębszych pokładach, bez wikłania się w spory na
poziomie jej społecznych, psychologicznych czy politycznych przejawów. Człowiek
po pierwsze musi walczyć duchowo, by zdać sobie sprawę, że bez Boga nie może
dalej istnieć, że nie ma siły postawić na ziemi następnego kroku. To zwycięstwo
aktu wiary. Po wtóre ronin pokonuje w sobie pokusę wielkości, uznając siebie za
jednego z maluczkich tego świata. To bitwa o pokorę. W konsekwencji
chrześcijanin zdobywa się na miłość bezinteresowną, deklarowaną i dozgonną,
pokładając upodobanie serca nie tylko w tych, którzy są tego warci ale jeszcze
bardziej w tych, którzy tę miłość potrafią utrącić. To tryumf heroizmu. Być
może definitywnym wywieszeniem sztandarów na murach przeciwnika będzie ocalenie
sensu życia, który jest darowany wszystkim od poczęcia aż do chwili śmierci,
niezależnie od tego, jaki przyznano nam tytuł, ile wpłacono nam na konto i kto
przygląda się nam raz przychylnym, raz krzywym dla kaprysu spojrzeniem. To
przewaga ładu sumienia. O to walczy ronin i tak on w Bogu zwycięża.
Byłoby więc czymś dalece nieroztropnym
ograniczać siłę paschalnej wiary jedynie do szukania pocieszeń, które chwilowo
są w stanie dać nam wytchnienie od psychologicznych, społecznych lub
kulturowych stanów trwogi, choroby, zdrady czy cierpienia. Walka o życie w
istocie znaczy więcej. Gdybyśmy moc Boga zredukowali jedynie do uzdrowień i
pocieszeń, On sam znalazłby się na szerokiej liście naszych doczesnych
terapeutów, a życie wewnętrzne łatwo zniekształcilibyśmy w zwierciadle ludzi
płaczących po kościołach, nadwrażliwych na cudowności, które pozwalają zwrócić uwagę
od koszmarów życia w stronę egzaltacji. Zresztą, w ostatnich latach taka postać
katolicyzmu - zredukowanego do pewnej formy terapeutycznej religijności -
okupuje dużą przestrzeń Kościoła. Lecz Bóg nie tyle służy by pocieszać bez końca
i uzdrawiać. On przede wszystkim wie, jak definitywnie rozwiązać problem naszej
egzystencji. Terapeutyczne szukanie religijnej pociechy to jeszcze nie to samo
co wewnętrzna naprawa życia. Dlatego tę egzystencjalną walkę ronina Bóg ma zwyczaj przeprowadzać
od początkowej pociechy do praktycznych i trwałych cnót, postanowień, nawyków.