(13) Wszystkie ciężary ronina
Tuż
przy trzecich drzwiach od lewej na górnym piętrze domu Sióstr Misjonarek
Świętej Rodziny w Mławie, od wewnętrznej ściany - więc widoczny dopiero dla
tych, co przekroczą próg konwentu - wisiał obrazek z Afryki. Kto zająłby się
wyceną jego prawdziwej wartości? Wykonano go z afrykańskiej, taniej trzciny,
naniesiono węglanym rylcem czarne postaci w tańcu na tle słomianych chałupek.
Nigdy nie zwróciłbym oczu na obrazek, gdyby nie przyszło mi wyczekiwać tamtego dnia
spotkania z przełożoną domu. Drzwi otworzyła sędziwa siostra Krzysztofa.
Pozdrowiła mnie ciepło jak zawsze, po czym zanikła w przyciemnionym korytarzu,
ofiarowując się w poszukiwaniu przeoryszy. Wodziłem wzrokiem po ścianie, aż
dotarłem okiem do afrykańskiego obrazka. Przełożona zwlekała dłuższą chwilę z
audiencją więc zajęła się mną dobra siostra Krzysztofa. Zrobiła ciepłą herbatę
w mroźne popołudnie. To ona ten obrazek wiele lat temu przywiozła z Libii. Nie
pomyślałbym nawet, że siostra Krzysztofa mogła być dawniej misjonarką. Chyba od
dziecka tak jak i potem zresztą, bez przeobrażeń ni upływu czasu, widywałem ją
na ulicach Mławy. Od dnia, gdy zamieszkała w klasztorze nad plebanią czas się dla
niej zatrzymał. Miałem wrażenie, że zawsze wyglądała tak samo, chodziła tym
samym krokiem i dźwigała ze sklepu te same ciężary z zakupami. Siostra
Krzysztofa dbała w Mławie o zakonną kuchnię i pralnię. Pachniała więc proszkiem
od ciasta i prania, miała niesłychanie dobrą twarz, spracowane dłonie oraz
rozmodlone oczy. Aż do rozmowy pod obrazkiem przypisywałem jej tylko dwie funkcje.
A ona była misjonarką. Miałem szczęście, bo potem zostaliśmy rzadkiej klasy
przyjaciółmi: siostra Krzysztofa – doświadczona wiekiem zakonnica i ja, klecha smarkacz.
Żyliśmy daleko jedno od drugiego ale zawsze pytaliśmy o siebie. Mieliśmy
zaledwie chwilę na rozmowę i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nie często spotyka
się człowieka o duszy tak po prostu szlachetnej, jakby najdalszej od korupcji.
Siostra Krzysztofa odeszła jak istniała, nikomu sobą nie robiąc problemu. Wszak
żyła tak, jak afrykański obrazek, który sama przywiozła z Libii – na drugim
planie, z taniego materiału, za drzwiami. Aż po dziś dzień, gdy przekraczam
próg domu Sióstr Misjonarek w Mławie, instynktownie wzrokiem poszukuję obrazka,
a w korytarzu widzę wychodzącą ku gościom siostrę Krzysztofę. Tak nas
wszystkich jakoś dźwigała ku górze i odmawiała stanowczo, bym jej siatki z
zakupami choćby raz mógł udźwignąć na piętro.
W
umysłach i ustach ideologów oraz reżyserów propagandy bycie katolikiem to przede
wszystkim doświadczenie ciężaru wiary. Zwątpienie jest przytłaczające, to fakt.
Nie dziwi zatem, że ludzie zmiażdżeni depresyjnym pesymizmem epoki, pragną to
samo smutne uczucie przypisać wszystkim innym, zwłaszcza tym, którzy mają
nadzieję, ufają miłości lub poszukują zbawienia. To dlatego w podejrzeniach
wielu chrześcijaństwo od pierwszego kontaktu wyraża zawsze, wszędzie i przez
wszystko deprymujący ciężar Krzyża. Być katolikiem – udowadniają nam
powszechnie – to uginać się tym samym pod ciężarem drastycznej moralności,
która w swym etosie pozostaje idealistyczną tęsknotą, w praktyce okrutnych norm
nie do wypełnienia. Ile cierpienia sumieniu przydają niczym nie poskromione
skrupuły. Na drugim miejscu doskwiera kościelna instytucja, do której z zapisu,
od dziecka przynależeć musi katolik, uwikłany bezsilnie w pajęczą sieć świąt,
przykazań, relikwii czy odpustów. Nie do zniesienia jest tryumfalny klerykalizm.
Wreszcie przytłacza nawet ta niepewność bycia zbawionym. Nikt nie potrafi
wskazać ile umartwień trzeba ofiarować, by uciszyć trwogę, anulować wyrok, oswoić
pomruk słusznego gniewu Boga. Od chwili przybicia przez Lutra wszystkich tez na
drzwiach wittemberskiej katedry, od momentu gdy Memling postawił ostatnią,
czarną kreskę pędzlem na obrazie Sąd
Ostateczny, Kant wzywał do wyjścia z niedojrzałości wieku dziecka i odwagi
w korzystaniu z własnej inteligencji – sapere
aude, Novalis wskrzeszał bohatera w podróżniku a Nietzsche ogłosił śmierć
Boga – rozstrzygnięto arbitralnie, że katolicka wiara jest ciężarem.
Bywa
więc, iż ludzie, których bezwzględnie prześladuje cień podejrzliwych idei, paraliżowani
ich złowrogim przesłaniem, nie są w stanie słuchać Bożego Słowa. Oto bowiem już
w Księdze Wyjścia jej autor sporządza poruszającą wszystkich listę imion i
osób. Uwaga dobrego Boga zdaje się spoczywać na ludziach, którym trzeba
przynieść wytchnienie: wdowa, sierota, ubogi, obcokrajowiec i człowiek z jednym
tylko płaszczem (por. Wj 22, 20 – 26). Powiedz wdowie, że jutro znów umrze ktoś
w jej domu, a nie uniesie w sobie więcej żałoby. Wyrwij sierocie dłoń z dłoni w
ciemnościach, a pęknie mu serce z bojaźni. Zdzieraj lichwę z ubogiego, a
zawiąże sobie sznur na szyi. Wydaj przybysza dyktaturze. Bez wahania przegryzie
kruchy plastik cyjanku. Bóg precyzyjnie wylicza imiona tych wszystkich, którym
nie wolno już więcej nakładać ciężarów. Ponadto On sam pierwszy chroni
uciśnionych i skłonny jest darować ulgę temu, kogo życiowy kompleks przytłoczył
nadmiernie ku ziemi. W Bogu nie ma żadnej potrzeby przeciążania człowieka, stąd
każdemu cierpieniu towarzyszy pociecha, upadkowi przebaczenie, zwątpieniu
umocnienie a wysiłkowi odpoczynek. Kto wierzy w Boga, doświadcza wytchnienia.
Ronin
jak nikt inny przenika dwuznaczną konfuzję swoich czasów. Przypatruje się
uważnie kulturze, punktując precyzyjnie wszystkiemu winny paradoks: człowiek
współczesny wziął pozory za głębię, satysfakcję za szczęście, propagandę za
przesłanie. W efekcie domagał się wolności lecz dał się katu posadzić na
krześle. Odrzucał jarzmo i wierzgał przeciw brzemieniu, po czym tryumfalnie runął
w gardziel nienasyconej depresji. A
chrześcijański ronin nie cofa się, gdy patrzy cierpieniu prosto w oczy. Lecz
nie wytkniesz mu jednej, starczej zmarszczki na czole. Codziennie unosząc ciężary
świata zachował dłonie artysty. Racjonalnie rozpoznaje ogień na linii
horyzontu, mimo to zasypia z równym oddechem w piersi. Bywa, że ktoś ważny z
kręgu wpływów przełamuje samego siebie, a upewniony, że nikt go nie widział, łapie
ronina za rękaw i pyta: nie miałeś nigdy prywatnego jachtu, nie płaciłeś
adwokatom, nie klaskałeś na wiecach i nie prosiłeś o pomoc terapeuty – czyś ty
sam sprostał wszystkiemu?