czwartek, 23 listopada 2017

KODEKS RONINA

(13) Wszystkie ciężary ronina
Tuż przy trzecich drzwiach od lewej na górnym piętrze domu Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny w Mławie, od wewnętrznej ściany - więc widoczny dopiero dla tych, co przekroczą próg konwentu - wisiał obrazek z Afryki. Kto zająłby się wyceną jego prawdziwej wartości? Wykonano go z afrykańskiej, taniej trzciny, naniesiono węglanym rylcem czarne postaci w tańcu na tle słomianych chałupek. Nigdy nie zwróciłbym oczu na obrazek, gdyby nie przyszło mi wyczekiwać tamtego dnia spotkania z przełożoną domu. Drzwi otworzyła sędziwa siostra Krzysztofa. Pozdrowiła mnie ciepło jak zawsze, po czym zanikła w przyciemnionym korytarzu, ofiarowując się w poszukiwaniu przeoryszy. Wodziłem wzrokiem po ścianie, aż dotarłem okiem do afrykańskiego obrazka. Przełożona zwlekała dłuższą chwilę z audiencją więc zajęła się mną dobra siostra Krzysztofa. Zrobiła ciepłą herbatę w mroźne popołudnie. To ona ten obrazek wiele lat temu przywiozła z Libii. Nie pomyślałbym nawet, że siostra Krzysztofa mogła być dawniej misjonarką. Chyba od dziecka tak jak i potem zresztą, bez przeobrażeń ni upływu czasu, widywałem ją na ulicach Mławy. Od dnia, gdy zamieszkała w klasztorze nad plebanią czas się dla niej zatrzymał. Miałem wrażenie, że zawsze wyglądała tak samo, chodziła tym samym krokiem i dźwigała ze sklepu te same ciężary z zakupami. Siostra Krzysztofa dbała w Mławie o zakonną kuchnię i pralnię. Pachniała więc proszkiem od ciasta i prania, miała niesłychanie dobrą twarz, spracowane dłonie oraz rozmodlone oczy. Aż do rozmowy pod obrazkiem przypisywałem jej tylko dwie funkcje. A ona była misjonarką. Miałem szczęście, bo potem zostaliśmy rzadkiej klasy przyjaciółmi: siostra Krzysztofa – doświadczona wiekiem zakonnica i ja, klecha smarkacz. Żyliśmy daleko jedno od drugiego ale zawsze pytaliśmy o siebie. Mieliśmy zaledwie chwilę na rozmowę i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nie często spotyka się człowieka o duszy tak po prostu szlachetnej, jakby najdalszej od korupcji. Siostra Krzysztofa odeszła jak istniała, nikomu sobą nie robiąc problemu. Wszak żyła tak, jak afrykański obrazek, który sama przywiozła z Libii – na drugim planie, z taniego materiału, za drzwiami. Aż po dziś dzień, gdy przekraczam próg domu Sióstr Misjonarek w Mławie, instynktownie wzrokiem poszukuję obrazka, a w korytarzu widzę wychodzącą ku gościom siostrę Krzysztofę. Tak nas wszystkich jakoś dźwigała ku górze i odmawiała stanowczo, bym jej siatki z zakupami choćby raz mógł udźwignąć na piętro.
W umysłach i ustach ideologów oraz reżyserów propagandy bycie katolikiem to przede wszystkim doświadczenie ciężaru wiary. Zwątpienie jest przytłaczające, to fakt. Nie dziwi zatem, że ludzie zmiażdżeni depresyjnym pesymizmem epoki, pragną to samo smutne uczucie przypisać wszystkim innym, zwłaszcza tym, którzy mają nadzieję, ufają miłości lub poszukują zbawienia. To dlatego w podejrzeniach wielu chrześcijaństwo od pierwszego kontaktu wyraża zawsze, wszędzie i przez wszystko deprymujący ciężar Krzyża. Być katolikiem – udowadniają nam powszechnie – to uginać się tym samym pod ciężarem drastycznej moralności, która w swym etosie pozostaje idealistyczną tęsknotą, w praktyce okrutnych norm nie do wypełnienia. Ile cierpienia sumieniu przydają niczym nie poskromione skrupuły. Na drugim miejscu doskwiera kościelna instytucja, do której z zapisu, od dziecka przynależeć musi katolik, uwikłany bezsilnie w pajęczą sieć świąt, przykazań, relikwii czy odpustów. Nie do zniesienia jest tryumfalny klerykalizm. Wreszcie przytłacza nawet ta niepewność bycia zbawionym. Nikt nie potrafi wskazać ile umartwień trzeba ofiarować, by uciszyć trwogę, anulować wyrok, oswoić pomruk słusznego gniewu Boga. Od chwili przybicia przez Lutra wszystkich tez na drzwiach wittemberskiej katedry, od momentu gdy Memling postawił ostatnią, czarną kreskę pędzlem na obrazie Sąd Ostateczny, Kant wzywał do wyjścia z niedojrzałości wieku dziecka i odwagi w korzystaniu z własnej inteligencji – sapere aude, Novalis wskrzeszał bohatera w podróżniku a Nietzsche ogłosił śmierć Boga – rozstrzygnięto arbitralnie, że katolicka wiara jest ciężarem.
Bywa więc, iż ludzie, których bezwzględnie prześladuje cień podejrzliwych idei, paraliżowani ich złowrogim przesłaniem, nie są w stanie słuchać Bożego Słowa. Oto bowiem już w Księdze Wyjścia jej autor sporządza poruszającą wszystkich listę imion i osób. Uwaga dobrego Boga zdaje się spoczywać na ludziach, którym trzeba przynieść wytchnienie: wdowa, sierota, ubogi, obcokrajowiec i człowiek z jednym tylko płaszczem (por. Wj 22, 20 – 26). Powiedz wdowie, że jutro znów umrze ktoś w jej domu, a nie uniesie w sobie więcej żałoby. Wyrwij sierocie dłoń z dłoni w ciemnościach, a pęknie mu serce z bojaźni. Zdzieraj lichwę z ubogiego, a zawiąże sobie sznur na szyi. Wydaj przybysza dyktaturze. Bez wahania przegryzie kruchy plastik cyjanku. Bóg precyzyjnie wylicza imiona tych wszystkich, którym nie wolno już więcej nakładać ciężarów. Ponadto On sam pierwszy chroni uciśnionych i skłonny jest darować ulgę temu, kogo życiowy kompleks przytłoczył nadmiernie ku ziemi. W Bogu nie ma żadnej potrzeby przeciążania człowieka, stąd każdemu cierpieniu towarzyszy pociecha, upadkowi przebaczenie, zwątpieniu umocnienie a wysiłkowi odpoczynek. Kto wierzy w Boga, doświadcza wytchnienia.
Ronin jak nikt inny przenika dwuznaczną konfuzję swoich czasów. Przypatruje się uważnie kulturze, punktując precyzyjnie wszystkiemu winny paradoks: człowiek współczesny wziął pozory za głębię, satysfakcję za szczęście, propagandę za przesłanie. W efekcie domagał się wolności lecz dał się katu posadzić na krześle. Odrzucał jarzmo i wierzgał przeciw brzemieniu, po czym tryumfalnie runął w gardziel  nienasyconej depresji. A chrześcijański ronin nie cofa się, gdy patrzy cierpieniu prosto w oczy. Lecz nie wytkniesz mu jednej, starczej zmarszczki na czole. Codziennie unosząc ciężary świata zachował dłonie artysty. Racjonalnie rozpoznaje ogień na linii horyzontu, mimo to zasypia z równym oddechem w piersi. Bywa, że ktoś ważny z kręgu wpływów przełamuje samego siebie, a upewniony, że nikt go nie widział, łapie ronina za rękaw i pyta: nie miałeś nigdy prywatnego jachtu, nie płaciłeś adwokatom, nie klaskałeś na wiecach i nie prosiłeś o pomoc terapeuty – czyś ty sam sprostał wszystkiemu?