wtorek, 28 października 2014

O skutecznej reformie według Ratzingera...

  Między dniem 11 lutego 2013 roku a dniem 28 lutego tegoż samego roku, gdy odchodził w klasztorne zacisze Benedykt XVI, nie było chyba choćby jednej stacji telewizyjnej czy radiowej, auli uniwersyteckiej lub gazety, która nie próbowałaby udzielić oryginalnej odpowiedzi na pytanie: dlaczego papież Ratzinger abdykował? Zapewne rozum, miłość Kościoła, podgrzana do białości atmosfera medialna, niecodzienne okoliczności, historyczność chwili, a także niestety ignorancja współczesnych podsuwały skrajne odpowiedzi. Od tych najprostszych: że z powodu wieku, choroby lub zmęczenia, przez te traktowane centralnie: że okiem teologa i mistyka dostrzegł możliwość i konieczność pozytywnego przełomu w Kościele, aż po te najbardziej radykalne: że załamał papieża raport trzech Kardynałów, że z powodu niemoralności watykańskiej świty lub niekończących się skandali w łonie duchowieństwa. 
   Cieszy mnie niezmiernie, iż kilka dni temu nowy papież Franciszek odsłonił popiersie swego, wciąż żyjącego fizycznie, znamienitego Poprzednika. Przy tej okazji, jak zwykle w prostym międzysłowiu, Ojciec Święty - komentując podniosłą chwilę - wypowiedział, moim skromnym zdaniem, to, czego zdecydowanie brakowało kilkanaście już miesięcy temu. W pewnym kontekście Franciszek dowodził, że oto teraz Benedykt XVI prowadzi żywot monastyczny. Ależ tak! O tym ja osobiście byłem przekonany już od 11 lutego 2013 roku. Najprościej więc mówiąc, sądzę iż: dyplomatycznym i dyskretnym jak zazwyczaj gestem papieża była wypowiedź o nagłym opuszczeniu Go przez siłę ciała i ducha; brednie piszą Ci, którzy sądzą, że tak silny zawodnik jak Ratzinger przeląkł się kilku, perfidnych skandalistów wewnątrz swoje Wspólnoty; krótkowzroczni zaiste są ci, którzy dowodzą, że nie miał On już dalej pomysłu na Kościół, koncepcja bowiem chrześcijaństwa według Benedykta XVI to teologiczny i pastoralny monument - począwszy od rozumienia liturgii, przez poczucie tożsamości katolickiej i pojęcie hermeneutyki ciągłości, aż po ojcowski, ewangeliczny ekumenizm, praktykowany inteligentnie oraz skutecznie choćby wobec Braci Anglikanów i tak genialne pomysły duszpasterskie jak Rok Kapłański czy Rok Wiary. Nic więc z tych rzeczy. Po prostu papież Benedykt XVI został wtedy mnichem. 
    Ma to swoje znaczenie. Ruch monastyczny rodzi się w Kościele wówczas, kiedy słabnie jakość chrześcijaństwa. Gdzieś w epoce cesarza Konstantyna zaczęło opłacać się przyjęcie Chrztu. Ta mentalność zwiększała wymiernie i liczebnie szeregi uczniów Chrystusa, wymywając równie łatwo jakość chrześcijańskiego życia. Jeszcze w pierwszym, drugim wieku po Zmartwychwstaniu Chrzest kosztował, a ci którzy przyjmowali pierwszy z sakramentów, znali dobrze potencjalną cenę tego aktu. Od epoki Konstantyna wejście w szeregi chrześcijan najczęściej oznaczało awans i obracanie się wśród ludzi wpływowych. Do Kościoła więc wstępowali już nie tylko święci albo męczennicy, czyli chrześcijanie gotowi na wszystko dla imienia Pana lecz również karierowicze, szumowiny, politycy i maklerzy starożytnej giełdy rozmaitego sukcesu. Nieskazitelna szata wybranych była nakładana często cynikom. Jakość kościelnego życia podupadła więc szybko. I oto wówczas Duch Boży wyprowadził wielu na pustynię. Zakiełkował ruch monastyczny. Poza kilkoma, nadprzyrodzonymi znakami charyzmatu życia mnichów, warto również zauważyć więc i ten wcale nie ostatni: mnichem zostawało się nie tylko po to, aby adorować Boga i wybierać Go bez podziału - również po to, by pokutować za grzechy braci i odnawiać Kościół. 
   Papież Benedykt XVI, w momencie zaiste krytycznym dla Kościoła nowożytnego, wybrał taką drogę reformy: został mnichem. Podjął pokutę za Braci. Jak widać jest to droga najbardziej skuteczna. To, co bowiem media od jakiegoś czasu nazywają efektem Franciszka: podobno większa liczba spowiadających się Ludzi w Kościele, pielgrzymów i uczestników Mszy Świętej, to w gruncie rzeczy efekt Benedykta. Dla chrześcijan prowadzących życie duchowe na podstawowym poziomie, posiadających odrobinę pokory i praktyki wiary jest oczywiste, że dusz ludzkich papież nie zmieni od ręki, nie zmieni bez wysiłku, nie zmieni w ciągu roku, nie zmieni pochylonym ciałem na balkonie, słynnym dzień dobry w południe, poklepaniem po plecach czy szerokim uśmiechem. Trzeba być chyba czytelnikiem tabloidów aby w to uwierzyć. Na swój efekt Franciszek musi jeszcze poczekać. Nawrócenie dusz w Kościele to owoc modlitwy i pokuty wielu przez wieki. A od lutego 2013 roku to również duchowa robota mnicha w białej sutannie.
   Jeśli zaś kogoś nie przekonują argumenty, niech sięgnie do niepozornego obrazu. Był niedawno 19 października 2014 roku. Dzień beatyfikacji Pawła VI. Oto na plac Świętego Piotra przyjeżdża papież - emeryt, jak zwykle od jakiegoś czasu, owacyjnie witany przez tłumy. Szkoda może, że niektórym trudno było podnieść ręce do aplauzu za dni Jego pontyfikatu. Obecnie cieszą się wszyscy, wszyscy skandują Jego imię i czują się poruszeni. Benedykt XVI skromnie, z charakterystycznym uśmiechem zajmuje swoje miejsce w koncelebrze. Przez cały czas w liturgii towarzyszy Mu młody współbrat, zakonnik - jeśli dostrzegłem dobrze - mnich benedyktyński...

środa, 22 października 2014

W noc ubogich...

   W Tygodniu Misyjnym przypomniałem sobie, że praktyki, a nie teorii kontaktu misyjnego, uczyłem się przed wieloma laty - gdy jeszcze nie miałem pojęcia o życiu w kraju Trzeciego Świata - od najlepszych w temacie: od Sióstr Misjonarek Matki Teresy z Kalkuty. W świetle docierających do mnie słów krytyki odnośnie formacji w moim, rodzimym seminarium, nie jestem pewien, czy dziś trwa jeszcze w Płocku ta znakomita koneksja apostolska między klerykami diecezji, a Misjonarkami Miłości w Warszawie? Dokładnie pamiętam, jak przed prawie dwudziestu już laty, wraz z kilkoma kolegami, pierwszy raz wyruszyłem w Adwencie na Rondo Wiatraczna, w samym sercu skomplikowanej społecznie, stołecznej Pragi, gdzie wówczas Misjonarki Matki Teresy prowadziły dom dla bezdomnych, stołówkę, grupę AA i gdzie same miały swój klasztor. Potem przez długi czas nie mogłem pojąć, dlaczego biskup warszawsko - praski odebrał Siostrom ten dom - w uprzywilejowanym dla ich charyzmatu miejscu działalności, wśród biedaków Pragi i Targówka - robiąc z Wiatracznej teoretyczne centrum studiów biblijnych?
   W każdym razie pojechałem tam pierwszy raz jako nieopierzony idealista. Wróciłem jako uformowany praktycznie kandydat na misjonarza. W pierwszym kontakcie z ubogimi byłem skoncentrowany na własnym ja, ożywiałem tkliwe sentymenty, wzruszenia i ślepo podziwiałem w sobie romantyka, który rzekomo tak bezinteresownie służy bezdomnym, więźniom i narkomanom. W gruncie rzeczy wzruszałem się sobą, za pierwszym razem pozostając praktycznie nieużytecznym dla ubogich. Misjonarki Miłości skutecznie otwierały mi oczy i uczyły, że biedak też człowiek i że za kołnierzem jego koszuli siedzi najczęściej siedem, złośliwszych demonów. Pamiętam chwilę faryzejskiego zgorszenia, gdy ja - idealny i podgrzany ewangelizator - zobaczyłem w pewnym momencie, jak po konferencji ascetycznej jedna z Sióstr rozdaje bezdomnym papierosy. Podbiegłem z krytyką ale ostudziła mnie szybko, tłumacząc z wyrozumiałym uśmiechem, że papieros to stała część ich codziennego krajobrazu i że jak zapali, to może nie wypije albo nie zaćpa. Misjonarki Matki Teresy z Kalkuty nauczyły mnie realnego, ewangelicznego pozytywizmu oraz wybawiły z egzaltowanego romantyzmu misyjnego pozera. Nigdy nie widziałem w Kościele osób, które tak jak Siostry na Rondzie Wiatraczna, nie boją się wymagać tak wielu rzeczy od ubogich: trzeźwości, modlitwy, spowiedzi, czystych ubrań i szukania pracy. Wymagały właśnie z motywu miłości i były w tym dlatego tak niezwykle skuteczne. Przychodzić do Sióstr na Wiatraczną, to była wśród bezdomnych Pragi wtedy nobilitacja. Nie każdy wytrzymywał na warunkach Misjonarek ale każdy czuł się kochany naprawdę.
   I oto kilka lat temu na rynku wydawniczym ukazała się książka. Wydawać się mogło, że to kolejna, budząca sentymenty, biografia wielkiej Legendy z Kalkuty. Tymczasem jest to coś więcej. Brian Kolodziejchuk zebrał osobiste listy Matki Teresy, opatrując to wszystko tytułem, który tłumaczy znakomicie cel wydawnictwa: "Pójdź, bądź moim światłem...". Jest to wstrząsające studium istoty powołania jakie otrzymała od Jezusa Matka Teresa. Przez większą część swojego życia doświadczała miażdżących ciemności ducha. Pisała nawet zdania o poważnym ciężarze mistycznym, mówiąc: "Jeśli kiedykolwiek będę świętą - na pewno będę świętą od <<ciemności>>. Będę ciągle nieobecna w Niebie, aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę - ani umysłem, ani rozumem. Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. Nie ma we mnie Boga". Wybitne znaczenie ma tu cel, dla którego Jezus okrywa duszę Teresy z Kalkuty obłokiem ciemności. Ze względu na ubogich. To oni znajdują się w udrękach ciemności: tej duchowej, moralnej, a potem materialnej. Miejsce po Bogu w duszy alkoholika, bezdomnego i prostytutki bywa niekiedy bardzo puste. Ciemność Misjonarki Miłości będzie elementem odkupienia ubogich, darowaną jej łaską miłosiernej solidarności z Tymi, których Pan chce ponownie powołać ku światłu życia. Gdzieś w doświadczeniach Świętej z Kalkuty powraca do mnie niewymownie prawda wiary, którą często odmawiamy w Credo: zstąpił do piekieł...
   Dziś w Kościele, dzięki osobistemu pragnieniu papieża Franciszka, wiele uwagi poświęcamy ubogim. Żeby nie zrobić niewczesnego błędu warto powracać do powołania Matki Teresy. Chrześcijanin nigdy bowiem nie może zalegalizować ubóstwa. To tak, jakby zgodził się na dominację piekieł i ciemności. Jeśli mówimy, myślimy i wychodzimy do biedaków - tych duchowych, moralnych i materialnych - to właśnie po to, by pójść i być dla nich światłem. Osobiście jestem przekonany, że tajemnica powołania Matki Teresy ma podwójne znaczenie: odsłania nam źródło Jej mistyki i świętości ale również kiedyś, jeśli Kościół tego nie przegapi, otrzymamy nowego Doktora Kościoła, którego doświadczenie pomoże nam bez błędu angażować się po stronie ubogich.
   Nie znam więc biedaka, który nie chciałby żyć inaczej. Nie znam alkoholika, który nie pragnąłby znów stąpać po ziemi pewnym krokiem. Nie znam analfabety, który nie chciałby nauczyć się liter. Nie znam rozwodnika, który nie szuka zaufania w miłości pewnej i stałej. Nie znam prostytutki, która nie mówi: jeszcze kiedyś będę czuć się kobietą. I nie znam bezdomnego, który na kawałku ulicznego kartonu przynajmniej raz w życiu nie namalowałby węglem swojego domu. Wreszcie konkludując: nie znam grzesznika, który nie chciałby po latach ciemnej udręki sumienia, ucałować stułę i odejść od konfesjonału w pokoju.
   Po stronie ich ciemności mają stawać właśnie chrześcijanie. Nie są jednak tam posłani po to, by dać parę groszy i poczuć się spełnionym. Nie są posłani, by na tle slumsów robić sobie zdjęcia. Nie wchodzą do zakazanych dzielnic, by dokuczać bogaczom. I nie siadają do jednego stołu dysputy z cudzołożnikami, by przegłosować jednomyślnie, że od teraz nie ma już grzechu. Nasza misja światłem rozprasza ciemności. Robi to, albo jest tylko niewczesnym romantyzmem lub - jak mówił ojciec Kowalczyk, komentując zakończony niedawno synod - fałszywym rozumieniem miłosierdzia. Wchodzimy więc w noc ubogich, aby zakładać szkoły, prać ubrania, łączyć dłonie zwaśnionych, sprzedawać pistolet za chleb, spowiadać winowajców i uczyć katechizmu. Jeśli poszlibyśmy do faveli, by legalizować świat absurdu i godzić się z ciemnością - pozostańmy bezpieczniej w fotelu.
   Zresztą biedacy wiedzą i czują to lepiej, niż my. Ubodzy nie są pozerami. Mają swoją ambicję. Nie chcą czuć na sobie ramienia misjonarza, jeśli nie mogą oprzeć się na nim, wychodząc powoli z kanału. Kiedy pierwszy raz pojechałem do Sióstr by pracować wśród bezdomnych Pragi, wszystkich przychodzących do stołówki z wyuczoną lecz nieautentyczną grzecznością witałem tytułem: proszę Pana, proszę Pani... Aż w końcu nie wytrzymał bezdomny o imieniu Witek. Chwycił mnie za rękę i wycedził: Młody, tutaj, żeby być panem, trzeba wejść na internet i mieć swoje www: wygląd, wykształcenie i walutę. Widzisz tu kogoś takiego?
   Każdy z nas, kto naprawdę żyje na misjach i czyta codziennie Ewangelię, nie ma trudności, by rozumieć, że w Kościele - nie moim, nie Matki Teresy i nawet nie papieża - lecz w Kościele Jezusa Chrystusa jest taki duży stół. A za stołem wiele miejsca dla prostytutki, bezdomnego i alkoholika - ale ubranych już jak przystało w białą szatę przywróconej im godności. Dzisiaj środa. Koniec więc teoretycznego mędrkowania znad klawiatury komputera. Pora odwiedzić Dzieci z ulicy. Tutaj, w Minas, w samym centrum urugwajskiego interioru, Dom Dziecka prowadzi miejska jednostka wojskowa.


poniedziałek, 20 października 2014

Efekt Franciszka hipotetyczny...

   Zainteresował mnie bardzo krótki artykuł Pawła Lisickiego, który Redaktor rozpoczął od zdania: tego jeszcze nie było. Jakoś więc z nadzieją człowieka wierzącego, katolika i księdza chciałbym dopisać nie bez wahania: i nie będzie... Lisicki zwraca uwagę, że proces, jakiego dziś tak bardzo obawiamy się po pierwszej i przecież skandalicznej odsłonie synodu, ma swoje korzenie w eksperymentach teologicznych epoki ostatniego Soboru. Dawniej nie do pomyślenia było sądzić, że Kościół w tak luźnym kierunku poprowadzi kwestie związane z liturgią lub ekumenizmem. A jednak stało się. Dlaczego więc - wnioskuje Redaktor - za jakiś czas Franciszek papież nie miałby zaskoczyć nas innymi eksperymentami na polu chrześcijańskiej etyki seksualnej i życia rodzinnego?
   Ośmielę się tylko zauważyć, że jednak kwestie ekumeniczne i liturgiczne - przy całym, oczywistym szacunku dla Kultu Bożego i jedynej Prawdy ewangelicznej - dzieli od fundamentów moralności poważny dystans, a jest nim niezbywalne i nienaruszalne prawo naturalne, sacrum kultury ludzkiej, podstawa ładu społecznego, sanktuarium osobistej godności człowieka, w kulturze wiary biblijnej wyrażone słowami Dekalogu. Tak więc nad kształtem liturgii można dyskutować, o ile ma się wiarę i należny dla Niej szacunek. Wolno również prowadzić szeroki dialog o kształcie ekumenizmu, czy o charakterze prymatu, powracając zawsze choćby do sposobu, w jaki Paweł Apostoł rozmawiał z niewierzącymi na Areopagu. To jest jednak coś innego niż jawna manipulacja prawem naturalnym, które jasno rozróżnia płeć człowieka i jej prawa, zdrowie natury od jego wypaczeń, czy małżeństwo kobiety i mężczyzny od jednorodnych związków seksualnych, które jako zboczenie odrzuca nawet świat zwierząt. Dla mnie właśnie w tym miejscu rozciąga się potężna granica tego, co w Kościele podlega dyskusji, a co absolutnie, w zgodzie z sumieniem, bez dywagacji, po prostu musi przyjąć każdy człowiek wierzący, ochrzczony, uczciwy i rozumny. Nawet sam papież - każdy papież.
   Mój problem z papieżem Franciszkiem ma jeszcze inną naturę. Jestem zagorzałym papistą od chwili nawrócenia. Ilekroć sięgałem do inspiracji Jana Pawła II czy Benedykta XVI, korzystałem na tym ogromnie, zarówno na gruncie osobistego życia duchowego, jak też na polu pracy duszpasterskiej. Nauka papieży była zawsze jasna, jednoznaczna, głęboka i skuteczna. Z całym szacunkiem dla dziedziczonego przez Franciszka urzędu Piotrowego, od roku mam z tym obecnie kłopot. Funkcjonowanie bowiem Franciszka, Jego decyzje, a szczególnie nauczanie mają zawsze w sobie znamię hipotezy. Wszystko tu można interpretować co najmniej na kilka sposobów. Niby więc papież z Argentyny bezwzględnie reformuje Kurię watykańską, a jednocześnie pozbywa się z niej kilku twardych zawodników, którzy już za Benedykta XVI uratowali wiele seminariów katolickich od zagłady zgorszenia. Niby papież surowo traktuje pedofilów i homoseksualistów przebranych w sutanny, a jednocześnie nie robi nic z lobby, które próbowało podstępem spreparować i podrzucić katolikom kilka, wprost niemoralnych paragrafów tego typu. Dziennikarze mówią nawet, że jest zwolennikiem ich kierunku myślenia, a On temu nie przeczy. Niby nosi papieską, białą sutannę jak wszyscy przed Nim ale uparcie nazywa sam siebie biskupem Rzymu, nigdy następcą Piotra. Niby w kazaniach mówi o przyciągnięciu wszystkich do Chrystusa ale nigdy jeszcze nie wspomniał słowem o konieczności nawrócenia. Dlatego, kochając tak bardzo Franciszka, zaczynam się gubić - oto bowiem otwiera się przed nami pontyfikat jednej, wielkiej, niekonkretnej hipotezy.
   W sobotę, podsumowując synod, Franciszek wziął biskupów na dywanik. Jak zauważył mój biskup Jaime, pierwszy raz, z wyraźnym zagniewaniem, papież w swym przemówieniu powoływał się na paragrafy prawa kanonicznego. Tylko że znów pogroził palcem tradycjonalistom oraz intelektualistom z jednej strony. Na marginesie nie wiem od roku, dlaczego wciąż intelektualiści oraz wykształceni katolicy obrywają, posądzani bez końca o brak wiary szczerej i niedostatek miłości wobec Boga. Jakby życie wewnętrznego mogli prowadzić sami pogubieni i biedni ludzie? Z drugiej strony dostało się nawet liberałom, za to, że spieszą ludziom z niewypróbowanym wcześniej lekarstwem. Jaka więc ma być tak naprawdę radość Ewangelii według Franciszka?
   Skoro wszystko jest hipotezą, postawmy ją raz jeszcze w odniesieniu do przyszłości. Co hipotetycznie zrobi więc Franciszek w październiku za rok? Napisze adhortację, w której we właściwy sobie, obrazowy sposób, w trzech punktach przekona katolików, że należy udzielać Komunii Świętej wszystkim, niezależnie od stanu łaski uświęcającej? Zrówna związki homoseksualne z katolickim sakramentem małżeństwa kobiety i mężczyzny, przekraczając, w imię iluzorycznej korzyści duszpasterskiej, prawo naturalne i zobliguje księży do błogosławienia małżeństw jednych i drugich jednakowo? A może pozytywnie - wykorzystując swoją charyzmę i kapitalne podejście do człowieka, przekona chrześcijan o powszechnej miłości do wszystkich i prostytutki, biedaków, ateistów oraz osoby z problemem homoseksualnym, zaprosi wreszcie do przekroczenia progu nawrócenia? Kto jak kto ale Franciszek byłby w tym na pewno skuteczny. Tylko co hipotetycznie napisałyby wtedy liberalne media o papieżu reformatorze Kościoła? Przez rok będziemy chodzić z takim bólem głowy.
   Na koniec i ja mam dla siebie prywatną hipotezę. Duch Boży ma jakiś projekt dla Kościoła. Albo więc wzbudzi nam wkrótce współczesną Katarzynę ze Sieny, która niejeden raz, odważnie, zastąpi drogę papieżowi i powie, co trzeba. Albo sól zwietrzeje. A wówczas mnie nie pozostanie nic innego, jak wzorem mądrego papieża Benedykta, powędrować do monastycznego klasztoru, by oddać się pokucie i modlitwie.

środa, 15 października 2014

Epicentrum (od. 4 B)

   Profesor kochał podróżować społecznymi, dostępnymi dla wszystkich środkami transportu. Dzięki temu po prostu obserwował świat i uczył się człowieka. Lotnisko, dworzec kolejowy i ulica były dla Turkowskiego jak otwarta encyklopedia ludzkich zmian, niepokojów społecznych, ideologii, ale także samotności, walki i miłości, która porywa nie tylko masy ale mieszka czasem niewidocznie w sercu jednostek. Dworzec Centralny w Warszawie dokładnie streszczał te wszystkie zmiany, które niewidoczna siła od lat i skutecznie szczepiła w kraju. Ludzie byli już po prostu obojętni. Kiedyś, kiedyś, przed laty, gdy młody wówczas lekarz przyjechał do stolicy Polski z dalekiej prowincji, uwodził go rozgrzany tłum, masy dyskutujących mieszkańców, zabieganych, eleganckich urzędników rodzącego się dopiero co biznesu, kolorowi studenci, śpiew metropolii, ta muzyka zmęczonego miasta, które jest tak piękne, ponieważ rodzi z siebie zbyt wygórowana liczbę mieszkańców, turystów, pracowników, reformatorów świata, artystów i wizjonerów, bezdomnych i prowincjuszy, którzy jeszcze lekko speszeni, nieśmiali już nosili w sobie ten pomysł nowego świata, który tu, właśnie tu, a nie w innym miejscu, za chwilę zaczną wprowadzać w czyn.
   Dziś Warszawa była statyczna. Każdy stał spokojnie w swoim nieprzekraczalnym sektorze. Czytał własną gazetę. Spoglądał co pięć minut na zegarek, ale tylko rytualnie, bo przecież pociągi od lat nie opóźniały już swojego przyjazdu. Połączeń było wszak bardzo niewiele. Ci, którym udało się dostać do klasy wyższej, do grupy kolegów, podróżowali zazwyczaj własnym autem lub luksusowymi taksówkami. Biedaków zamknięto w specjalnych dzielnicach, a ścisły, podzielony i dopilnowany porządek, odebrał im jakąkolwiek chęć podróży. Nędzarze więc byli nieobecni. Nikt nie odchodził wcześniej, zanim zabierze go śmierć, nikt nie biegł już na spotkanie nowego świata i nikt nie snuł planów. Panował porządek społeczny nazywany post-nowożytnością. Idealne, europejskie społeczeństwo. Nie czytano wtedy już gazet. Patrzono za to w ekrany przenośnych komputerów ale ze słuchawkami na uszach. Więc panowała po prostu cisza, którą co jakiś czas kalał szmer, zaledwie szmer zmienianej reklamy i przesunięcie neonu do następnego hasła. Po nijakich twarzach mieszkańców Warszawy przesuwały się wymieszane barwy: tabletów, reklam informujących o nowych kosmetykach i wyborach parlamentarnych, o dobroczynnym koncercie gwiazd dla biednych dzieci Afryki i nowych klubach tylko dla par homoseksualistów.
   Turkowski wysiadł powoli z pociągu i chwilę rozglądał się po peronie Dworca Centralnego. Należało teraz stanąć w krótkiej kolejce w celu osobistej odprawy. Podróżnych zza wschodniej granicy wciąż traktowano ze szczególną ostrożnością. Nie budzono profesora podczas wizyty celników w pociągu, na granicy polsko - ukraińskiej, gdyż usłużny konduktor widział wcześniej w rękach podróżnego magiczny zapis na ostatniej stronie paszportu. Turkowski zastanawiał się chwilę, czy poddać się normalnej procedurze. Chciał jednak jak najszybciej dotrzeć do domu. Był zmęczony, spocony, niewyspany, a w domu czekała Ela z ciepłym jedzeniem i chwilą intymnej bliskości. Wysiadł więc z wagonu i poszedł wprost w kierunku bramki, nad którą widniał napis: tylko dla VIP.
   Na zewnątrz dworca panowała zupełnie inna atmosfera. W ciszę tabletów i monotonię reklam wdarły się nagle głośne okrzyki grupy osób, które gdzieś w pobliżu Złotych Tarasów utworzyły zamknięty krąg, dzierżąc w rękach tablice z hasłami w obcym, chyba arabskim języku. Ludzie ci chodzili wokół, groźnie spoglądając w kierunku przechodniów, tańcząc i co jakiś czas skandując jedno i to samo zdanie w nieznanym dialekcie. Pilnowało ich wielu, wielu strażników miejskich, rozłożonych zręcznym kordonem wokół, tak, aby między tłumem przechodniów, a dwudziestoosobową manifestacją zachować odpowiednią przestrzeń bezpiecznego dystansu. Widzisz Pan tych Arabiaków - w kierunku profesora już podchodził niewysoki jegomość z brodą, sugerując usługę. W Warszawie taksówkarze wciąż chcieli rozmawiać ze swoimi klientami. Taksówkarze stanowili jakby inny rodzaj człowieka, zasiedziałą tutaj, pewną siebie i znającą się na sprawach arystokrację Warszawy. Meczet będą stawiać ot, tu na rogu, niedaleko McDonalda. I wrzeszczą, żeby zmienić nazwę ulicy: z naszego Jana Pawła na jakiegoś tam od nich - taksówkarz, grzecznym ruchem, otworzył przed Turkowskim drzwi błyszczącego czystością samochodu, szybko ocenił elegancki strój swojego, ewentualnego klienta, przewidując daleką trasę poza centrum i dobry urobek - winszuję, że szanowny pan gdzieś poza Stare Miasto chce być zawieziony?
   Turkowski podał adres, usiadł wygodnie z tyłu auta i bezmyślnie zanurzył się w opowieść bez pointy warszawskiego kierowcy. Ulice uciekały sprawnie gdzieś w głąb ciężkiego kompleksu metropolii, skandując uskokami poszczególne partie poglądów taksówkarza, który zaczynał, co było oczywiste, swoje kręcenie kółkiem jeszcze w innej Warszawie. I znał tu każdy kamień, każdą nieoznaczoną uliczkę. Za komunistów było najgorzej, bo gnębili prywaciarzy i wówczas w tamtych czasach uchodziło się wiecznie w tym fachu za bogacza. Potem przyszła Solidarność i przesunięto ich do drugiej, trzeciej ligi, po prostu przestali się liczyć. Brakowało środków i klientów. Wielu, wielu bardzo fajnych chłopaków wycofało się z fachu, szukając lepszego życia nawet na prowincji. Ale on nie był frajerem. W Grójcu ludziom służyć nie będzie. On sam chlubił się tym, że umiał wyprzedzać życie. Wiedział, że taksówka to taki mikrokosmos. Zaczął mieć więc wielu znajomych, kolegów, łapał kontakty, był dyskretny, nie wydawał spraw intymnych i dyskretnych, powoli, powoli, w światku stolicy mówiło się, że na numer 2095 zawsze można liczyć. A dziś, o proszę, taki przyszedł system, że liczą się nie zdolności, a jedynie znajomości.
   Z odrętwienia wyrwał profesora dźwięk dzwonka. Na śmierć zapomniał, że wyłączył w pociągu swój wielofunkcyjny telefon, a potem ukrył go jeszcze w dodatkowych zakamarkach walizki z obawy przed kradzieżą. Teraz telefon razem ze swym właścicielem wracał do Polski i ściągał zaległe wiadomości. Zatem witała profesora ambasada kraju. Potem odsłuchał meldunki swoich, dwóch docentów. W klinice bielańskiej panował zator. Prosili o radę, w jaki sposób rozpisać dyżury tak, aby obsłużyć tłum z prowincji, który parł bezkrytycznie na oddział, a jednocześnie nie budować większego napięcia i konfliktu między lekarzami. Pretensje bowiem rosły z dnia na dzień, nie tyle z powodu nadmiaru pracy, ile dla towarzyszącego już wszystkim od dawna przeczucia, że oto nadjeżdża kolejny pociąg do kariery i trzeba wsiąść do niego sprawnie albo kolejnych dwadzieścia lat operować wieśniaków z dalekiej prowincji. Głośno już mówiło się o tym, że Turkowski idzie na ministra.
   Profesor już chciał oddzwaniać, gdy nagle, że zdumieniem spostrzegł w telefonie zapis nowej wiadomości od swojej żony. To było zaskakujące. Ela dzwoniła rzadko i zawsze bezpośrednio. Prawda, że tym razem nie przywitała go od razu po przekroczeniu granicy. Nie było żadnego telefonu i ciepłych słów, jak zwykle. Dopiero teraz Turkowski oprzytomniał. Włączył ekran telefonu, założył na uszy słuchawki i palcem nacisnął na przycisk odtwarzacza zapisanej w pamięci wiadomości.
   

piątek, 10 października 2014

Mistrzowie i uczniowie modlitwy... (Łk 11, 1-4)

   Temat trudności na modlitwie jest codziennym chlebem osób, które praktykują życie duchowe. Rozproszenia, kwestia pogodzenia życia codziennego z nadprzyrodzonością, zmęczenie, poczucie grzeszności w konfrontacji z wyczuciem majestatu i sacrum Boga oraz wiele innych. W kontekście tego, jestem absolutnie przekonany co do prawdziwości następującej zasady: przeszkody w modlitwie są jak wiatr w żagle prawdziwych uczniów i są jak łańcuch u stóp pozornych mistrzów.
   Człowiek, żaden człowiek nie może obiektywnie nazwać się mistrzem modlitwy. W dziedzinie modlitwy zawsze jesteśmy uczniami, zawsze jesteśmy jakby na początku nowego etapu, zawsze zasiadamy w ławkach szkoły modlitwy jedynego Jej Mistrza - Jezusa z Nazaretu. Kto świadom jest tej pozycji ucznia w sztuce modlitwy, będzie się w niej szkolił i rozwijał. Zachowa świeżość, lekkość ciągłego początku, ucieszy się najmniejszym powiewem łaski, delikatnym światłem obecności i pokoju. Ci zaś inni, przekonani o wzniosłości własnego mistrzostwa będą kroczyć po polach modlitwy ociężałym krokiem. Zawrócą wielokrotnie, zbłądzą po stokroć, zniechęcą się długim dystansem wędrówki - bo skoncentrowani na sobie, muszą adorować pustkę, która nie nasyca nigdy dostatecznie.
   Tyle świeżego piękna i młodości zawiera dlatego w sobie ta szczera prośba Apostołów: "Panie, naucz nas modlić się...". Nie odwykniemy już nigdy od towarzyszącego nam zawsze wysiłku ponownego uczenia się sztuki modlitwy. Wszystko będzie dobrze w życiu duchowym, jeśli nigdy nie wyrzekniemy się szczerej pozycji ucznia, siedzącego wytrwale w pierwszym rzędzie akademii jedynego jej Mistrza, Chrystusa. 


czwartek, 9 października 2014

Ascetyczny porządek rzeczywistości... (por. Łk 10, 38-42)

   Jesteśmy przyzwyczajeni czytać scenę dialogu Jezusa z dwoma Siostrami z Betanii jedynie w  kluczu duchowym. To znaczy instynktownie przenosimy akcję rozmowy do ludzkiego wnętrza i już dobrze wiemy, że Marta to symbol apostolskiej aktywistki, a Maria - to kontemplatyczka. I to myślenie ma oczywiście zasadną argumentację ale kiedyś, kiedyś przed laty spotkałem się z ciekawym spojrzeniem jednego z Ojców Kościoła na to właśnie słynne spotkanie Jezusa z Przyjaciółmi w Betanii. Mogę nazwać Jego interpretację spojrzeniem bardziej pragmatycznym, materialnym i podstawowym. Otóż jeden z Ojców Kościoła, wychodząc od bezpośredniego tłumaczenia tej perykopy, spostrzega, że nasz Pan - zanim wyprowadzi z tego sens duchowy - objaśnia Marcie porządek czysto materialny. I przekonuje zabieganą wokół stołu siostrę, że zrobiła już wystarczająco dużo. Jezus jakby chciał Jej powiedzieć: Marto, Marto, wystarczy już tego posiłku, pozostańmy na tym, co skromne, zjemy, co przyniosłaś. Dziękujemy za Twoją troskę o nas ale to, co już jest przygotowane - naprawdę wystarczy...Przecież my to również dobrze znamy z codziennego życia. Gdy gościmy w domu naszych Przyjaciół, którzy pragną nas dobrze przyjąć, często odwołujemy się do wartości skromności, zapewniając zatroskanych Gospodarzy: ależ to wystarczy, wszystko jest bardzo smaczne, nie przynoście więcej, bo i tak nie zjemy, a jesteśmy już całkowicie nasyceni...
   Jak wielką wartość ma skromność! W języku religijnym skromność to po prostu ascetyczne prowadzenie się. Nie mówimy tu o banale ale o czymś, czego zachowanie decyduje o zdrowiu i wolności człowieka, a czego zlekceważenie rujnuje całe cywilizacje i kultury. Taką to moc ma niepozorna cnota skromności, o której bez przenośni Jezus z Nazaretu mówi do Marty z Betanii. To przez utratę skromności umiera duch nowożytnej kultury, ludzie wpadają w ociężałość uczuć i depresję, tak łatwo tracąc nadprzyrodzony sens życia. Przestrzeganie zaś ascetycznej skromności pobudza, podtrzymuje w radości, wypogadza twarze. Wypróbować warto.

środa, 8 października 2014

EPICENTRUM (odc. 4)

   W przedziale ukraińskiego pociągu, który wyruszył z Pawłohradu wczoraj, wczesnym rankiem i dziś późnym wieczorem docierał do granic Polski, cuchnęło chyba wszystkim. Profesor Turkowski udawał, że śpi ale wyostrzone zmęczeniem i lekkim głodem, który kumulował w sobie od kilku godzin, zmysły jego ciała wchłaniały biernie zaduch, smród kurzu, swąd zestarzałego pociągu oraz brzydki zapach staruszki, zwiniętej ufnie w malutki kłębek i chrapiącej głośno w przeciwległym rogu przedziału. Nawet duszący odór trawionego alkoholu, pomieszanego z moczem, który chciał powstrzymać, upychając w drzwi przedziału swój jesienny płaszcz, wpływały nostalgicznie do środka, powodując chwilami w ustach profesora odruch wymiotny. Co prawda kilka godzin temu konduktor, na wyraźną sugestię Turkowskiego, wyprowadził z przedziału niemrawego pijaczka ale ten rozpostarł swój wędrowny obóz - w postaci brudnego koca i zielonego plecaka, łudząco podobnego do stałej części ekwipunku żołnierzy sowieckich z wojny - tuż obok wagonowej toalety, kilka zaledwie kroków od nieszczelnych drzwi przedziału. Podróż była tym razem pasmem cierpienia.
   Turkowski nie lubił wyjazdów na Ukrainę. Nigdy nie robił tego ani z hojnością, ani z wolnością, ani z radością. Kochał swój dom. Uwielbiał wracać wieczorami na Głębocką, parkować samochód, brać prysznic, jeść kolację, oglądać mecz, wieczorem kochać się z żoną i zasypiać w jej ramionach. Ale to ona prosiła go o tę pracę. Parę ładnych lat temu żona profesora poznała księdza, który od lat pracował w dalekim Pawłohradzie. Prowadził tam parafię. Ale tak naprawdę więcej osób przychodziło po chleb doczesny niż na Mszę. Tak więc niewielki dom księdza Andrzeja był jednego dnia szkołą, drugiego zaś szpitalem. Turkowski podróżował raz w miesiącu z Warszawy na sam koniec zabiedzonej wojną domową Ukrainy, aby leczyć dzieci z Pawłohradu. Na prośbę swoje żony opuszczał dom, który był dla niego znakiem bezpieczeństwa. Zostawiał na cztery, długie dni ten spokojny schemat, który od lat pozwalał mu nie myśleć, nie oceniać i nie ryzykować. Dlatego tak bardzo nie znosił tych wyjazdów. Kazały mu one przekraczać tę granicę, za którą czaiły się echa wspomnień i wyrzutów sumienia.
   Czy tylko dla swojej żony, on - wybitny neurochirurg, profesor, ordynator warszawskiej kliniki i uznany pedagog młodego pokolenia lekarzy - wyjeżdżał regularnie odwszawiać ukraińskie dzieciaki? Nie tylko. Turkowski był jednak człowiekiem sumienia. A ono było wiernym, milczącym i stanowczym świadkiem historii jego życia. Nie musiało mówić o zdradzie. Sumienie wskazywało ją samą swoją, niewymowną obecnością, nieruchomym ciężarem, permanentnym pochyleniem karku ku ziemi, który - w kręgach inteligentnych i spostrzegawczych studentów akademii medycznej w stolicy - był niemal już symbolem starzejącego się powoli profesora. On tak już zawsze chodził po korytarzach uczelni: pochylony do ziemi. Chciał więc jakimś sposobem zastąpić winę swojego sumienia. Żona znalazła mu tę możliwość w cichej, ukrytej, prawie misyjnej służbie na zapadłej prowincji ogarniętej wojną Ukrainy. Więc jeździł tam regularnie, więcej walcząc ze sobą, niż służąc.
   Turkowski nigdy nie jeździł do Pawłohradu samochodem. Wolał cuchnący wszystkim pociąg, w którym jednak było bezpieczniej. To prawda, że na odcinku od Pawłohradu do Równego, czasem parokrotnie zatrzymywano pojazd, a do wagonów wchodziło po kilku naraz strażników nowego porządku na Ukrainie. Nazywali się rosyjskimi separatystami. Dla przyzwoitości nosili na sobie ukraińskie mundury ale z ich pełnych nienawiści oczu, wyglądała ku przerażonym zawsze pasażerom, dusza rosyjskiego najemnika, który uznać był zdolny Ukrainę jedynie za drzwi do moskiewskiego imperium. Profesor miewał nieprzyjemności. Dziś, za trzecim zatrzymaniem, jeden z czyszczących jego wagon separatystów, stanął na dłużej przy Polaku. Patrzył chwilę na paszport Turkowskiego, po czym z pogardą splunął na podłogę. Ty czego tu szukasz? - zaczął bardzo poprawną polszczyzną - ty myślisz, że my sami do was nie dojdziemy...? 
   Zanim Turkowski zdołał zebrać w głowie jakąkolwiek odpowiedź, speszony konduktor, który stale towarzyszył każdej, rosyjskiej straży, już szeptał coś do ucha Rosjanina. Po chwili ten poklepał paszportem po dłoni, splunął raz jeszcze i powolnym ruchem zwrócił dokument profesorowi. Mnie za jedno, Polak czy Ukrainiec - dorzucił, siląc się na szyderczy uśmiech - no, ale jak wy macie karnet Galileusza, tak bądźcie wolni. Wyszedł powoli na korytarz, jeszcze raz popatrzył na milczącego Polaka i z rozmachem zatrzasnął drzwi przedziału. Za ponurym i wrogim strażnikiem, w głąb wagonu wyruszyło kilku innych, beznamiętnie przyglądając się twarzy profesora, raz za razem, w oknie przedziału, bez najmniejszego słowa.
   Turkowski smutno obejrzał ostatnią stronę swojego paszportu, gdzie we wszystkich językach Europy, wytłumaczone było jego nazwisko oraz prawo uczestnictwa w stowarzyszeniu dobra wspólnego Galileusz. Jak bardzo profesor nienawidził polityki. Salonów, słów o wysokim zapisie idei, które wypowiadane były jedynie dla potrzeb chwili, dla ogłupienia zaślepionych siłą ekranu setek, tysięcy i milionów. Nie znosił polityki, w której zasadą trampoliny do góry szli tępi i posłuszni, bierni i wszyscy ci, którzy potrafili wyczekać odpowiedniego momentu lub wyuczyć się na pamięć odpowiednich słów, bez najmniejszej próby zrozumienia ich treści. Tej polityki, w której siłą lawiny w dół spadali wszyscy ambitni społecznicy: za samodzielność myślenia, za jakąkolwiek etykę poglądów, a nawet za sam fakt posiadania wiedzy lub wyższego wykształcenia. Taka była w tym czasie polityka Polski i Europy. Nie należało mieć rozumu ani sumienia. Trzeba było natomiast wiedzieć, kto jest kolegą kogoś ważnego i w jaki sposób stać się znajomym tego kolegi.
   Nienawidził więc polityki szczerze. Ale wiedział, że dzięki polityce został wydobyty z  zapadniętego, operacyjnego bloku w prowincjonalnym szpitalu, w którym spędzał nieraz godziny, ustawiany złośliwie do każdej już niemal operacji, z niekończącym się bólem nóg i pieczeniem oczu. Kolega przeniósł go najpierw do Warszawy. Kolega zaczął mówić o niejakim Turkowskim innym kolegom. Nagle zaczęto powierzać mu bardzo odpowiedzialnych pacjentów i operacje, o których informowano z drżeniem w głównym wydaniu wiadomości. Potem zmuszono go, by zamknął kontakt ze swoimi, dawnymi kolegami. Zmuszono? Ależ nie, sam wybrał to, chcąc otrzymać docenturę. Po uzyskaniu tytułu nowi koledzy zaprosili Turkowskiego na pierwsze spotkanie Galileusza. A potem wszystko poszło już tak łatwo: wykłady akademickie, kolejne zaproszenia, pierwszy wywiad w telewizji i profesura. Dziś dzięki Galileuszowi bezpiecznie wracał z dalekiej Ukrainy na zaciszną Głębocką, gdzie czekał na niego wygodny fotel, dobra żona i zapomnienie o wszystkim. Smród pociągu znieczulił ból wspomnień. Profesor zasnął. Kiedy zbudzono go na granicy, czuł się dziwnie ociężale, niespokojnie, bolały go wszystkie mięśnie. Otłuczony tak i stary dotarł do Dworca Centralnego w Warszawie.

    

poniedziałek, 6 października 2014

Szerokie poglądy chrześcijan... (Łk 10, 25-37)

   Przyglądam się bardzo uważnie Postaci papieża Franciszka, nie ukrywam wielu wątpliwości, znaków zapytania, niekiedy niezrozumienia, a nawet niepokoju, szczególnie związanego z medialną interpretacją synodu, który dopiero co Papież rozpoczął w Rzymie. Nie pojmuję, dlaczego Ojciec Święty lub Jego ludzie od kontaktu z mediami, tak łatwo pozwalają na rozcieńczenie tematu synodu do jednego problemu: udzielać Komunii Świętej osobom bez ślubu, czy nie udzielać? Dziś nawet w radiu urugwajskim usłyszałem, że biskupi z całego świata, których Franciszek zaprosił do siebie, będą dyskutować o kościelnej legalizacji związków homoseksualnych...nie ważne - ignorancja tego świata nie stanowi przecież żadnej inspiracji dla Kościoła, a o naszych wewnętrznych wątpliwościach i znakach zapytania - nawet z Papieżem, tak uważam - potrafimy chyba jeszcze rozmawiać wprost, więc po bratersku. We Franciszku natomiast imponuje mi też wiele rzeczy. Na jednym z pierwszych miejsc to, że nie boi się być chrześcijaninem o bardzo szerokich horyzontach myślenia, dialogu i kontaktu.
   Tak jest, katolicyzm nie jest religią zamkniętego podwórka, po którym pies - uwiązany do łańcucha - biega wokół zakreślonego widnokręgu, obszczekując obcych. Chrześcijanin zna swoją wartość. Ceni swój dom - Kościół. Jest dumny z Ewangelii, jaką otrzymał od Chrystusa. Wie, że jego moralność oparta jest nie na ludzkiej koncepcji ale na obiektywnym fundamencie prawa Bożego i naturalnego. I stojąc na tak silnym fundamencie wewnętrznej wartości i poczucia własnej godności, potrafi spotkać się i rozmawiać z każdym Człowiekiem dobrej woli i uczciwego sumienia - twarzą w twarz, z podniesioną przyłbicą. Bo ten pewny fundament, na którym Chrystus nas postawił, wyprowadza chrześcijan z zaścianka i zakompleksienia. I dzięki temu każdy chrześcijanin - prawdziwy chrześcijanin, nie będzie zamkniętym w plebanii dewotem ale człowiekiem zaiste szerokiego horyzontu myślenia.
   Ewangelia dziesiątego rozdziału Łukasza to również opowieść o bohaterskim Samarytaninie, którego uznać trzeba za wzór szeroko myślącego ucznia Jezusa, jakiego On chciałby prowadzić przy sobie. Prawzorem ewangelicznego Samarytanina czyli prawdziwego chrześcijanina jest jednak szereg innych postaci z biblijnej historii. Warto tu sięgnąć z kolei do dwudziestego ósmego rozdziału Drugiej Księgi Kronik, gdzie opisano coś w tamtej epoce niepojętego: z jaką wyrozumiałością, otwartością, humanizmem i miłosierdziem właśnie Samarytanie traktowali swych wrogów, Izraelitów. Ten samarytański dialog, poruszająca kultura reakcji, bezpośrednia relacja, otwartość horyzontów myślenia, zdolność wsłuchania się w głos inaczej myślącego Człowieka dobrej woli, pokój w przedstawieniu swoich przekonań, wolność i dystans wobec politycznej histerii, racjonalność zamiast egzaltacji - to cechy chrześcijanina o szerokich poglądach...
   Tylko jeszcze jedno jest ważne. Aby być chrześcijaninem o szerokim horyzoncie myślenia, nie wolno ulegać światowym kompromisom. One pozbawiają nas tej wyrazistej linii, która wzbudza szacunek w każdym z partnerów naszego dialogu. Przeciwnie - trzeba wiedzieć dobrze: kim się jest, skąd i dokąd się zmierza i dlaczego oraz dzięki Komu taki właśnie kierunek stanowi fundament chrześcijańskiej egzystencji? Szerokie poglądy ocali tylko ten chrześcijanin, który potrafi sam siebie uszanować. Słabeusza współcześni hipokryci szybko zapakują do ciasnej puszki fałszywego modernizmu.