poniedziałek, 10 kwietnia 2017

KODEKS RONINA cd.

(5)  Ronin w sieci

Mgła o świcie otulała stojący w cieniu drzew autobus. Polska mgła poranna jest jak mała dziewczynka, z promieniami słonecznej jutrzenki we włosach. Płockie Międzytorze spało, nie myśląc nawet o tym, by w końcu czerwca, na początku wakacji, wystawiać z kurami swój nos spod kołdry. Od czwartej rano siedzieliśmy tak samo rozziewani, co roześmiani, każdy na przypisanym sobie siedzeniu, dziesiąty już chyba raz odczytując spis nazwisk na liście uczestników wczaso-rekolekcji w Bańskiej Wyżnej, niedaleko Zakopanego. Wszyscy obecni, pan strażak podgwizdując sprawdził ciśnienie w oponach, postawił pieczątkę na papierku, zażartował coś fachowo i odszedł – brakowało jednej, jedynej Iwony. Czekaliśmy, potem dzwoniliśmy, mijały minuty i nic – dziewczyna najwidoczniej zaspała. Ktoś podjął się jej szukać. Gęsta, jasna mgła, towarzyszka czerwcowego świtu, opuściła jutrzenkę i opadła w sam korytarz turystycznego autobusu. A wraz z  mgłą opadły i dobre nastroje. Po prawie godzinie, w towarzystwie zwiadowcy, który szczęśliwie dopełnił swej misji, z plecakiem na plecach, na pokład zadymionego złą mgłą autobusu, płacząc wdrapywała się Iwona. Przepraszała. Po prostu zaspała. Wszyscy słyszeli ją dobrze, choć każdy siną mgłą napychał sobie oczy. To zdumiewające, jak z absurdalnego banału rozumny człowiek potrafi dorobić emocjonalny problem. Zanim dziewczyna z ociężałym plecakiem przedarła się do ostatniego miejsca, które jej przyznano, ktoś wydusił całą pianę i syknął: też pospałbym sobie o godzinę dłużej. Mgła w autobusie gęstniała, posuwaliśmy się sprawnie w stronę południa kraju, nikomu nie chciało się rozmawiać, wspólny różaniec wyszedł jakoś oschle więc włączyliśmy radio. To był rok, kiedy Polskę nawiedzały ogromne, letnie deszcze, przechodzące potem gwałtownie w powodzie. Byliśmy już na wysokości Krakowa, kiedy radio podało druzgocące wiadomości: prawie godzinę temu, za Myślenicami, wielka woda zerwała wiadukt. Żywioł i ciężar przygniótł kilka aut jadących na południe Zakopianką. Z pewnością cała niedospana kompania od kilku godzin ziejącą mgłą urazy poczuła nagle przypływ wdzięczności do Iwony, tak jakby jej beztroski sen o poranku wybawił nas wszystkich od zmiażdżenia.
Dla człowieka epoki ponowoczesnej, zobowiązanego do myślenia w oparciu o pozytywistyczne dogmaty odkryć technicznych i doświadczeń fizycznych, czas jest szybko i sprawnie postępującą od jednego do drugiego wydarzenia linią. Zatem czas odmierza tylko lata pomiędzy pierwszą inwestycją a kolejną. Czas to miesiące zmiennych pór roku, tygodnie od pracy do odpoczynku i odwrotnie, dni bez pigułki, jałowe godziny w urzędzie skarbowym lub w tramwaju, nieznośne minuty bez zasięgu w telefonie i ważące wieki sekundy oczekiwania na wypłatę dolarów z bankomatu. Koncepcja czasu obliczanego fatalnie w kluczu technicznych rachunków to trauma. Ogłuszona głowa człowieka zostaje zamknięta w historycznej kapsule bez drzwi i okien, wystrzelonej z katapulty przeznaczenia w stronę czarnej, kamiennej, twardej ściany. Ta koncepcja czasu redukuje ponadto funkcje typowo ludzkie z odczuć i relacji do wyćwiczonych zachowań i odruchów: przebudzić się, wstać, nie spóźniać się, jeść sprawnie, jeździć szybko, wysuszać łzy sprayem, prowadzić rzeczowe rozmowy, selekcjonować znajomości.
Myślę, że dla Boga czas nie jest techniczną linią szybkiej produkcji pożytecznych istnień ludzkich. W oczach Boga czas przypomina sieć. A w sieci lat, miesięcy, tygodni lub dni nie przywiązuje się tak wielkiej wagi do wypłat i joggingu, co raczej do spotkań, zauroczeń, rozmów i przebaczeń. To dlatego sieć czasu rozpięta w ręku Boga czyni życie łagodnym. Kto schodzi z rozpędzonej linii ludzkiego czasu i godzi się żyć w sieci pogłębionych powiązań, nabywa szybko podstawowej dla człowieka zdolności do szczerej, bezinteresownej i wiernej relacji. Stwórca zatem to Boski Rybak, który przysiadł na brzegu czasu i tka z cierpliwością sieć ludzkich życiorysów, łączy sumiennie pęknięte liny i oczka, przewiązując powolnie jedne z drugimi. Dlaczego Bóg traktuje czas jak sieć? Bo dla Stwórcy nie ma istnień straconych. Chodzi zatem o to, aby do chwili zapadnięcia się linii czasu na progu wieczności, złożyć połamane ramiona tych samych relacji i każdego, wcześniej bądź później, doprowadzić do zbawienia. Mówiąc prościej – choć jest to nie do przyjęcia dla rozpędzonych strategów egzystencji – Bogu w jednakowym stopniu i bez zatracania cnoty sprawiedliwości, zależy na zbawieniu kata i ofiary, patrioty i zdrajcy, zakonnika i prostytutki. Stwórca pieczołowicie więc poświęca całą energię opatrzności na splatanie popękanej sieci czasu. Tak szeroki zakres myślenia przeraża nas. Uświadamiamy sobie bowiem, że w jednej sieci zbawienia poza linią wieczności znaleźć się może skrzywdzone, syryjskie dziecko i dyktator, który zdziczałym żołdakom wydał rozkaz porażenia maluczkich bronią chemiczną. Jest to jednakże zdeterminowanym pragnieniem Boga, który w ręku trzyma czas – misterną sieć powiązań.

Ronin często jest smutny. Nie jest to wszakże smutek rozpieszczonych romantyków lub egocentrycznych bogaczy. Istnieje też pewien typ smutku w wierze. Ronin doświadcza go paradoksalnie: z jednej strony przecież żyje już w pełni życiem Bożym, braterstwem i świętością, umieszcza się wygodnie w sieci i pozwala, by prowadziła go Wola Boga, co daje radość. Z drugiej strony Ronin widzi wszędzie ślady apostazji, jak wielu pracuje nad tym, bym porwać sieć Boga, zniekształcić pracę Rybaka i rozdzielić stwórcze tkanie. To wpędza wiarę w smutek pełen współczucia i obawy. Ronin znajduje tylko jedno pocieszenie. Otoczony wewnętrznym smutkiem otwiera Słowo i czyta. Ulubiony fragment pocieszeń Ronina to opowieść o bezimiennym człowieku, podniesionym z noszy przy sadzawce Betesda. „Znajdował się tam pewien człowiek – opowiada święty Jan – który już od trzydziestu ośmiu lat cierpiał na swoją chorobę” (J 5, 5). Trzydzieści osiem lat – pyta Ronin – to połowa życia, czy jedno oczko w sieci?