środa, 25 listopada 2015

Teologia na kolanach...

   Coraz częściej może wydawać się, że chrześcijańskie życie wiary jest poddane dziś nieustannej presji krzyczącego kontrastu. Między głębią a dziwactwem czasem nie ma już nic. Ta rozpięta skrajność zdolna jest podzielić Kościół. Czytałem właśnie fragment najnowszego wywiadu z księdzem Janem Kaczkowskim, gdy w moim domu zadzwonił telefon. Ksiądz Kaczkowski ze wzruszeniem opowiada, jak to po pierwszej w życiu spowiedzi klęknął przy ołtarzu, by odprawić zadaną pokutę i nie mógł za nic odnaleźć naznaczonej mu modlitwy. Jednak blisko klęczącego w emocjach młodego penitenta przechodził właśnie stary proboszcz, który w parafialnej opinii powszechnie widziany był jako zimny, nieprzystępny i twardy kapłan. Wyczuwając zakłopotanie chłopca, prałat uklęknął przy nim, otworzył swój brewiarz i pomógł mu dobrze odprawić pokutę. Ksiądz Jan swoje wspomnienie tamtego dnia kończy dziś stwierdzeniem, że ten moment a potem ten ksiądz nauczył go podstawowego szacunku dla Eucharystii, postaw wyrażających ten szacunek na zewnątrz oraz wewnętrznej prawdy, że nigdy nie można przyjmować Ciała Pańskiego w grzechu śmiertelnym. Zamknąłem książkę i podniosłem słuchawkę dźwięczącego natrętnie telefonu. Z kolei jeden z moich kolegów misjonarzy, chciał koniecznie podzielić się ze mną nowym niepokojem. W jego placówce misyjnej trwa ostatni etap przygotowań do pierwszej Komunii Świętej. Misjonarz pracuje tam od roku, tę ważną uroczystość również więc przeżyje pierwszy raz. Natychmiast natknął się na opór zespołu katechetycznego, gdy po wstępach, próbach i przygotowaniach, został poinformowany, iż poprzedni duszpasterz - ideologicznie dotknięty teologią wyzwolenia - od lat już w tamtej placówce, pierwszej Komunii Świętej dzieciom udzielał w niedzielne popołudnie - poza celebracją Mszy Świętej. Jeśli w jednym, powszechnym, uniwersalnym i katolickim Kościele, Eucharystia ma wciąż spełniać pragnienie Jezusa, aby wszyscy stanowili jedno, to naprawdę nie można istoty Jej rozumienia i sposobu Jej celebrowania, pozostawić dowolnemu wrażeniu duszpasterza lub zmiennemu kontekstowi miejsca, w którym się Ją składa.
   Myślę, że od kilku lat w teologii współczesnej toczy się niedoceniony spór, którego rozstrzygnięcie będzie miało praktyczny i ogromny wpływ na skuteczność duchowej formacji katolików w Kościele współczesnym. Dyskurs ten można by nazwać pytaniem o teologię na kolanach. Wszyscy chrześcijanie wprawdzie, zgrupowani w jednym lub drugim narożniku debaty, zgadzają się co do jednego: teologię należy uprawiać na kolanach! Jednak zdaje się, że teologiczny klęcznik tak jedni, jak i drudzy, chcą ustawić przed odmiennymi zgoła relikwiami. 10 września 2007 roku, papież Benedykt XVI odwiedza austriackie, cysterskie opactwo Heiligenkreuz. Kilka miesięcy wcześniej otwarto w tym miejscu akademię teologiczną imienia Josepha Ratzingera. Papież wygłasza tam swoje przemówienie, w którym pierwszy raz właśnie pojawia się na Jego ustach - inspirowany medytacjami Hansa Ursa von Balthasara - znaczący termin: teologia na kolanach. Według Benedykta XVI to pojęcie oznaczać może szansę na: powrót do prymatu Boga i świata Bożego w rzeczywistości doczesnej, zdrową duchowość eklezjalną, zaufanie do wiary i Objawienia oraz wynikającą z powyższych punktów, nową, radosną, głęboką płodność duszpasterską Kościoła. Z kolei w lutym 2014 roku, siedem lat później, kardynał Walter Kasper udziela wywiadu włoskiemu pismu "La Stampa", w którym wyjaśnia oficjalnie motywy swego kontrowersyjnego już wystąpienia na rzymskim konsystorzu z dnia 20 lutego 2014, podczas którego niemiecki purpurat, w dwie godziny trwającym referacie, przedstawił własną interpretację więzi małżeńskiej, sytuacji moralnej osób rozwiedzionych żyjących w ponownych związkach oraz wiadomego już wszystkim kontekstu udzielania im Komunii Świętej. Kasper jednoznacznie powołał się na wolę papieża, którym miał mu powiedzieć: otwieraj kwestie, ale nie dawaj jeszcze odpowiedzi. Wydaje się, że ten właśnie moment staje się z kolei dla Waltera Kaspera i wszystkich zwolenników jego stylu myślenia, absolutnym początkiem ogłaszania innej teologii na kolanach, która byłaby dla odmiany: natchnionym przez wiarę humanizmem, katechezą łagodności, służącej Kościołowi za taktykę zdobywania nieco lepszej opinii wśród współczesnych, stylem duszpasterskim, odtąd znaczącym już znacznie więcej niż twarda doktryna wiary oraz manifestem katolicyzmu, który natchnienia dla swoich aktów będzie szukał bardziej w kontekście społecznych przemian i zjawisk, niż na kartach Biblii. Właściwe rozumienie teologii na kolanach nie jest już subtelnym sporem intelektualistów lecz kształtuje życie wewnętrzne chrześcijan nowego pokolenia.
   Po granicach tak zróżnicowanego myślenia o teologii na kolanach, biegną też skrajnie różne rozstrzygnięcia, komentując z odmiennej perspektywy kilka najbardziej istotnych spraw w samym sercu wiary chrześcijańskiej. Spór i rozdzielenie zaczął się jednak od pozornie drobnego szczegółu, ujawnia się najczęściej praktycznie poprzez ten drobny szczegół i uważam, że paradoksalnie może zakończyć się przez uszanowanie tego właśnie szczegółu. Jest nim kwestia postawy klęczącej podczas adoracji, pokuty lub modlitwy osobistej. Rozwijając własną koncepcję teologii na kolanach, papież Benedykt XVI zaczął udzielać Komunii Świętej wszystkim na klęcząco. Zwolennicy humanistycznej teologii na kolanach, w wielu diecezjach świata, nie klękają już nawet w momencie konsekracji. I jedno i drugie ma swoje głębokie konsekwencje. Postawy klęczącej wobec Boga obecnego tu i teraz nie wolno sprowadzić jedynie do kwestii rygoryzmu, do ciszy w świątyniach, do porządku podczas nabożeństw, do sposobu rozumienia przepisów liturgicznych lub do niekończących się, niechętnych sobie, irytujących już czasem przepychanek tradycjonalistów i postępowców. Właściwe lub błędne interpretowanie teologii na kolanach kończy się bowiem właściwym lub błędnym sposobem prowadzenia życia wewnętrznego. Tak wiele zależy od ugiętych kolan na modlitwie.
   Zwolennicy modernistycznej teologii na kolanach usuwają klęczniki ze świątyni, powołując się na fałszywą teorię i mówiąc, iż klękanie podczas adoracji, pokuty lub modlitwy, to gest, który wszedł w Kościół jako podstawowe dziedzictwo feudalizmu. To niewolnik miał klękać przed panem. Nic bardziej błędnego. To prawda, że Kościół w wielu momentach swej egzystencji, czasem zbyt sprzymierzony z dworem, musiał wiekami otrząsać się z feudalnej tandety. Co więcej - musi to robić do dziś: wyrzekając się przesadnego przywłaszczaniu sobie nazbyt światowych tytułów, szat i nawyków wcale nieznanych z Ewangelii, uzdrawiając niekiedy pozbawioną ducha braterskiego relację między biskupami a kapłanami, między księżmi a resztą Ludu Bożego lub rezygnując z żenującego momentami wikłania się wspólnoty w materializm i politykę. To są elementy feudalizmu, które podtrzymane - korumpowałyby Kościół. Natomiast gest ugiętych kolan pochodzi z ducha. To Jahwe prosi Mojżesza, by ten zdjął swe sandały, zanim wstąpi na ziemię, pełną Bożej obecności - w ten sposób prorok porzuca w sobie starego człowieka, pierwszy raz w życiu smakując wieczności. To powracający do domu miłosiernego ojca syn marnotrawny, klęka z pokorą, dostępując obfitego przebaczenia. To skruszona prostytutka pada u stóp Jezusa, na oczach faryzeuszów obmywając stopy Mistrza łzami i wycierając je włosami - odzyskuje w ten sposób godność dziecka Bożego. Wreszcie to sam Chrystus klęka przed uczniami w wieczór Ostatniej Wieczerzy, inicjując tym samym epokę wolności - epokę Nowego Przymierza. Nie wolno nam pomylić pojęć. Biblijne ugięcie kolan ma zupełnie inne, wewnętrzne źródło pochodzenia. To nie Biblia stworzyła feudalizm i to nie liturgia była lub jest źródłem jego społecznego podtrzymania. To nieporozumienie może kosztować nas wiele.
   Feudalizm w swej istocie jest ludzką, niesprawiedliwą ideologią, która za narzędzie swego funkcjonowania w świecie przez wieki obierała uporczywe zacieranie rzeczywistości. Ktoś skłamał, sugerując, że ludzie nie są sobie równi i że można podzielić ludzkość na uprzywilejowanych i służących nie według stanu wykształcenia lub posiadania, ale według ich godności. Tak zaczął się feudalizm i tak on trwał. Był i jest u swych podstaw zakłamaniem realiów. Naprzeciw bowiem siebie ustawił w nierównej roli dominującego feudała i klęczącego niewolnika - dwie, jednakowo ludzkie osoby, w rzeczywistości zawsze równe sobie. Z feudalnym zakłamaniem realiów nie ma nic wspólnego postawa człowieka klęczącego. Wprost przeciwnie: adoracja, modlitwa lub pokuta dokonywana na kolanach, jest dla człowieka gwarancją uznania prawdziwej rzeczywistości: Bóg i tylko On jest bytem najwyższym, z którym żaden człowiek w niczym nie może się zrównać. Jeśli więc feudalizm wypaczył realia i bezzasadnie podzielił ludzi na lepszych oraz gorszych, tak postawa ugiętych kolan jest najgłębszą obroną stwierdzonej rzeczywistości: istnieje Byt Absolutny, Bóg, wobec którego każdy byt ludzki musi uznać swą zależność. Bez uznania tej zależności człowiek popada w nieład, zagrażać zaczyna sam sobie, aż w końcu jego własna egzystencja zanika.
   Zatem powrót do właściwej, teistycznej teologii na kolanach, jaką zaproponował Benedykt XVI i stosowna ostrożność wobec modernistycznej teologii na kolanach Kaspera, moim zdaniem przynieść nam może znaczący efekt: ugięte kolana służą inicjacji i dynamizowaniu pogłębionego życia duchowego człowieka oraz bronią właściwej antropologii, co również w kontekście przerażających i narastających problemów społecznych świata współczesnego, ma fundamentalne znaczenie.
   Istotnie wiele w życiu duchowym człowieka zależy od tego, czy dotknie on prawdy o Bogu i sobie - czy uklęknie? Osobiście uważam, że prawie zupełny brak owoców wiary, jakiego doświadcza się w ostatnich latach w kulturze zachodniej, jest spowodowany nie tylko laicyzacją społeczną świata oraz naporem wrogich wobec chrześcijaństwa sił. Bardziej niebezpieczna jest pustka wewnątrz Kościoła, rozmycie wiary, miałka duchowość, wyzbycie się Bożego misterium ze świątyń, humanizacja tego, co naprawdę powinno być boskie. Dlaczego człowiek Zachodu nie bierze dziś powszechnie udziału we Mszy Świętej? Bo się nudzi - pada odpowiedź. A dlaczego się nudzi? Ponieważ chwilami propozycja duchowa tego samego Kościoła nie jest w stanie doprowadzić go do kontaktu z Bogiem. Zagłusza się niekiedy w Kościele moment pobudzenia do wiary - akcentuje się natomiast staranie o to, by wszyscy czuli się sympatycznie. Natomiast ten, w kim zapłonie iskra Bożej obecności, może przeżywać w wierze radość lub ciemność, spełnienie lub tęsknotę, nie ma jednak już mowy o znudzeniu. Misterium zawsze prowadzi do fascynacji, banał zaś do nudy. Nie jesteśmy naprawdę w stanie, w żadnej parafii ani diecezji, stworzyć doskonałej wspólnoty, która atrakcyjnością życia swoich członków, naturalnie pociągałaby innych do Boga. To idealistyczna mrzonka, której we współczesnym stylu duszpasterskim poświęca się coraz więcej energii, zaniedbując jednocześnie to, co skuteczny przełom w doświadczeniu Boga przynosi nam w zasadzie bez wysiłku: adorację, pokutę i modlitwę. Jeśli więc człowiek współczesny ma w swoim mieście brzydki, zaniedbany kościół, wchodzi jeszcze do jego wnętrza z nadzieją i spotyka tam miłą reklamę miejscowej wspólnoty w zamian za poznanie prawdy, rockowy koncert zamiast modlitwy i przepowiadanie kopiowanego banału, zamiast nawrócenia - odchodzi bez doświadczenia Boga. 
   Teologia na kolanach według Ratzingera może być tu ratunkiem. Tak naprawdę bowiem człowiek rozpoczyna proces swego nawrócenia i podtrzymuje go potem w ciągu całego życia za pomocą ugiętych kolan. Nawrócenie i jego kontynuacja w postaci procesu wzrostu to stanięcie w całkowitej prawdzie, rozpoznanie Boga, przyjęcie własnej zależności we wszystkim od Niego i poddanie Jemu własnej woli, które owocuje wolnością. To nie feudalizm, to biblijna wizja człowieka, jego szczęścia i proporcjonalnego umieszczenia istoty ludzkiej w ramach prawdziwej rzeczywistości. Od takiego początku i rozwoju zależy wzrost wewnętrzny. Współczesne metody duszpasterskie, najczęściej oparte o doświadczenie protestantyzmu, odwołują się w nas do emocji, deklaracji lub przeczucia. Z konieczności ma to charakter mniej trwały. Wyznanie Jezusa jako Pana i Zbawiciela ustami, bez prawdziwej przemiany wewnętrznej człowieka, jest niczym znaczącym. Natomiast uznanie właściwej proporcji między Bogiem i człowiekiem oraz konsekwentne budowanie potem świata wewnętrznego według tej normy, prowadzi w efekcie od nawrócenia do świętości. Dlatego warto klękać.
   Wystarczy zresztą przeprowadzić tutaj bardzo praktyczny eksperyment, zważyć owoc, zobaczyć prostą konsekwencję w duszach. Czego doświadcza ktoś tańczący w kościele? Chwilowego upojenia, narkotyku zapomnienia o problemach, które ostatecznie nie znikną i wrócą. Skupienia na sobie, dreszczu emocji wywołanych taką lub inną sensacją, która ma posmak tajemnicy. Podziwu dla charyzmatycznego lidera, bo on widzi coś, czego nie dostrzega zwykły śmiertelnik. Przemija euforia, znudzenie nie odchodzi. Czego zaś doświadcza człowiek na kolanach? Bólu przemiany, radości przebaczenia, Bożych odwiedzin, intensywnej obecności świata wiecznego, subtelnej, intymnej modlitwy oraz wyzwalającej świadomości, że jest w tym świecie coś trwałego na zawsze, co ma gwarancję w Bogu, a nie w człowieku. Klęcznik jest jak intymna izdebka, do której w Ewangelii Pan zapraszał tych, którzy szukali prawdziwej modlitwy.
   To ciekawe, że w klasycznej teologii Jana od Krzyża, która - mam taką nadzieję - wciąż stanowi właściwą, centralną i oficjalną inspirację dla każdej, innej interpretacji w duchowości - jest bowiem bezbłędna, najgłębsza i uznana przez doświadczenie Kościoła - występuje ważne pojęcie duchowej pustki (vacío). Jest to termin metaforyczny, oznaczający czasem - gnębiący człowieka wiary - brak treści lub zawartości wewnętrznej. Jan od Krzyża zdaje się postrzegać duszę na wzór naczynia, które gromadzi w sobie dwa rodzaje rzeczy: ludzkie - będące pozornie duchowymi, lecz tak naprawdę są one tworami działalności własnej człowieka, jego intelektu, pamięci lub wyobraźni i krótko jedynie nasycają duszę, wrzucają ją niebawem ponownie w przepaść pustki i głodu; albo boskie - naprawdę wieczne, możliwe do osiągnięcia nie przez stan jakiegokolwiek napięcia emocjonalnego, lecz przez poznanie prawdy w pokorze. Ze wszystkich tych przedmiotów naturalnych, ludzkich ma opróżnić się dusza, aby jej duchowe przepaści - od narodzin gotowe na to - mogły napełnić się Bogiem: sycąc, uspokajając, wyzwalając. Mówi genialny Karmelita: próżnię rozumu stanowi wielkie pragnienie Boga; próżnię woli - Jego głód; próżnię pamięci - rozpłynięcie się niejako duszy za posiadanie Boga. To jest jedynie realna perspektywa rozwoju wewnętrznego człowieka: nasycenie się sobą znów prowadzi do pustki, zaś wyzbycie się siebie, nasycać będzie na wieki. Kto klęka - zanika, by stać się pełnym wyższego istnienia. 

niedziela, 1 listopada 2015

Litania do rodzin...

   Kto słyszał o małej, zagubionej gdzieś prawie pod brazylijską granicą z Urugwajem, miejscowości Los Talas? Dwa miesiące temu władze urugwajskie zwinęły z Los Talas nawet posterunek policji. W wiosce żyje bowiem stary cygan, który molestuje seksualnie dzieci. W pewnej chwili zaczął zbliżać się również do małych dziewczynek miejscowego policjanta. Znałem osobiście wiejskiego komendanta. To prosty człowiek, uczciwy, przygotowany raczej do obezwładniania złodziei na miejscu, niż do studiowania poszlak w śledztwie. Za trzecim razem, gdy cygan znów zastąpił drogę jego dzieciom, kiedy same wracały ze szkoły - policjant nie wytrzymał i zaczął strzelać z odległości do dewianta. Ciekawe, że cygan przeżył i żyje dalej w Los Talas, a Bogu ducha winnego strażnika porządku publicznego, wraz z rodziną, przeniesiono do pracy w charakterze strażnika banku państwowego w Aiguá. Taki tu mamy klimat. Ludzie poszeptują, że nawet nauczycielka - jedyna, obsługuje w miejscowej szkole cztery klasy naraz - nie bardzo chce dojeżdżać już do Los Talas i szuka sposobu ucieczki. Ja natomiast wprost przeciwnie. Dojeżdżam i wręcz raz w miesiącu czekam na wyjazd do tej, tak odległej od mojej misji, maleńkiej miejscowości. Bo w Los Talas udaje się - nie wiadomo jak - to, czego nikt z nas nie może dokonać jak Urugwaj długi i szeroki: ludzie czekają na Mszę zanim misjonarz dojedzie, atmosfera sympatyczna, po Mszy obowiązkowa integracja, dzieci na katechezie bez liku, nie nadążam odpowiadać na pytania - słowem, to jakiś misyjny sen, w zapomnianym przez Opatrzność miejscu, w którym moja placówka nie ma nawet jeszcze kaplicy. Eucharystia i wszystko organizuje się w garażu sympatycznego małżeństwa Blanki i Victora, tak, że przekazując innym znak pokoju, co i raz trzaskam głową w zawieszone pod sufitem grabie.
   Od początku na katechezę przychodzi też jedenastoletnia Ani. Wspaniała, wewnętrznie zdrowa grzeczna i sympatyczna. Niestety, nie zdążyła nigdy poznać swego ojca, bo po szybkim i ulotnym związku z jej matką, wylądował on na lata w więzieniu. Ani nie potrafi powiedzieć za co. Ma tylko ośmioro, młodszych braci. Nieszczęścia, także tu - na południowej półkuli - uparły się chodzić parami. Kilka miesięcy temu matka Ani, wraz z jej kolejnym amantem, zostawiła wszystkie dzieci babci i uciekła do San Carlos. Sytuacja starszej, schorowanej kobiety, jest teraz skrajnie trudna. Kiedy odwiedziłem Los Talas oraz ich rodzinę ostatni raz, Ani była jakaś nieswoja. Jakby znikł z jej oczu ten dobry błysk, który zawsze widziałem. Wyczułem w końcu, że chciałaby porozmawiać. Znaleźliśmy więc stosowną chwilę samotności i zapytałem małą, co się dzisiaj z nią dzieje? Ani opowiedziała mi, że w obchodzi w listopadzie urodziny i że z San Carlos wtedy przyjedzie jej mama. Zapytałem, czy matka często ich odwiedza? Przyjeżdża tylko jak są czyjeś urodziny. Była już w październiku, gdy sześć lat kończył młodszy brat dziewczynki - Amilkar. I zapytała wtedy Ani: co chciałaby dostać na swoje urodziny w listopadzie? W tamtą sobotę, na końcu świata, w zapadłej, urugwajskiej wiosce, w której każdy człowiek budzi się tylko z jednym pragnieniem pod sercem: emigrować - usłyszałem od tej wspaniałej dziewczynki zdanie, którego nigdy nie zapomnę. Ani wyznała mi szczerze, że na pytanie mamy o prezent, odpowiedziała jej mocno: jedyne pragnienie jakie w życiu mam, to poznać wreszcie mojego ojca...
   Przyznam się wprost, że kiedy przed ponad miesiącem, przeczytałem jeden z pierwszych komentarzy arcybiskupa Gądeckiego do zakończonej już szczęśliwie dzisiaj, drugiej części synodu, poczułem gdzieś pod sercem opór. Bo metropolita poznański przystąpił do obrad w Rzymie z niezmiennie twardą perspektywą. Mówił jasno, że przyszłością świata i kultury ludzkiej jest zdrowa rodzina. Synod nie może zajmować się jedynie wypadkami skrajnych zjawisk matrymonialnych czy familiarnych, ale przedmiotem jego debaty musi być rodzina w rozumieniu klasycznym - rodzina, która istnieje wciąż w świecie i szuka swego miejsca w Kościele. W chwili pierwszej pokusy zaparłem się w sobie i postanowiłem nawet zaprosić arcybiskupa do Los Talas na bierzmowanie. Myślałem, że dobrze zrobi Ekscelencji zobaczyć, jak to nie wszystkim dzieciom świata mama rano robi kanapki do szkoły. Ponieważ jednak ten hierarcha polski zajmuje w mojej głowie pełne szacunku miejsce, bunt powoli zaczął ustępować, powracało z biegiem dni, refleksji i modlitwy za synod, harmonijne myślenie. Przecież ja swej rozmowy z Ani nie zakończyłem przekleństwem czy gestem rozpaczy. Powiedziałem jej to samo, co bardziej biblijnie wyłożył arcybiskup na synodzie: że Ani nie ma żadnej szansy, by odkupić lub zmienić życie swych rodziców. Trzeba więc to zostawić. Jedyne, co może zrobić, to teraz uczyć się pilnie, zdobyć dobry zawód, nie zachodzić z byle kim w ciążę, lecz doczekać do prawdziwej miłości i szczęśliwie przeżyć własne życie. Mała rozpłakała się nagle, ale szybko potem wrócił dawny blask do jej oczu. I jestem pewien, że tak jak ja nie zapomnę nigdy, co w Los Talas Ani powiedziała swej matce, tak samo ona nie zapomni już nigdy, co pewnego popołudnia powiedział do niej na końcu świata polski misjonarz.
   Kiedy zaczynałem pracę kapłańską, generalnie włożono mnie szybko i bez zasług do kurialnej szuflady z napisem: duszpasterz młodych. Chodziłem więc latami z młodzieżą na pielgrzymki, robiłem z młodzieżą rekolekcje, młodzież przesiadywała na moim wikariacie i młodzież zawsze miała swoje przywileje. Potem jednak los pchnął mnie do Irlandii, gdzie nagle poznałem z bliska życie i zmaganie setek polskich, emigracyjnych rodzin. Inne problemy, inna rzeczywistość, inne rozmowy - coś także we mnie zaczęło dojrzewać. Gdy niespodziewanie trzeba było wracać z Zielonej Wyspy, spostrzegłem, że moja dawna młodzież z wikariatu, to teraz też już rodzina. Jakoś nie chciało mi się za nic powracać do neoprezbiterskiego schematu. I dalsze lata kapłaństwa tak naprawdę spędziłem wśród małżeństw, dzięki którym otrzymałem więcej, niż zdołałem dać. Kiedy więc tamtego wieczoru wracałem pustą pampą do siebie z Los Talas, wróciła do mojego serca jakaś dawna, a ciągle żywa, istotnie aktualna, litania do moich rodzin.
   Aldona i Artur. Niezwykle uzdolnieni artyści. Byłem dumny kiedyś, że po latach znajomości, gdy oni pewnego dnia gościli z wywiadem w radiowej rozgłośni, zdołałem na żywo, z pamięci, w eterze wymienić imiona wszystkich ich dzieci według wieku. Nasza przyjaźń narodziła się w chwili, kiedy w skutek przyziemnych machinacji politycznych, Artur został pozbawiony swej pracy. Do dziś pamiętam, jak pojechałem tamtej nocy do ich domu i zobaczyłem przed sobą kogoś jakby obcego. Artur, człowiek nadzwyczajnej aktywności, który dziennie potrafił pokonywać setki kilometrów, organizować koncerty, śpiewać, animować kulturę w najbardziej zapadłych miejscowościach naszego regionu, leżał od wielu godzin na łóżku, nie mówił ani słowa, wpatrzony w sufit. Pamiętam, że towarzysząc sobie, przeszliśmy tą doliną cienia, choć każda ze stron poniosła w życie swoje koszty. Ale rodzina to właśnie miejsce, w którym człowiek podnosi się i walczy, wiedząc, że najważniejsi dla niego ludzie nie odsłonią jego tarczy w chwili ciosu.
   Agata i Adam. Uważam, że są zbyt zdolni, aby ta miałka kultura społeczna, w której przyszło nam wszystkim żyć, mogła ich należycie docenić. Nie znam lepszych analityków i zawsze pytam: skąd Adam, w natłoku swych zajęć, znajduje czas, by czytać, myśleć i stawiać pytania. Gdyby prezydenci wielkich miast Polski zatrudnili go do grona swych najbliższych doradców, to Polskę od lat Bruksela prosiłaby na kolanach o przewodnictwo w Unii Europejskiej. Agata mówi niewiele. Albo rzecz ujmując dosłownie: mówi tylko raz ale wszystko i bez cienia. Sercem ich domu jest trójka dzieci - szczęśliwych, wolnych i bezpiecznych od błędu. Kiedy przekracza się próg domu Agaty i Adama jest się u siebie, choć nic wcześniej naprawdę nie zostało przygotowane. Jeśli czasem ktoś wątpi, po co jeszcze światu potrzebny jest normalny dom, warto odwiedzić Agatę i Adama. Bo rodziny nic nie zastąpi w wychowaniu do zdrowego myślenia o świecie.
   Małgosia i Paweł. Ludzie refleksji, filozofii, książki oraz ikony. Zamiłowani w Tradycji katolickiej. Aktywni w świecie - w głębi duszy stanowczy, równi, milczący benedyktyni. Bóg jeden wie, ile teologicznych bitew stoczył Paweł jak Europa długa i szeroka i z ilu niesprawiedliwie zadanych ciosów się podnosił, by dziś ci, którzy pragną, w każdym kościele mogli iść na Mszę trydencką. Uważam tę parę za mistyków. W wyobraźni mam kolejny z naszych wieczorów sprzed lat, gdy odwiozłem im dzieci po skupieniu i na chwilę wszedłem się pożegnać. Kończyli właśnie jedno z rodzinnych spotkań. W głębi domu widziałem nieznanych mi krewnych, dziadków i braci. Paweł nagle poprosił mnie o błogosławieństwo. Podniosłem tylko dłoń, by skreślić w powietrzu znak Krzyża i z zaskoczeniem spostrzegłem, jak wszyscy w domu - od najstarszych, po najmłodszych - klękają i z pełnym szacunkiem kreślą znak krzyża na czole. Przejmujące. Bo nic tak jak zdrowa rodzina nie wychowuje do pogłębionego życia duchowego.
   Aneta i Marek. Bardzo samodzielni. Od początku małżeństwa zdecydowali się wyjechać z rodzinnego miasta i zacząć życie na drugim krańcu Polski. Tam się poznaliśmy. Szalenie szczerzy, prostolinijni, bez podstępu. Do chwili narodzin swego, pierwszego dziecka, byli zawsze rejonowymi liderami akcji "Szlachetna Paczka". Cały czas coś ciągnęło ich poza próg własnego domu - urodzeni społecznicy, w dobrym sensie niespokojni, tacy, co kochając własne dzieci, każdego tygodnia odwiedzając jeszcze pobliski dom dziecka. Przyciągnęli do mojego mieszkania generację młodych małżeństw: Izę i Darka, Sylwię i Marcina, Agnieszkę i Andrzeja, Izę i Jacka. Część z tych par poszła w politykę, ale można z nich być dumnym. Aneta i Marek pchają jednak do przodu wózek społecznej roboty - założyli z innymi stowarzyszenie rodziców, bronią młodych przed zepsuciem, otwierać będą zaraz własne szkoły. Bo rodzina nie oznacza muru wokół willi.
   Małgosia i Sławek. Niesakramentalni. Nie mogą wziąć ślubu kościelnego, choć często zazdroszczę im wiary, pokory, apostolstwa. Życie jednak wcześniej zrobiło zakręt - do dziś trudno jest jeszcze wyhamować. Sławek to dusza artysty - godzinami potrafi mówić o sztuce, pokazywać swe książki, gędźby i baśni, opowiadać. Małgosia jest żoną i matką, dosłowną, znakomitą, powołaną, jakby nigdy nie pragnęła dla siebie żadnej innej przygody. To prawda, że spędziliśmy ze sobą wiele wieczorów na dyskusji lecz nie pamiętam chwili, w której przyszłoby im może do głowy pytać mnie o Komunię Świętą. Zdrowa wiara w człowieku nigdy nie wzbudza sensacji. Kiedy wspominam Gosię i Sławka, zawsze przychodzi mi na myśl ta mądrość, w której Ojcowie Kościoła twierdzą, że w Niebie przyjdzie nam spotkać tych, których nie spodziewaliśmy się tam wcale zobaczyć - i nie zobaczyć tych, których spodziewaliśmy się tam spotkać. Bo rodzina to przestrzeń bezpiecznej akceptacji siebie w całkowitej prawdzie, bez fałszywego makijażu.
   Dorota i Emil. Emigranci. Znalazłem ich pod adresem na jednej z bocznych ulic centralnego Dublina, gdzieś za stołecznym Tesco, bo pragnęli poświęcić nowy dom. Dom? Wynajęty naprędce kawałek przedpokoju, przechodzącego w pokój z kuchnią i łazienką. Tamtego, deszczowego wieczoru, na końcu korytarza, w półcieniu, spostrzegłem małe łóżeczko z ich pierwszym, płaczącym dzieckiem w środku. Szybko i spontanicznie zawiązaliśmy nić dobrej znajomości. Odkryłem, że Dorota i Emil to utalentowani muzycy chrześcijańscy, tyle że - po wydaniu swej pierwszej płyty - bezczelnie oszukani przez jedną z wytwórni muzycznych katolickiej Polski. Złościłem się potem w sercu wiele razy słysząc w radiu znany wszystkim, wzruszający utwór z pierwszych miejsc listy przebojów. A ich życie zmusiło do szukania pracy daleko. Nie słyszałem nigdy ani jednego słowa oskarżenia. Dla mnie Dorota to wcielenie pokory, a Emil - milczącego męstwa. Bo rodzina, jeśli jest naprawdę więzią miłości, zyskuje niezależność miejsca i komfortu, nosi nas ze sobą wszędzie i nasyca.
   Sandra i Gaspare. Rodzina w misji. Małżeństwo Drogi Neokatechumenalnej. Dwadzieścia lat temu podnieśli się na spotkaniu powołaniowym, sprzedali potem wszystko, co mieli na Sardynii i odpowiedzieli: tak, na Boże wołanie, które przyszło do nich za głosem szalonego proroka nowego tysiąclecia - Kiko Arguello. Od dziewiętnastu lat prowadzą misję apostolską w masońskim, pogańskim jeszcze Urugwaju, wychowując w tak niełatwym świecie jedenaścioro dzieci. Gaspare uczy mnie zawsze, że małżeństwo katolickie nie jest ideałem, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Ich dzieci to typowi południowcy - o poranku ulewa, wieczorem już słońce. Przeszli wiele zaparcia się siebie i misyjnych cierpień, ale tych najgorszych, kiedy ból męczeństwa zadaje nie zewnętrzny wróg Kościoła, ale chrześcijanie tej samej niby wiary - jak bracia je zadali Józefowi. Kiedy pewnego miesiąca przyszło nam cierpieć razem pomówienia, plotki i osądy, powiedziałem do Gaspare: słuchaj, przecież my w każdej chwili możemy stąd wyjechać? Co nas trzyma jeszcze w Urugwaju? Doświadczony i spokojny Włoch spojrzał wtedy na swoje dzieci i odrzekł: ty w każdej chwili możesz wyjechać, ale dla nich i dla mnie nie jest to już jednak tak proste...jaka potęga radykalizmu musi mieszkać w rodzinie, od której zwykły ksiądz może uczyć się misyjnej odpowiedzialności?
   W przytoczonej tu przeze mnie wcześniej wypowiedzi, arcybiskup Gądecki mówił jeszcze, że rodzina jest też poważną nadzieją na rozbudzenie dynamiki chrześcijańskiej misji we współczesnym świecie. To prawda. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu pojęcie ewangelizacji zostało dziwnie zredukowane do wizji chaotycznej dość, stosunkowo krótkiej czasowo i publicznie męczącej, inwazji ulicznej namiętnych katolików na przypadkowych przechodniów. Jeśli zgodzimy się sprowadzić rozumienie misji w świecie dziś jedynie do kilku godzin przestanych z gitarą i Biblią pod kolejnym, miejskim dworcem, zmarnujemy czas. Ludzie z pracy wracają do domu zmęczeni i nie chce im się reflektować właśnie wtedy, że jedynym Panem jest Jezus. Dla ich wiary ważne jest nie to, co usłyszą, wyskakując z autobusu - lecz to, co odnajdą wchodząc do domu. Misja stabilnej rodziny we współczesnym świecie ma przynajmniej trzykrotną przewagę nad jędrnym entuzjazmem ulicznych ekip ewangelizacyjnych: stałość i długodystansowość pokoleniowej obecności, zdolność do budowania pogłębionej więzi z innymi w miejscu ich pracy, studiów, w sąsiedztwie oraz ugruntowanie tradycji, przekazu, autorytetu, sukcesji, który był, jest i będzie niezastąpionym fundamentem chrześcijańskiej inicjacji w wierze. Mam głęboką nadzieję, ze wizji rodziny w misji, nie wyprze się nigdy Kościół epoki posynodalnej.