czwartek, 17 grudnia 2015

Geniusz Eneasza. Czyli o czym dziś dyskutować mogą: Lem z Fukuyamą i Miłosz z Kobylińskim...

   Nastały czasy, w których bokser ma większy wpływ na opinię publiczną niż papież. Bo kiedy parę miesięcy temu - w kilku słowach, homiliach i wywiadach - biskup Rzymu Franciszek podkreślił, iż przeraża go brak stabilizacji społecznej świata współczesnego i że spodziewa się nawet wybuchu kolejnej wojny światowej – światli i wpływowi uśmiechali się jedynie z wyrozumiałą pobłażliwością. A kiedy kilka dni temu, w dość fanatycznym orędziu, zwycięski mistrz świata z ogromną szczęka – Tyson Fury, w zielonoświątkowym zapale wykrzykiwał, że Jego Pan i Zbawiciel za chwilę skończy z historią tego zepsutego łez padołu, całe pokolenie od roku dziewięćdziesiątego wzwyż, przystąpiło do: zmasowanego polubiania proroctwa boksera na forach internetowych, cytowania jego wewnętrznego światła i udostępniania go na wszelkie sposoby innym, lamentowania, pakowanie walizek i licznych, ponownych wizyt u prywatnego psychologa.
   Oczywiście, że w powietrzu wisi dziś coś nadzwyczaj niespokojnego. A jeśli tak jest naprawdę – jeśli więc człowiek jako osoba refleksyjna codziennie zmuszony jest łapać oddech pomiędzy smogiem newsów, a polucjami sprzecznych poglądów politycznych - ów chaos światopogladów wpędza najpierw w zdumienie, potem w niepokój, wreszcie doprowadza do paniki w postaci zabezpieczonego konta w banku i dobrych układów z jakąkolwiek religią: najlepiej silną, fundamentalną, taką, która radykalnym, jednym i drugim bodźcem, przeżyciem lub duchowym wzruszeniem, zasklepi lęk na dłuższy czas. Przed przewidywanym dziś powszechnie końcem dziejów świata, jego synowie pragną chytrze dogadać temat zarówno na wypadek ewentualnego przetrwania po cudem przeżytym, wielkim wybuchu galaktyk, jak i po paruzji. Interesujące, że właśnie dziś nieuchronnie narasta najciekawsze pytanie świata: kiedy nastąpi jego koniec? I niewielu z nas potrafi efektywnie udzielić jeszcze innej odpowiedzi: lecz co było pierwsze? Niepokój faktów położył dobry grunt pod refleksję filozofów w tym temacie, czy też ich refleksje wywołały wiele niepokoju? Pragnę zauważyć, iż zanim Rosjanie oddali pierwsze strzały w stronę Syrii, zanim Państwo Islamskie przeraziło pierwszy raz Amerykanów i zanim pierwsza rodzina arabskich uchodźców poprosiła o azyl we Francji, kilku różnych od siebie myślicieli, w bardzo różny sposób, w bardzo odległych od siebie miejscach, obwieściło schyłek kultury ludzkiej w dotychczasowej jej postaci. 
   Uważam, że pierwszym wieszczem wielkiego kresu był Stanisław Lem. Kto nie czytał jego genialnych, innowacyjnych powieści? Wybitny, polski futurysta w swoim pisaniu skupia się zwykle na tym samym temacie, ukazując jego kontekst za pomocą zróżnicowanych, narracyjnych obrazów: kultura humanistyczna przechodzi u Lema przez proces totalnej wymiany z ludzi na roboty, z uczuć na cyfry, z przestrzeni w wysyłaną błyskawicznie informację. W każdym dziele Lema czuć nieuchronnie wielki finał. Genialnego futurystę dwudziestego wieku interesuje przede wszystkim komunikacja istot inteligentnych – istot, których szeroka grupa najpierw przekracza, a potem nawet pochłania człowieka. Informacja zastępuje w jego dziełach odwieczne, sprawdzone sposoby wchodzenia w relację z innymi. To dlatego Lem ośmiesza choćby erotykę, intymność, przyjaźń – promuje natomiast ze wszech sił nowy, obliczalny świat, przestrzeń bezpiecznego, kalkulowanego przekazu, w którym liczba zastąpi emocje, tym samym stabilny wzór matematyczny wykluczy na zawsze chaotyczny konflikt. Takim zgonem niebezpiecznych, interpersonalnych stosunków zakończy się wkrótce historia człowieka. A ja się z Lemem nie zgadzam! Nie ma w tym jeszcze żadnego kresu kultur, ponieważ komunikacja nie jest w stanie zastąpić relacji. To jednak błąd w myśleniu, który właśnie dziś wywołuje równie znaczące konsekwencje: i oto człowiek opisany przez Lema doszedł do jednej z ostatnich stron jego powieści. Potrafi skontaktować się bez trudu, zwłoki i pieniędzy, z każdym innym, inteligentnym organizmem znanego nam dotąd wszechświata. To fakt, który jednak nie zmienia wiele. Komunikacja nie nasyca bowiem ludzkiego wnętrza. Nie zastąpi w tym nigdy relacji. Gdyby tak było, Lem być może miałby rację – człowiek przestałby walczyć, szukać i tęsknić, zamykając ostatni rozdział własnych dziejów...
   W 1989 roku stosunkowo krótki lecz osławiony potem z biegiem czasu artykuł publikuje Francis Fukuyama. Esej ukazuje się w różnych częściach świata pod tytułem: „Koniec historii?” – i mówi dokładnie o tym, co powtarzać potem będzie amerykański profesor w książkach „Ostatni człowiek” lub „Wielki wstrząs”. Fukuyama obwieszcza, iż proces rozwoju dziejów sięgnął swego, potencjalnego szczytu, a jest nim moment upadku komunizmu i absolutny tryumf liberalnej demokracji. Człowiek nie może już więcej, więc jego dzieje dobiegły jakby punktu zero, punktu bezruchu – nie jest zasadne zmierzać więcej do przodu, bo nie będzie nigdy lepiej; nikt też już nie chce wracać wstecz, zostawiając to już osiągnięte i możliwie najlepsze. Skok cywilizacyjny demokracji liberalnej, historycznie potwierdzony przez jej zwycięską konfrontację ze skompromitowanym komunizmem, jest szczytem możliwości w myśleniu i działaniu człowieka. Socjolog zapewne również czytał Lema, ponieważ udowadnia z pasją, że dla ludzkości przejście od kultury industrialnej do informatycznej, jest o wiele bardziej znaczącym i realnie definitywnym przełomem, niż odkrycie rolnictwa czy rewolucja przemysłowa. Odetchnąłem z ulgą, czytając ostatnie wywiady Fukuyamy, w których socjologiczny futurysta – w obliczu nowego zakrętu dziejów – nagle przestał być tak pewny tez, wypowiedzianych z hukiem dwadzieścia przeszło lat temu. I dobrze! Myślę, że analiza rozwoju dziejów jedynie z punktu widzenia socjologiczno – politycznego jest formą refleksyjnej redukcji. Polityka i to żadna polityka, nie tworzy samoistnie kultury, nie decyduję więc także o jej dojściu do punktu szczytowego. Tym bardziej polityka nowożytna, która oficjalnie zrzekła się młodej, jędrnej, bezinteresownej i patriotycznej świeżości greckiej demokracji antycznej, przeobrażając się w salon zawodowych, elitarnych celebrytów, żyjących wygodnie z tanich igrzysk, podrzucanych zgłodniałym ekranom. Co najwyżej taka polityka może brać udział w zarządzaniu progresem lub regresem kultury. Nabierzmy więc i tu spokojnie oddechu. 
   Moim zdaniem, w pewnym sensie dziedzicem pesymizmu Fukuyamy, przekazywanym za pomocą narzędzia romantyzmu, jest poeta Czesław Miłosz. Przebudzony z trupiego zaduchu drugiej wojny światowej i wrzucony w nielepszą atmosferę zakompleksionego komunizmu, w roku 1945, wybitny, polski twórca, a potem noblista, publikuje wiersz „Piosenka o końcu świata”. Leitmotiv tego tekstu będzie potem jak ideologiczny refren powracał w wielu punktach jego literackiej refleksji. Człowiek Miłosza jest boleśnie bierny. Rodzi się różowy – bezbronny, a potem przesuwa kalejdoskop swoich dni w jednostajnym, nużącym klimacie upalnego południa, gdy panuje nieznośny skwar, bezruch i brak animuszu. Historia ludzkości rozwija się bezwolnie i bez woli człowieka dogasa. Nawet powołany lecz rozproszony starzec nie podoła być prorokiem. Gdyby jednak ta sama ludzkość, z pesymistycznego pejzażu piosenki o końcu świata, była tak pasywną naprawdę, wielki Miłosz nie tylko nie pisałby wierszy – nie napisałby ani jednego słowa, byłby analfabetą. Nikt nie otwierałby szkół, sierocińców, akademii, nikt nie wstawałby do pracy rankiem, od Europy po Niagarę rósłby sobie do dziś kędzierzawy las, a człowiek przykulony w kucki na polanach, czekałby własnego rozerwania przez bestie, bez ognia pocierając zamarznięte dłonie. Musimy się trzymać realiów! 
   I wreszcie 5 grudnia kończącego się już powoli roku, młodzieżowa rada gminy Płock zorganizowała ciekawą debatę pod tytułem: „Kryzys imigracyjny w Europie – czy stać nas na uchodźców? Czy stać nas na europejską solidarność?”. W debacie przy jednym stole, mocno podzieleni przez emocje, zasiedli trzej społecznicy, dwaj dziennikarze oraz jeden, wyważony ksiądz Andrzej Kobyliński. Bardzo zaciekawiła mnie wypowiedź Kobylińskiego, który stawiając problem w znacznie szerszej perspektywie, wypowiedział odważne zdanie: na naszych oczach kończy się nowożytność i rodzi się nowa, czwarta epoka w dziejach świata. Ponieważ trudno jest - ze zrozumiałych względów - w dyskusji panelowej znaleźć czas na rzeczowe rozwinięcie tak śmiało postawionej tezy, długo nosiłem w mojej głowie echo płockiej refleksji. Generalnie byłbym za, choć mam kilka wątpliwości. Bo czy można zamknąć dotychczasowe dzieje ludzkości jedynie do trzech epok? Gdzie poprowadzić ich czasowe granice, nie dla podniecenia teoretycznej dyskusji, lecz dla pełnego zrozumienia logiki dziejów człowieka? I wreszcie, czy obecny czas to naprawdę inicjacja nowej epoki, czy paroksyzm tej starej? Coś przecież musi być młodego w tkance świata, aby zrodzić nowy początek: twórczość, aktywność, czysta motywacja lub dorobek ducha – podczas gdy na naszych oczach chylić się zdaje do zmierzchu świat kultury starej, zwiędłej moralnie i skorumpowanej. Czy spotkał ktoś na tej ziemi nową płodność publicznie wymarłego łona? 
   Pewnie podobne, genialne i porywające refleksje moglibyśmy znaleźć w dziełach jeszcze kilku poszukiwaczy wielkiego kresu lub nowego rozdania kultur, od Hegla aż po Baudrillarda. Mnie jednak brakuje w tych równie śmiałych, co ciekawych analizach racjonalnego szacunku do tego, co we wnętrzu człowieka jest odwieczne i stałe, a co tym samym praktycznie i efektywnie wpływa na faktycznie różnobarwną, ale jednocześnie podtrzymywaną przez wieki, kulturę gatunku ludzkiego. Paradoksalnie bowiem człowiek jest istotą, która całą siłą osobowości dąży przede wszystkim do podtrzymania, pogłębienia i przekazania daru egzystencji. Tylko jednostki chronicznie słabe lub marginalnie chorobliwe szukają unicestwienia. Ta witalna siła w człowieku ma swój wyraz w przeobrażaniu się kultury. Historia jest w pewnym sensie praktycznym laboratorium, które udowadnia, że zerwanie, separacja lub odcięcie wypacza rozwój kultury. I przeciwnie – kultura, aby rozwijać się i trwać, potrzebuje zasady partycypacji historycznej, a nie historycznej separacji. Co to znaczy? Ni mniej, ni więcej, partycypacja historyczna mówi, że przez wieki, aż do faktycznego końca dziejów, trwa tak naprawdę jedna i ta sama kultura ludzka, odnajdując się w bogatych różnicach stylu następujących po sobie epok, przeobrażając się wciąż na nowo za pomocą siły postępu, interpretując wciąż w nowym kontekście potrzeby ludzkiego ducha, poszukując głębszych narzędzi do obrony godności człowieka i umacniając wciąż z nową, coraz bardziej światłą determinacją, normy moralne, które były, być muszą i będą fundamentem kultury humanistycznej na zawsze. Nie ma zatem fikcyjnego końca jednej epoki. Nie ma zamkniętych wrót czasu. I nie ma jedynie stosu gruzów na widnokręgu, spalonych doszczętnie miast, zgliszcz, wśród których nie przeżyło już nic. Zawsze, nawet w najgorszym scenariuszu dziejów, wśród powalonych murów, tli się iskra. Ktoś przeżywa zagładę i z tej ostatniej iskry zdolny jest przygotować pierwszy ogień domowego paleniska. Dzięki zasadzie partycypacji historycznej kultura nie ginie - kultura odradza się wciąż na nowo, obficie biorąc z bogatego doświadczenia poprzedniego czasu, który dla jakiegoś motywu, dokonał już swego żywota. 
   Łatwo jest ocenić pożyteczność argumentacji na korzyść partycypacji historycznej kultur. Tam gdzie nauka, sztuka, polityka lub religia zdolna jest uszanować tę zasadę – kultura ludzka bez wysiłku wkracza w moment swojego rozkwitu. Oto na przykład w wieku trzecim i czwartym po narodzinach Chrystusa, imperium rzymskie – co dla wielu pokoleń było nie do pomyślenia – wchodzi w stan faktycznego rozkładu, dogorywa i umiera. Na pobladłym gardle Rzymu zdaje się stawiać tryumfalnie swą stopę rodzący się geniusz chrześcijaństwa. A jednak tak wybitni myśliciele jak Augustyn, Ireneusz czy Justyn, nie pozwalają egzekwować barbarzyńskiego wyroku – prowadzą Kościół pierwszych wieków do światłej adaptacji, dzięki czemu nie tylko jakoś przetrwa wybitny duch Rzymu - w architekturze, wojskowości lub prawie - lecz i samo chrześcijaństwo zyska status religii racjonalnej, cywilizowanej i zrozumiałej dla wszystkich. I z drugiej strony nie jest trudno poznać przerażającą siłę destrukcji historycznej separacji, której wybitnie ponurym przykładem mogą być niestety dwa totalitaryzmy minionego stulecia: nazizm i komunizm – zupełnie, przemocą, sztucznie narzucone człowiekowi. Te odseparowane od racjonalnej kontynuacji dziejów ideologie, w miejsce odwiecznej afirmacji życia -  wprowadziły dziki zachwyt nad przemocą i smiercią, a w miejsce równomiernego postępu wszystkich – sztuczne przywileje jednej rasy lub jednej klasy społecznej, co w efekcie doprowadziło do jaskrawego wypaczenia kultury ludzkiej w postać przerażającego, architektonicznego, parlamentarnego, państwowego, kinowego, czy wreszcie zwyczajnie chodnikowego karła. Nigdy więcej! Kultura potrzebuje pełnej szacunku ciągłości, którą wolno nazwać jej partycypacją historyczną. Tylko w postawie szacunku wobec tej zasady kultura pozostaje w stanie wzrostu i rozwoju. 
   Norma partycypacji historycznej kultury ludzkiej pozwala odkryć wreszcie zasadniczy mechanizm, który rządzi tak naprawdę progresem lub regresem poszczególnych epok. Bo jak to jest? I za pomocą jakiego bodźca jedna epoka przez wieki cieszy się narastającą siłą sztuki, polityki i ekonomii, tak, że kolejne pokolenia historyków z otwartymi ustami gotowe są nadać jej przydomek złotego wieku – a druga epoka niepokoi chwilę i szybko odchodzi w cień zakurzonych archiwów? Co o tym decyduje? Nieśmiało dość sądzę, że kluczem tutaj będzie zawsze jednoznaczne i prawidłowe określenie się kultury wobec sześciu elementarnych i niezbywalnych zagadnień: natury człowieka, prawdy, piękna, więzi międzyludzkiej, sprawiedliwości społecznej i religii. Jeśli kultura bezbłędnie odróżnia w człowieku to, co racjonalne, a co ciemne, co jest w nim szlachetne, a co czyni go dewiantem. I jeśli kultura – pomimo naturalnych, ludzkich sporów – u swych podstaw nie fałszuje miary, która zdolna jest rozróżnić biel od czerni. Jeśli następnie kultura faworyzuje wszelkimi sposobami światłych mecenasów artyzmu, sztuki, edukacji i postępu, broniąc swe dzieci od kiczu hipokryzji. I jeśli ta kultura odnosi się z szacunkiem do miłości, wierności, przyjaźni, solidarności oraz rodziny, która przekształca się z czasem się w prawdziwe genealogie dzięki szlachetnej płodności zdrowego mężczyzny i zdrowej kobiety. Jeśli jeszcze ta sama kultura – obojętnie w jakim systemie: bo przecież czasem światła monarchia może służyć naprawdę lepiej ludziom, niż manipulowana medialnie pesudodemokracja, która jest już jedynie jawną oligarchią – zna się na uczciwej legislatywie, konsekwentnie impaktując ją wolnemu społeczeństwu. Na koniec jeśli religia tej kultury nie jest zwiotczałą, przypadkową, dość obojętną, rozmytą i nade wszystko miłą kompilacją katolicyzmu z protestantyzmem, wraz z domieszką przepadłych gdzieś dawno, afrykańskich rytów, ale religią niesioną na dwóch, szerokich skrzydłach - czyli pewną swej objawionej i racjonalnej tożsamości; wówczas taka kultura może zmienia się, ale nigdy się nie kończy. Tak opisałbym istotę tego, co uważam za normę partycypacji historycznej kultury ludzkiej. 
   Przed kilkoma laty podziwiałem znakomity, interesujący obraz walki Eneasza z Turnusem, którego autorem jest Luca Giordano. Eneida opowiada czytelnikowi przez ile zmiennych epok i przełomów, zmuszony jest przejść heroiczny Eneasz: od szczęśliwego ocalenia i wyjścia za próg spalonej Troi, przez otarcie się o wysokie brzegi przychylnej Tracji, tragiczny romans z królową Kartaginy, Dydoną, aż po chwilę dotarcia do Italii. Na obrazie Giordano widać za plecami walczących bohaterów ich geniuszy - jednak geniusz Eneasza patrzy w górę z wiarą w dobrą przyszłość, a geniusz pokonanego Turnusa przeciwnie – odchodzi w przeszłość i zacienia swoją twarz ramieniem. Wtedy właśnie pomyślałem pierwszy raz w życiu, że dzieje Eneasza są wiernym oddaniem losów całej kultury ludzkości. Przez ile portów i zdarzeń przyjdzie jej jeszcze wędrować? Zawsze jednak ta sama kultura ludzka podnosić będzie nad trupami epok odnowione, genialne oblicze.