poniedziałek, 27 lipca 2015

Obfitość. Droga doskonałych...

   Kilka dni temu otrzymałem sympatyczną przesyłkę. Zaprzyjaźniona Rodzina z Płocka nadesłała mi płytę pod zagadkowym tytułem: "Atramentowa", z wybitnie nastrojowymi piosenkami Stanisławy Celińskiej. Ponieważ życie misjonarza to niekończąca się wędrówka z miejsca na miejsce, wielokrotnie, przemierzając kilometry urugwajskich bezdroży, z rozkoszą wsłuchiwałem się w prostą, codzienną, wyśpiewaną w moim ojczystym języku poezję. Pośród kilku, znakomitych naprawdę utworów, usłyszałem również i ten o tytule "Obfitość". Bohaterem wiersza jest chyba anonimowy kontemplatyk, który nie troszcząc się zgoła o komunikatywność własnego przekazu dla innych, syci się dyskretnym pięknem życia, intensywnością stworzonej rzeczywistości, powabem dyskursu między światem widzialnym a zakrytym. Wiersz zapisany został w niewielu słowach. Autor nie sili się nawet na to, by stworzyć jakąś litanię celnych i wzniosłych metafor, przez witraż których ukazać by można teoretycznie dopracowany portret wszechistnienia. Stara się raczej ostatecznie udowodnić, iż wszelkie piękno życia dane jest człowiekowi nie po to, by je interpretować, lecz po to, by je chłonąć i dzielić z miłością pomiędzy wielu. Uważam, że sercem wiersza jest jego pointa, którą Celińska śpiewa tak: "Z ziemi do nieba się pnie/życie, co wszystko wie./Wielka obfitość niewidzialnego/w widzialnym dostrzeż je".
   Zatem podstawową charakterystyką pierwszego okresu życia duchowego, nazywanego drogą początkujących albo oczyszczeniem, jest wzbudzenie w człowieku wierzącym czystej intencji w wyborze Boga. Celem drugiego etapu - czyli drogi postępujących albo oświecenia - będzie z kolei motywacja do przekraczania wszelkich, naturalnych granic, aż do szczytu indywidualnych możliwości duchowego organizmu chrześcijanina. Stwórca zna dobrze potencję stworzenia i nie spocznie, dopóki nie wydobędzie z duszy proporcjonalnych dla niej perspektyw. Wreszcie cechą trzeciego momentu wzrostu w łasce - nazywanego w klasycznej nauce wewnętrznej drogą doskonałych lub zjednoczeniem - jest granica niezrozumienia. Oto duszę zjednoczoną dosięga paradoks nieprzekazywalności doświadczenia wewnętrznego. Jakby zmuszona ona była zupełnie porzucić narzędzia interpretacji fenomenu życia, dostępne - na jednakowym poziomie komunikacji - dla wszystkich. Skąd tak zaskakujący finał? Oto dusza, w efekcie uczciwego postępu w łasce, przekroczyła granice Bożego świata. Żyje już bardziej tam, w zasadzie wcale tu. Jak opisać językiem pojęć ludzkich wartość, która przynależy do przestrzeni Bożej? Jak wyjaśnić ludziom, którzy całym ciężarem doczesnego ciała stoją jeszcze na ziemi, to, czym zmysły swego serca delektują aniołowie w Niebie? To po prostu niemożliwe. Chwilami takie doświadczenie niezrozumienia ciąży i bywa powodem bólu, strapienia, skargi mistyków albo proroków.
   W jakim jednak celu Bóg prowadził duszę aż dotąd? Przecież nie dla ujawnienia skandalu podziału na dwa światy. Wolą Boga jest jedność między ludźmi. To prawda, jednak ponad kategoriami doczesnej ugody, istnieje coś jeszcze ważniejszego, obiektywnego i wiecznego. Stawką w tej drodze jest intymność, nazywana duchowymi zaślubinami oraz niezbywalna wolność człowieka w Bogu. Kontemplatyk i mistyk przeżyje więc duchowy ból niezrozumienia od innych po to, aby cenić dar intymności w obcowaniu z Bogiem. Mówią, że ta intymność zjednoczenia nasyca szczęściem bardziej, niż każda więź ludzka, niż satysfakcja seksualności, niż lata wspierania się bliskością ukochanej osoby. Dar ten posiada swój personalny kod, faktycznie nieprzekazywalny za pomocą żadnego, emocjonalnego świadectwa. Każdy osobiście musi tutaj dojść, bo nie wystarcza o tym usłyszeć. I również po to, by będąc niezrozumianym, oprzeć się całkowicie na Bogu - nigdy więcej już na człowieku. Wolność jest właśnie najbardziej czytelnym kierunkiem autentycznego życia duchowego. Mistycy to wolni ludzie.
   To nie są wcale teoretyczne dywagacje. Cała duchowość, także w jej trzech, klasycznych odsłonach, ma swój bardzo praktyczny wymiar. Bo jak to jest w życiu? Ileż to razy kobieta, która szanuje siebie, swoje uczucia, ciało lub powołanie i gdzieś w głębi serca poświęca Bogu swą czystość - słyszy od bliskich słowa krytyki: mogłabyś w końcu kogoś sobie znaleźć...i cóż wówczas powiedzieć? Ile razy chrześcijanin - społecznik, kierując się w swych wyborach duchem solidarności z potrzebującymi, zostanie obrzucony przez własnych domowników kamieniami twardych zarzutów: głupcze, inni robią karierę, a ty co z tego będziesz miał...i jak o tym rozmawiać? A wreszcie ileż to razy człowiek autentycznej modlitwy, który latami przedzierał się ku Bogu wąską bramą wyrzeczenia, adoracji, dobrych spowiedzi, pokuty, cichej modlitwy, postu i jałmużny, zmuszony będzie wypić z rąk współbraci kubek gorzkiego osądu: stałeś się radykałem...i cóż można udowadniać w odpowiedzi? Gdy Bóg zabiera serce na własność, rzuca jednocześnie pomiędzy brzegiem a głębią przepaść milczenia, niezrozumienia, całej, świętej, nieprzekazywalnej po ludzku i wolnej bez miary - mistycznej intymności.
   Oczywiście, stan intymnej i wolnej nieprzekazywalności wewnętrznego bytowania duszy w Bogu, nie jest tym samym, co subiektywna egzaltacja, czyli ekscentryczna, religijna alienacja, której musi zaprzeczyć racjonalna natura człowieka. Choć należy przyznać ze smutkiem, że w sytuacji dzisiejszego zamętu duchowego, wielu za mistyczne niezrozumienie uznaje publicznie to, co jest tylko duchowym dziwolągiem. To nie to samo. Niekomunikatywna obfitość dusz jednoczących się z Bogiem, jak wszystko w zdrowej odsłonie religii chrześcijańskiej, ma też swoją normę i miarę, według której można rozróżnić niezrozumienie jako efekt zjednoczenia, od niezrozumienia na skutek pobożnych błędów, które kontestuje - wspierając rozwój wiary - rozum człowieka. Nie jest więc tak, że każdy, ktokolwiek i jakkolwiek chce, może swoje subiektywne stany emocjonalne nazywać duchowym poślubieniem przez Boga. Co ciekawe, uważam, że mistrzem opisu trzeciej drogi był - jak dotąd najbardziej wybitny dogmatyk katolicki wszechczasów - Tomasz z Akwinu. On to właśnie, w swojej Summa Contra Gentiles,  dokładnie w dwudziestym pierwszym i dwudziestym drugim rozdziale jej czwartej księgi, udowadnia, iż etap zjednoczenia duszy z Bogiem, to po prostu chwila, kiedy Trójca Przenajświętsza czyni sobie z człowiek własny przybytek, zamieszkanie, sanktuarium, biorąc dla siebie duszę, która skłoniła się wcześniej radykalnie ku świętości.
   Aby uniknąć subiektywnej oceny i nazywania poślubieniem tego, co jest zaledwie emocjonalną histerią religijną, Akwinata pisze, iż w duszy naprawdę mistycznej widać siedem, obiektywnych znaków, jakich nigdy nie znajdą w sercu ci, którzy zwykli mianować wprawdzie siebie mistykami lecz tak naprawdę błądzą chaotycznie we mgle gnostycznych nadużyć. Zatem dusza prawdziwie poślubiona Bogu i przez to niezrozumiana już dłużej przez świat: po pierwsze - nie upada więcej pod ciężarem grzechu ciężkiego. Ten wymiar moralny Tomasz wskazuje jako warunek początkowy, a zarazem konieczny dla prawdziwości następujących potem znaków. Bez umiejętności zdobycia się na rzetelność moralną, w chrześcijaństwie nie mówi się o postępie wnętrza; po drugie - dusza naprawdę zjednoczona smakuje w nadziemskiej radości nie tylko słuchając Słowa Bożego, ale nade wszystko, a czasem wbrew wszystkiemu, wprowadzając Ewangelię w praktykę uczynków. To dlatego mistycy nie są marudami ale żyją z dnia na dzień bardziej zdolni, twórczy, wytrwali i praktyczni; po trzecie - na tym etapie życia, dusza kocha się bardziej w Mądrości Bożej niż w ludzkiej inteligencji; po czwarte - skłania się zdecydowanie bardziej do poufnej, ukrytej rozmowy z Boskim Oblubieńcem, niż do teatralnych, stadionowych występów publicznych, które wywabiać by mogły duszę z jej miłosnej izdebki, odzierając modlitwę z koniecznej pokory i skromności. To przecież takie naturalne. Dwójka, zakochanych w sobie ludzi, za wszelką cenę unika wystawiania na widok ludzki wzajemnej, serdecznej bliskości. To samo zazdrosne i zarazem wstydliwe pragnienie dyskrecji, ogarnia Boga i duszę w chwili zjednoczenia; po piąte - dusza zjednoczona raduje się zawsze w Bogu, także w chwilach ucisku, Krzyża, przeciwności, nigdy nie ulegając smutkowi, który jest trucizną wiary; po szóste - posiada w sobie wolność dziecka Bożego, z nadprzyrodzonym dystansem traktując opinię ludzką lub zmienne prądy myślowe oraz ideologie tej albo innej epoki. Bóg się nie zmienia. wszystko inne przeminie jak wiatr; po siódme wreszcie - mówi o Bogu z obfitości serca, a nie z wyuczonej na pamięć książki. To skutecznie porusza i zaraża do życia Bożego tych, którzy takie świadectwo przyjmują. Jeśli w duszy człowieka widać komplet siedmiu znaków, wolno wówczas twierdzić: oto mistyk - człowiek naprawdę wolny, który kroczy ku Stwórcy drogą doskonałych.
   Wolność jest dla dusz zjednoczonych największą motywacją życia i działania. To dla tej przyczyny dojrzały chrześcijanin zawsze mówi sobie: warto! Przemierzyć czasem ciernisty szlak wewnętrzny z zaciśniętymi zębami. Obumrzeć skutecznie dla pychy. Przekroczyć granice naturalnych możliwości. Zaryzykować - wbrew świeckiej mentalności tych przyziemnych czasów - prawdziwą przygodę życia z Bogiem. Czekać cierpliwie, wzrastać w ukryciu i jako wieniec zwycięzcy nałożyć sobie intymną wolność duszy, zjednoczonej z Panem historii i czasu. Dla umocnienia aż takiej motywacji, wspomniany już Tomasz z Akwinu nauczał: "Dziećmi Bożymi kieruje Duch Święty nie jak niewolnikami, lecz jak stworzeniami wolnymi. Duch Święty rzeczywiście każe nam działać, pociągając naszą wolną wolę do chcenia, gdy daje nam miłość do Boga i skłania nas do działania z miłości ku Niemu, a nie ze służalczej bojaźni" (Św. Tomasz z Akwinu, Komentarz do Listu Św. Pawła Apostoła do Rzymian, rozdz. VIII, punkt 16). Warto wreszcie żyć z obfitości!
   Wiem, że każdy z nas łatwo mógłby wskazać tę świątynię, którą kocha i w której dobrze jest mu się modlić, milczeć lub spowiadać. Nasze ukochane kościoły - te od dziecka, od Chrztu Świętego lub od chwili nawrócenia. Ja też mam taką świątynię. W samym centrum mławskiego rynku stoi neobarokowy kościół Trójcy Świętej. Pierwszy jego kształt powstał już w 1477 roku. Potem mój kościół spłonął i wysiłkiem wiary odbudowano go w roku 1712. Zresztą płonął nie jeden raz, dlatego dziś próżno szukać w nim spójnego stylu sakralnej architektury. Ale mój kościół ma ducha, a jest nim dla mnie osobiście niewyobrażalnie piękny obraz Trójcy Świętej, umieszczony w centrum głównego ołtarza świątyni. Od dziecka - dzień po dniu, niedziela po niedzieli - widziałem, jak Bóg Ojciec trzyma w ramionach Krzyż swojego Syna, mocą Ducha Świętego składając jakby powoli Ciało Zbawiciela w dół, na wyrzeźbionym kunsztownie ołtarzu, nad którym kapłan unosi właśnie kielich w chwili konsekracji. Trójca Święta wypełnia kielich obfitością odkupienia...