piątek, 15 kwietnia 2016

Pierwsi chrześcijanie...

       Jeśli dobrze czytam z daleka, jeden z polskich funkcjonariuszy publicznych, zapowiedział w mediach intensywną pracę nad wyhamowaniem presji emigracyjnej w Europie. To zgrabne określenie - jeśli z kolei dobrze obliczam z daleka - będzie dużo kosztować. Przyglądając się z uwagą tej sytuacji kolejny raz z daleka, obawiam się, żeby rozwiązanie jednego z najbardziej spektakularnych i problematycznych zjawisk na Zachodzie od wieków, nie sprowadziło się do technicznego przetargu między Niemcami, ich sojusznikami a Turcją. Oczywiście, każdy Europejczyk z niepokojem wygląda końca tego dramatu, jednak jestem silnie przekonany, że u podstaw wyżej wymienionej presji emigracyjnej, nie znajdzie ten, kto tam poszuka ani motywu ucieczki za granicę, ani głodu, ani lęku przed wojną – to są intencje ludzkie, drugorzędne, spontaniczne. Uporczywie i jeszcze raz pragnę zasygnalizować, że presja emigracyjna islamu z jednej strony oraz niedowład adaptacyjny nowożytnej Europy z drugiej, to przede wszystkim szeroko otwarte drzwi do kłopotliwych pytań i zagadnień, które obecny czas, epoka, kultura, antropologia, religia i moralność, generowały w sobie od lat bez adekwatnej odpowiedzi. Teraz więc wyszło szydło z worka. Tak naprawdę więc u bram Grecji lub Macedonii przez zaporę z drutu kolczastego patrzą sobie w twarz dwie kultury, których problem podstawowy domaga się złożonego działania. W warunkach uwłaczających ludzkiej godności koczują tam najpierw mieszkańcy muzułmańskiej Azji. Wobec ich nędzy i upokorzenia chrześcijanie nie mogą być bierni, bo bez zbędnej filozofii Ewangelia nakazuje nam głodnych nasycić, a spragnionych napoić – kropka. Z drugiej jednak strony, mówiąc metaforycznie, gdzieś znów do bram nad Bosforem kroczy nowożytna Europa, tym razem zmuszona do powszechnej i możliwie szerokiej refleksji nad zapaścią etyczną Starego Kontynentu. Ten dialog i praktyczne wnioski należało podjąć jakąś dobrą dekadę lat temu – nie było jednak woli, konta były pełne i to Europejczycy dyktowali warunki światu. Historia więc sama przełożyła denko od klepsydry. Nie ma już wyjścia. Trzeba przestać konsumować. Jeszcze czas myśleć, diagnozować i leczyć.
Dobrze, jeśli za doraźnym opróżnieniem zasobnego trzosa poszłaby wreszcie teraz rzetelna analiza obecnego stanu i prawdopodobnej regeneracji europejskiej kultury, która właśnie w konfrontacji z emigracyjnym, muzułmańskim monolitem, musiała przyznać się prawie na kolanach, że jest chaosem wartości, że nie wie czasem, co mówi, że na praktyczny, gigantyczny kryzys reaguje sentymentalnie i że nie rozumie samej siebie, bo samą siebie najczęściej komentuje sprzecznie. Islam był, jest i w takiej lub innej postaci prawdopodobnie zawsze będzie ofensywny wobec chrześcijaństwa. Natomiast wydaje się, że nigdy dotąd środowisko chrześcijańskie, bądź przynajmniej wyrosłe na Ewangelii, nie wysyłało w świat aż tylu sygnałów bezradnej stagnacji. Kultura to wielobarwny wachlarz jej aspektów, tym samym niemożliwe jest by szerokiej odpowiedzi na temat złożonego kryzysu udzielić mogło jedno środowisko. Ktoś inny da odpowiedź w kwestii regeneracji antropologii, ktoś inny zaradzi w ekonomii, ktoś inny w polityce. Nam, chrześcijanom, przypada niechybnie uporządkowanie sfery religijnej – religia bowiem, jakkolwiek zawsze bardziej bogata i bezpieczna w swym nieporuszalnym odniesieniu do wieczności, w jej wymiarze horyzontalnym jest jednym z elementów ludzkiej kultury. Gdy chwieje się więc kultura, pewnych drgań pojęciowych z natury rzeczy może też doświadczać religia.
Jest coś na rzeczy, bo oto 7 grudnia jeszcze ubiegłego roku, w Telewizji Republika zaproponowano widzom ciekawy program: „Starcie Cywilizacji”, tym razem analizując w studyjnej dyskusji zagadnienie religijnego fundamentalizmu. Zawsze z głębokim szacunkiem odnoszę się do twardych nieraz lecz zawsze szczerych, inteligentnych, miejscami wybitnych wypowiedzi redaktora Pawła Lisickiego, który nota bene nie tak dawno opublikował ciekawą książkę: „Dżihad i samozagłada Zachodu”. Mając to na uwadze, od dłuższego czasu czuję się jednak powołany w sumieniu, by powiedzieć stop zdaniu, które naczelny „Do Rzeczy” wygłosił we wspomnianym wyżej programie. Słowa Lisickiego przebrzmiały raczej bez uwagi, nie chodzi więc o podsycanie dyskusji dla bezpłodnych sporów – jestem jednak przekonany, że pod pozornie lekko brzmiącą tezą: „przecież fundamentalizm to powrót do fundamentów religii...”, ukrywa swój sarkastyczny uśmiech jeden z głównych problemów kryzysu religii nowożytnej Europy. Człowiek Zachodu dość łatwo dziś myli właśnie fundamentalizm z radykalizmem ducha, wyznaje swoje wszystko lub własne nic i albo przyjmując Chrzest - zaraz rozpływa się w laickiej strukturze świata, albo powracając swoiście do korzeni wiary - pogardza światem i oddala się od niego. Moim zdaniem to nieporozumienie, jak zgrabnie streścił je Paweł Lisicki w programie „Starcie Cywilizacji”, jest palącym problemem chrześcijańskiego systemu religijnego dziś, który zamierzając dalej służyć kulturze, musi stawić temu czoła, udzielając samemu sobie odpowiedzi na znaczące pytania: jak odróżnić radykalizm od fundamentalizmu? Dlaczego czasem dochodzi tu do pomyłek? I jak pogłębiać radykalizm, pożyteczny dla religii, wytrzegając się popadania w fundamentalizm, który szkodzi tak samej religii, jak i promowanej przez nią kulturze.
Uważam, że te dwa fenomeny religijne – radykalizm i fundamentalizm – pozornie tylko zbliżone do siebie, da się łatwo oddzielić, oczyścić i przefiltrować, weryfikując ich stosunek wobec następujących wektorów pojęciowych: profil założyciela, rozumienie dziejów wiary, stosunek do świata, wpływ formacji na człowieka oraz ocena wartości dialogu z ludźmi o innych poglądach. Do tych, jakże ogromnych przestrzeni dyskusji, wystarczy tylko przyłożyć czujnie ucho, aby z symptomów iluzorycznego podobieństwa, wydobyć jaskrawy koloryt różnic niedopogodzenia między bezpłodnym, ślepym fundamentalizmem, a radykalizmem dalekwozrocznym i twórczym.
W fundamentalizmie najpierw założyciel jest odniesieniem jedynym, sprawczym i rozstrzygającym, a w zasadzie totalnym, ma pozycję dyktatora, oświeconego całkowicie, który dla jakichś względów cieszy się posiadaniem niezawodnej interpretacji wszystkiego: tak spraw duchowych, jak i rzeczy tego świata. Jedynie on otrzymuje światło, przekazywane stopniowo tym, którzy z nim chcą trzymać. Fundator tak naprawdę choćby umarł – przeżywa, zawsze taki sam w dowolnym kontekście wszystkich epok. Każde jego słowo jest interpretowane jako dosłowne definiowanie zjawisk i nie ważne, czy rozgrywają się one na polu wewnętrznym, czy zewnętrznym, czy dotyczą sfery ducha, czy spraw tego świata, modlitwy lub bankowości – zawsze mają tę samą wartość absolutnie nieomylnych ustaleń. Z biegiem czasu każdy więc chce być taki jak fundator, mówić jak on, wyglądać jak on – przy czym wygląd, sposób mówienia i działania ustawia się na równi z wyznawanymi poglądami. W fundamentalizmie więc wszyscy są zaprogramowani tak jak założyciel. A kto by nie wyglądał tak, nie mówił w taki sposób lub wątpił – jest odstępcą i zagraża woli najwyższej. Takiego zaraz trzeba urabiać, wzywać na rozmowy, stosownie wypytywać, by uległ w końcu i wyglądał już potem z gruntu fundamentalnie podobny. Dlatego żaden fundamentalizm nie wychował jeszcze nigdy nikogo na człowieka dojrzałego i żaden fundamentalizm nie rozwinął w nikim pełnej potencji ludzkiej, moralnej czy duchowej. Zgoda, fundamentalizm formuje, nieraz silnie, wydaje miliony na urabianie jednostek – ale nie wychowuje nikogo, bo nie jest zdolny nikogo obdarzyć właściwym jego godności zaufaniem.
Dalej w fundamentalizmie wiara nie ma kontekstu. Jest betonem. I co więcej troska o utwardzanie betonu syci główne zmartwienie wyznawców. Wszelka próba interpretacji depozytu w świetle historycznego kontekstu, trąci relatywizmem. Konserwowany za wszelką cenę, pod presją, w najdrobniejszych, drugorzędnych szczegółach, przekaz religijny, upodabnia się szybko do sztywnego rytuału, nie jest racjonalny, ucieka się łatwo do siły, narzucania i przemocy, sprawnie separując fundamentalistę od normalnego świata. W fundamentalizmie skoncentrowanym na obronie swych jedynie słusznych pozycji, świat jawi się w barwach podejrzanych, jest ciągłym miejscem oczyszczeń, które musi przechodzić uciemiężony wierny, zmuszony aż do śmierci trwać na tym łez padole. Dobrze sformatowany adept fundamentalnej religijności nie może, broń Boże, ucieszyć się światem, iść jak człowiek do kina, muzeum, teatru lub bez cenzury obejrzeć kontrowersyjny program, sztukę i film – wszystko natychmiast zostaje mu przycięte nożycami rewizorów, którzy nieustannie dbają o to, by toksyna świata nie zarażała swym jadem dusz przeznaczonych dla zbawienia. Nierzadko fundamentalistom towarzyszy poczucie tragicznego wybraństwa, sami sobie wydają się być predestynowanymi do męczeństwa iluminatami, których dzieło, poświęcenie, wielkość, złośliwy świat doczesny zrozumie dopiero potem – lub ostatecznie potępiony, wkrótce będzie żałował na wieki, że nie zrozumiał go w porę. Fundamentalni oświeceni zatem wierzą, że muszą być mniejszością. Uwiedziona większość dominuje lecz nie rozumie jednocześnie nic. Z tego powodu ostatecznym umiejscowieniem fundamentalizmu w stosunku do świata jest idea walki: wybrani muszą się obronić, muszą też wojną wykorzenić zło, które zagraża dobru, wreszcie mają prawo ukarać dobro, bo w wymierzonej światu karze, ujawnia się osteczny tryumf dobra. Tak zaperzony, agresywy fundamentalizm, łatwo do swych celów wykorzystuje politykę, mieszając pragmatycznie dwa porządki: doczesny i wieczny, bez wahania podtrzymując w istnieniu pobożne dyktatury lub państwa wyznaniowe. Tę mentalność fundamentalnej walki czuć dzisiaj czasem nawet w chrześcijaństwie, od jakiegoś czasu podejrzanie zafascynowanym egzorcyzmem, opętaniem, misteryjnym zmaganiem światła i ciemności, mesjańskim posłannictwem społecznym, na czym zbyt wielu usiłuje opierać współcześnie swe życie duchowe.
Perspektywę radykalizmu, od ograniczonego napastliwą i męczącą fobią fundamentalizmu, oddziela szeroki pas demarkacyjny, ustalony przede wszystkim przez szacunek wobec pozytywnej wartości życia. Jeśli bowiem w religijności o cechach fundamentalnych istotą jest fanatyczna walka, to w radykaliźmie nawet konieczna czasem kampania nie odbierze życiu nigdy radości, twórczości, wolności – przeciwnie: autentyczny radykalizm religijny prowadzi właśnie do duchowej afirmacji istnienia. Z tego powodu wiara radykalna szanuje fundatora lecz nigdy nie przekreśla w wyznawcach ich cech indywidualnych. Życie założyciela jest mocnym impulsem duchowym, inspiracją, przykładem, który następnie każdy z osobistą ineligencją, twórczością, wrażliwością, może a nawet zobowiązany jest adoptować do warunków aktualnych, specyficznych czy personalnych. Jeżeli dominantą fundamentalizmu w tym aspekcie jest odruchowe odtwarzanie, to w radykaliźmie najważniejsze będzie inteligentne uwewnętrznianie. Rozumny radykalizm ducha zna też i szanuje odmienność kompetencji. Fundator religijny zatem mógł otrzymać światło nadprzyrodzone w sprawach życia wiary, co nie znaczy jednak, że owo światło predestynowałoby go do orzekania nieomylnie o każdej z rzeczywistości doczesnych. To dlatego ścieżka religii radykalnej wzywa do posłuszeństwa wewnętrznego, którego celem jest nawrócenie, a potem wzrost duchowy – a jednocześnie pozostawia tym, którzy nią postępują absolutną i gwarantowaną ze wszechmiar wolność sumienia w codziennych sprawach życia, takich jak: polityka, biznes, szkoła czy sztuka. To właśnie dzięki wyzwolonej inteligencji, wierzący radykałowie potrafią rozeznać i odróżnić istotę objawionego depozytu, którą zawsze należy duchowo przerabiać, pogłębiać i rozumieć lepiej, od rytualnych, kontekstualnych a czasem nawet naturalnych form jego wyrazu, które mogą ulegać przemianie. Zatem fundamentalizm nie rusza się, uparcie usiłuje trwać w jedynym miejscu, które uznaje zarazem za swój punkt inicjacyjny jak i za centralny, generalny, istotny moment swojej historii. Radykalizm zna miejsce swego narodzenia jak i chroni to, co gwarantuje mu zachowanie jego tożsamości, nie lęka się jednak wychodzić z tego przyczółka, by zawsze aktualnie wędrować między epokami.
Pozostając więc silnym i przez to niewygodnym dla światowców, radykalizm wolny jest od egzaltowanego zacietrzewienia, stabilny siłą swych wewnętrznych doświadczeń i wielokrotnie przemyślanych przekonań. Radykałowie ciekawi są świata, bez oddawania światowości swych naważniejszych pozycji. Jeśli dochodzi do starcia i walki między radykalnym środowiskiem a modernistycznym światem, to przyczynkiem nieprzyjemnego konfliktu jest zawsze troska o prawdę, nie zacietrzewienie, ideologia czy ryt. Wiara radykalna nigdy nie ma nic wspólnego z polityką, bo też nigdy w politykach nie upatruje mecenasów swego rozwoju i wzrostu. Cele działania tych dwóch światów są zdecydowanie rozbieżne. Religia radykalna nie tyle walczy o liczbę katolickich delegatów w parlamentach, co raczej troszczy się o to, by jej dobrze uformowani wyznawcy, dochowali wierności sumienia w każdym, nawet najbardziej wrogim Ewangelii systemie politycznym. Z tego też powodu – niemożliwy, sankcjonowany czy histeryczny w przypadku fundamentalnym - dialog między tym światem a religią radykalną, ma ciekawą cechę: jest nią wzajemny szacunek, jaki okazują radykałowie swym współrozmówcom, otrzymując w pakiecie zwrotnym podziw, gratulacje, uznanie, za to, że ktoś wbrew własnym słabościom tak potrafi wierzyć i żyć. Ostatecznie więc fundamentalizm produkuje zmutowane wielokrotnie osobowości, które mnożąc na potęgę różne warianty egzaltacji, ciążą tak wspólnocie jak i społeczeństwu. Radykalizm wiary w konsekwencji rodzi świętych – pewne filary życia Kościoła i protagonistów kultury ludzkiej.
W tym kontekście z ciekawością obserwuję od lat pewną tendencję w interpretacji historii chrześcijaństwa, mocno podkreślaną w niektórych środowiskach - mówiąc ogólnie – zrodzonych z reformy Soboru Watykańskiego II. Niektórzy z nas, szukając autentycznie i szczerze odnowy ducha religijnego w tak skomplikowanej kulturowo epoce, kluczowe miejsce w zdefiniowaniu i określeniu wiary ewangelicznej, przyznają pierwszym wiekom chrześcijaństwa. Gdzieś zatem do dekretu cesarza Konstantyna wszystko szło dobrze, uczniowie Pana żyli w małych wspólnotach, wolni od zepsucia tego świata, pomijani, ubodzy lecz autentyczni. Potem nawrócony imperator wyciągnął chrześcijan z katakumb i postawił ich na centralnej scenie historii. Zaczęły się problemy: rosła liczba wyznawców Chrystusa lecz z biegiem czasu drastycznie spadała jakość ich życia. Słyszałem nawet twierdzenia, że od wieku Konstantyna aż po Sobór Watykański II, przez otwarte drzwi katolickich świątyń do środka wdzierał się gwałtem duch tego świata i całe fale religijności naturalnej. To bardzo fundamentalne uogólnienie. Nikt z nas nie może zaprzeczyć, że pierwsi chrześcijanie znali Chrystusa najlepiej, niektórzy pamiętali osobiście, jak wyglądał, jakim tonem głosu przemawiał, w ich wyobraźni zapadły szczególne słowa, które wygłosił lub znaczące gesty, które wykonał. Widzieli Jezusa chodzącego drogami Galilei i umierającego na Krzyżu - dlatego też pokolenie naocznych świadków będzie zawsze pewnym, autentycznym, inspirującym odniesieniem dla następujących po sobie chrześcijańskich generacji. W sięganiu jednak do pierwszych wieków nie może chodzić o fundamentalne podkreślanie wagi jednego czasu i epoki, ale o wciąż nowe, radykalne odczytanie ducha Chrystusowej Ewangelii. Nie powinno zatem dojść do ponownych, jałowych sporów, który Chrystus jest bardziej chrześcijański: ten z katakumb, czy ten w stylu barokowych figurek - podczas gdy On jest wczoraj i dziś ten sam, teraz, zawsze i na wieki. Tylko fundamentalista religijny może przypuszczać, że da się z małą grupą wyznawców robić literalnie to samo, co dwa tysiące lat temu robili pierwsi uczniowie Pana. To nie jest możliwe, jest natomiast bardzo niebezpieczne: generuje teoretyczne spory, zubaża życie wewnętrzne, wyrywa wiarę z aktualnego kontekstu. Radykał dla odmiany nie będzie usiłował kopiować tego, co robili ci pierwsi – lecz z twórczą wyobraźnią, tu i teraz, spróbuje żyć tak jak ci pierwsi. Dlatego powrót do fundamentów to nie wehikuł czasu, jakaś cudowna translokacja kilka wieków wstecz, w dowolny, subiektywnie upodobany moment historii Kościoła – jak lubią to robić fundamentaliści. Przeciwnie - to uaktualnianie pierwotnego, czystego ducha wiary zawsze i dziś, jak potrafią to robić radykalni.
Paradoksalnie więc, aby religia Chrystusowa – co jest powszechnym pragnieniem wszystkich uczniów Pana dziś – raz jeszcze odnowiła się w duchu wiary pierwotnej, ewangelicznej, autentycznej, oczyszczając ponownie to, co paraliżuje współcześnie chrześcijańską wiarygodność, moim zdaniem należy w tym celu pogłębić właściwe rozumienie gigantycznej idei, jaką nowożytnej epoce chrześcijańskiej pozostawił - odchodząc w ciszę kontemplacji - wielki Benedykt XVI. W jednym ze swoich wczesnych przemówień, skierowanym do Kurii Rzymskiej w dniu 22 grudnia 2005 roku, papież pierwszy raz streścił publicznię tę myśl, którą uważam za jedną z zasad podstawowych jego pontyfikatu, mówiąc z odwagą i niepowtarzalną głębią o hermeneutyce ciągłości. Benedykt XVI charakteryzując epokę współczesną, sięga najpierw do radykalnego porównania, twierdząc, że kierunek poszukiwania odnowy wiary dziś, podobny jest w swych przejawach do sporów, dociekań i ogólnej sytuacji Kościoła tuż po Soborze Nicejskim. Papież mówił, opierając swoją analizę na medytacjach świetego Bazylego, jednego z najwiekszych Ojców chrześcijaństwa: „Bazyli porównuje stan wiary w tamtej epoce do bitwy morskiej pośród mrocznej nawałnicy. Pisze między innymi: «Ochrypłe wrzaski tych, którzy skłóceni występują przeciw sobie; niezrozumiała gadanina, bezładny zgiełk krzyczących bez ustanku wypełnił już cały Kościół, zniekształcając — przez nadgorliwość lub uchybienia — prawdziwą naukę wiary». Nie chcę odnosić tego dramatycznego opisu do sytuacji po Soborze – wyznawał Benedykt XVI - niemniej częściowo odzwierciedla on to, do czego doszło. Powstaje pytanie: dlaczego recepcja Soboru w wielu częściach Kościoła dokonywała się do tej pory z tak wielkim trudem? Otóż wszystko zależy od właściwej interpretacji Soboru lub też — jak powiedzielibyśmy dzisiaj — od jego prawidłowej hermeneutyki, od właściwego klucza do zrozumienia i wprowadzania w życie jego postanowień”.
Papież rozumie i tłumaczy to przekonywująco, że współczesność dopuściła dwie perspektywy, czyli dwie różne hermeneutyki dynamicznego postępu historii wiary: hermeneutyka zerwania – według mnie prowadząca szybko do wyżej naszkicowanego efektu fundamentalnego, oraz hermeneutyka ciągłości – która postrzega dzieje wiary jako szeroką panoramę rozwoju wewnętrznego - rozwoju, do którego każda epoka chrześcijan przykłada coś osobistego i ważnego, uaktualniając tym samym zawsze i ubogacając od nowa tego samego ducha niezmiennej Ewangelii Jezusa. Hermeneutyka zerwania sugeruje się subiektywnym odkryciem, wzbudza ideologiczny tumult, podsyca kontrowersje i mniema, że tylko jedno, jedyne, punktowe, epokowe doświadczenie wiary można uznać za prawdziwie chrześcijańskie. Hermeneutyka ciągłości jest mądra, z tego samego skarbca wydobywa rzeczy stare i nowe, uwydatnia dziś istotę wiary raz jeszcze, sprawiając przedziwnie, że imię pierwszych chrześcijan nosi tak naprawdę każdy, kto bezbłędnie czyta ducha Ewangelii. Tym samym pierwsi chrześcijanie to ci, którzy widzieli smierć Jezusa na Krzyżu. To też ci, którzy po dekrecie mediolańskim poszli na pustynię. Pierwsi chrześcijanie to mnisi benedyktyńscy i zakony żebracze, to pobożni wieśniacy i mieszczanie z devotio moderna, założyciele Akcji Katolickiej i uczestnicy Mszy Trydenckiej oraz członkowie nowych ruchów odnowy wiary po Soborze Watykańskim II. Wszyscy możemy być pierwszymi chrześcijanami, niezależnie od czasu i miejsca, które Opatrzność Boża wyznaczyła nam w historii Kościoła.

Od dwóch lat przypatruję się współczesnym dziejom mojej Ojczyzny z konieczności na odległość. Zmuszony jestem dużo czytać, by rozumieć aktualnie polskość, społeczeństwo i mój Kościół nad Wisłą. To dlatego kilka dni temu wszedł mi w oczy podrwiwający z odczytanej we wszystkich świątyniach deklaracji o stosunku polskich biskupów do dramatu aborcji artykuł autorstwa redaktora Jacka Żakowskiego. Ponieważ dziennikarz na siłę robi z tak ważnego etycznie tematu cyrk i błazenadę, tekst sam w sobie nie jest wart dyskusji, natomiast trzeba zatrzymać się nad jednym wątkiem wydrukowanej drwiny. Krótką i jasną doktrynę o chrześcijańskim nie dla aborcji Jacek Żakowski nazwał fundamentalizmem. Ponieważ zmęczyłem się nad niniejszym tekstem, by wszystkim myślącym i rozumnym udowodnić znaczącą różnicę, nie będę się znów powtarzał. Dodam jedynie, że kilka lat temu przez długi czas pracowałem w nauczycielskim środowisku dość ateistycznym i nauczyłem się na podobne prowokacje w pokoju magistrów odpowiadać tak: proszę pana, ja panu niczego nie narzucam, jestem jednak wierzącym chrześcijaninem i chciałbym prosić, by pan z kolei wierzyć i żyć po chrześcijańsku też mi nie zabraniał – na zabijanie dzieci podatków dawał nie będę. Działało zawsze. Nam chrześcijanom po prostu życie podoba się na sto procent. A jak ktoś chce wietrzeć dalej przeciągany trupim wiatrem po korytarzach historii, pozostaje nam współczucie bez zrozumienia. Jeśli przyjdą tu muzułmanie, wszyscy Żakowscy nie będą mogli lecz będą musieli mieć dzieci. To dlatego naprawdę lepiej, żeby pierwsi chrześcijanie byli zawsze solą ziemi i światłością świata. Radykalizm wiary chroni kulturę ludzką przed fundamentalizmem.