wtorek, 30 września 2014

Społeczna siła Ewangelii... (por. Łk 9, 51 - 52)

To musiała być przykra chwila dla Jezusa. Przecież nasz Pan tak bardzo walczył o odzyskanie Samarytan dla wiary. Od wieków mieszkańcy Samarii trwali w swej nienawiści do Żydów - doświadczając w tym absolutnej wzajemności: Judejczycy uznawali Samarytan za wyrzutków społecznych, nienawidzili Ich z pasją cechującą ludzi Wschodu. Z kolei Samarytanie zamykali swe granice przed Żydami. To dlatego między innymi nie wpuszczają do swego kraju nawet Jezusa, bo pielgrzymuje On do Jerozolimy - do świętego miasta wrogów. A nasz Pan tyle cierpliwości ofiarował Samarytanom. Jedna z najciekawszych przecież przypowieści Jezusa z Nazaretu stawia nawet miłosiernego Samarytanina wyżej niż pobożnego lewitę czy dostojnego kapłana. A jednak Chrystus nie zawaha się być konsekwentnym w swym myśleniu. Na żądanie satysfakcji ze strony Uczniów, Jezus odwraca się plecami. Nie do Samarytan - odwraca się plecami do urażonych Apostołów, którzy wciąż nienawidzą, wciąż chcą odpowiadać ciosem za cios i przemocą na przemoc...
   Na zniewagę polityk odpowiedziałby stanem wojennym - i wielu straciłoby swe życie, a po latach krwawych walk, trzeba by wiele krajów podnosić z ruiny od nowa. Na obelgę fanatyk odpowiedziałby religijną klątwą, zamachami, anatemą. Na nienawiść ekonomista odpowiedziałby sankcjami i znów wielu niewinnych, najbiedniejszych Ludzi cierpiałoby głód. Przemoc za przemoc nie jest konstruktywną odpowiedzią. Cios za cios nie zmienia niczego na dobre. Jezus oferuje nam w tym fragmencie Ewangelii inną koncepcję przemiany relacji społecznych: upór pozytywnego podejścia do kłopotliwego sąsiada, uśmiech akceptacji dla człowieka, który pieni się z nienawiści, cierpliwość wobec jednostek dalekich i wyizolowanych od reszty, roztropna sprawiedliwość wobec podstępnych, prawość w kontakcie z hipokrytami, wyrozumiałość dla upadających, nowe wyzwania dla opieszałych, tolerancja dla nierozumiejących, edukacja dla analfabetów, negocjacje przed armatnim wystrzałem - to trudne, długodystansowe myślenie społeczne zawsze jest najbardziej porywającą cechą Ewangelii Pana. I tylko upór w dobrym wnosi coś pozytywnego do naszych, społecznych relacji.

poniedziałek, 29 września 2014

Powściągliwość... (por. Mt 23, 23-25)

W ostrej mowie, którą Chrystus kieruje do hipokrytów - bo chyba do takich bardziej ludzi skierowana jest krytyka Jezusa i nie można jej zamknąć tylko do wąskiej, społecznej, żydowskiej klasy faryzeuszy - dziś pojawia się ciekawe słowo: niepowściągliwość... Nasz Pan zarzuca hipokrytom, że zewnętrznie są poprawni ale wewnątrz nie stawiają sobie granic: w nieczystości, w pysze, w chorej ambicji, w osądach... precyzyjny klucz do pracy wewnętrznej podaje nam Jezus w tym jednym zdaniu: powściągliwość! To jest granica wewnętrzna w człowieku, granica, którą sam muszę postawić moim myślom, wyobraźni lub emocjom aby współpracowały w rozwoju cnót i zapobiegały rozprzestrzenianiu się wad. Powściągliwy jestem sam z siebie, nie ustanawia powściągliwości w myśleniu, w wyobrażeniach czy emocjach żądne prawo zewnętrzne. Nie, to ja mam w sobie taki czujnik, który już na początku beznadziejnej drogi grzechu musi krzyczeć: stop - nie zaczynaj tak myśleć; nie pożądaj tego; zostaw te podejrzenia; po co Twojej wyobraźni te osądy... i wtedy rośnie w nas zdrowa granica powściągliwości, chroniąca człowieka od wkraczania na terytorium grzechu. Czy musi nas ciągle ograniczać prawo zewnętrzne, jeśli większość problemów moglibyśmy ominąć dzięki uporczywej praktyce wewnętrznej powściągliwości?



Krótki traktat o codziennej modlitwie... (por. Mt 14, 22-31)

Modlitwa musi być czasem zaplanowanym. To znaczy, że normy modlitewne są w trakcie regularnego planu życia podstawą naszej modlitwy. Po prostu musimy wiedzieć, o jakiej porze dnia chcemy spotkać się z Bogiem i w jakiej formie to zrobimy: rano - medytacja, w południe Anioł Pański, wieczorem Eucharystia i różaniec dla przykładu. Jeśli planujemy codziennie czas i charakter naszej modlitwy, w ten sposób okazujemy Bogu zwykły, podstawowy szacunek. Normy duchowe świadczą, że świat wiary ma dla nas znaczenie. Wreszcie regularność czasu i form porządkuje świat duchowy człowieka, tym samym rozwija go skutecznie i chroni od emocjonalnego chaosu. Normy modlitewne są znakiem wewnętrznego postępu i wzrostu. Niemniej jednak trzeba też w naszym życiu wiary dopuszczać do głosu modlitwę natchnienia, która czasem jest spontanicznym poruszeniem serca, służącym do praktykowania kontaktu z Bogiem w sposób doraźny, dla oświecenia duchem tej jednej, konkretnej chwili. Modlitwy natchnienia będziemy potrzebować w chwilach smutku, niepewności, wyborów, gwałtownego cierpienia, prześladowań lub zwątpienia w sens wszystkiego ale także w momentach radości, która jest niewypowiedziana dla innego człowieka, radości, którą tylko Bóg może zrozumieć i przyjąć. W takich momentach życia trzeba normy podporządkować tej jednej chwili, którą nazywa się modlitwą natchnienia...



Nekrolog Heroda... (por. Mt 14, 1-13)

Rzadko kiedy czterem Ewangelistom udaje się zapisać tak precyzyjny, doskonale oddany, psychologiczny portret człowieka, jaki w tym fragmencie - szkicując postać Heroda - przedstawia nam Mateusz. Może dlatego, że uczniowie Pana patrzą przede wszystkim w głąb ludzkiego serca, nie zatrzymując się dłużej nad powierzchownymi bodźcami. A może dlatego, że psychologia zawsze skupia się w człowieku na tym, co trzeba wyskrobać z niego, wyrzucić, pouzdrawiać, a uczniowie Chrystusa są przecież antropo-euntazjastami i antropo-pozytywistami. Niemniej w odnośnej partii Ewangelii jej bohaterem głównym nie jest wcale Jan Chrzciciel - Jemu bowiem Mateusz poświęcił tutaj zaledwie krótki, żałobny nekrolog. Postacią numer jeden tej perykopy jest Herod, a sama perykopa to perfekcyjne studium jego pustej osobowości. Herod to biedny człowiek. Prawdziwym kirem żałobnym Mateusz okrywa nie tyle ciało największego z Proroków, co raczej zżartą przez ciemne namiętności duszę tetrarchy. W Herodzie zatem mieszka cały legion zgubnych pasji, które można wręcz precyzyjnie skatalogować: rozwiązłość - przez nieczysty związek z żoną własnego brata; stłamszony gniew - przez pożerające go pragnienie zemsty na Chrzcicielu; lubieżność - przez płytkie, chwilowe, impulsywne pożądanie młodej tancerki; strach - przez zniewolenie opinią dworu; a wreszcie uległość woli - przez bezwolne poddanie się działaniu spontanicznych zbiegów okoliczności. Na tej drodze dusza Heroda upodabnia się do sztucznej kukły, przerzucanej w życiu w dowolnych kierunkach siłą dowolnej przypadkowości. Niech nasz Anioł Stróż strzeże nas od herodowej korupcji...


Chrześcijanie głosują za światem, nigdy przeciw niemu... (por.Mt 9, 14-17)

W
jednym z komentarzy biblijnych wyczytałem kiedyś, że faryzeusze oraz uczniowie Jana Chrzciciela - o czym jest mowa w tym fragmencie Ewangelii - pościli regularnie, dwa razy w tygodniu, ofiarowując swój post z konkretną intencją: aby jak najszybciej przyszło już Królestwo Boga i zakończył się ten świat...pościli, bo nie lubili doczesności. Pościli, życząc sobie, by ten świat przeminął już, skończył się i przestał ich tak męczyć... Chrześcijanie - jeśli poszczą - robią to z zupełnie innych motywów: aby świat pogłębić, naprawić, dodać mu więcej łaski nadprzyrodzonej, oczyścić, czyli przywrócić do pierwotnego, Bożego stanu, w którym świat jest najbardziej sobą. Zatem człowieka mentalności Starego Testamentu cechuje motywacja negatywna i dystans wobec świata. Chrześcijanina, człowieka Nowego Testamentu, tego, kto spotkał Oblubieńca, naznacza wprost przeciwnie podejście pozytywne i twórcza fascynacja światem. Martwię się, gdy spotykam pobożnych chrześcijan, którzy wszędzie w tym świecie widzą działanie jakiejś przeciwnej, ciemnej, niechętnej chrześcijaństwu siły, która wszystko psuje i złośliwie utrudnia. Takim pobożnym uczniom Jezusa oczy błyszczą złowrogim, apokaliptycznym błyskiem a z ust, jak zapowiedź wielkiego kresu, raz po raz wydostają się biblijne wersety, które obwieszczają schyłek kultury, powszechne zepsucie i szybką zagładę ludzkiej cywilizacji. Pewnie, że tak - świat ma swój dręczący czasem ciężar i czasem centrum tego świata znajduje się daleko od głównej nawy kościoła. Ale nadszedł bezdyskusyjnie czas, kiedy to chrześcijanie muszą przestać czekać pod chórem, muszą wyjść ku światu i zobaczyć, ile ziaren nadziei Stwórca posiał wśród świata. Piękno przyrody, ludzkie talenty, społeczna solidarność, pomoc ubogim, rozwój techniczny i urbanistyczny, obrona praw człowieka, powszechny dostęp do medycyny, walka z analfabetyzmem, współpraca misjonarzy z ateistami - to również dobro, którym cieszy się ten świat. Oczy i uszy chrześcijan muszą wreszcie napełnić się tym pozytywnym blaskiem i tym pozytywnym dźwiękiem, by ich usta mogły wyśpiewać kantatę życia na cześć Stwórcy, który zechciał mieszkać pośród świata...

sobota, 20 września 2014

EPICENTRUM (odc. 3)

   Nikt cię nie wiedział? - Szałata dopiero po tych słowach spojrzał w stronę Emi, która zupełnie zmoknięta, po kolana w błocie i wyraźnie zmęczona, z trudem wsiadała do solidnie wysłużonego, ciemno-zielonego samochodu francuskiej marki Chevrolet. Profesor szybko zrozumiał swój nietakt. Przecież to on sam uczył, że zawsze trzeba widzieć człowieka w człowieku: nie cel praktyczny, nie rzecz, nie narzędzie ale - cokolwiek by się działo - człowieka przede wszystkim: jak się czujesz? - dorzucił natychmiast, wkładając w to jedno zdanie jak najwięcej ciepła i spokoju. Ktoś mnie widział, jestem tego pewna ale jestem też prawie pewna, że nikt za mną jeszcze nie szedł - powiedziała Emi, pochylając się lekko i całując Szałatę w policzek. Odpowiedział jej dobrym, szczerym uśmiechem. Lubił tę inteligentną dziewczynę. Cenił w niej nie tyle nawet inteligencję, która przewyższała oczekiwania najbardziej wymagających głów I Liceum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Wyspiańskiego w Józefowie ale nade wszystko jej prawość. Emi była szlachetna. A on dla niej był świadkiem mądrości, jakiej darowana człowiekowi inteligencja nie jest w stanie nauczyć się z książek.
   Na wyciągniętej dłoni dziewczyny Szałata zobaczył trzy, niewielkie, czarne karty elektronicznej pamięci. Gwizdnął z niedowierzaniem, otworzył schowek pod siedzeniem i wydobył z niego małą latarkę. No, nie - oglądał plastik pod światło i rozmyślał głośno - to najgorsze, co może być. Rządowe. Zakodowane. Nie otworzymy ich na moim komputerze. Tym razem Emi, jakby w odpowiedzi, gwizdnęła trochę z przekorą, trochę z niedowierzaniem. Przecież na Sora komputerze otwiera się wszystko. Sor ma jakiś magiczny klucz. Powie Sor klawiaturze: sezamie otwórz się i po kłopocie - dziewczyna mówiła te słowa bardziej do siebie, chcą pozostawić otworem choćby jedną z możliwych furtek, prowadzących do zrozumienia ucieczki własnego ojca. Nie otworzymy ich na moim komputerze - Szałata z uporem drapał się w brwi - bo jego cały system podłączony jest pod czerwone lampki tajnych służb naszego, kochanego i niepodległego państwa. Na moim komputerze mogę więc przygotować test dla waszej klasy. Mogę też pisać filozoficzne eseje i odbierać wiadomości od wybranej grupy osób albo wysłać do nich krótkie odpowiedzi. To nudzi strażników. Ale te karty mają na sobie kod ścisłej tajemnicy stanu. Wystarczy, że otworzę jedną z nich, a natychmiast w naszą stronę rzucą się gończe psy. I nie dadzą nam długo cieszyć się swobodą, moja droga Emi.
   Ogarnęła ich szybko ciemność ulic uśpionej stolicy. Szałata jechał gdzieś bez jednego słowa, w milczeniu. Emi co kilka ułamków sekundy widziała zamyśloną twarz profesora, oświetlaną powlekanym blaskiem ulicznych latarni. I nagle przyszedł do niej spokój. Rozumiała, że Szałata już wie i już zna tę odpowiedź, którą ona usłyszy w stosownym czasie. Ufała temu niewysokiemu, sympatycznemu człowiekowi, w którym zbiegały się niepojętym splotem i wiązaniem dwie, zdawać się mogło, tak wykluczające się rzeczywistości. Z jednej strony duszy Szałata był więc profesorem filozofii, wybitnym myślicielem, który spędzał godziny pochylony nad antycznymi inkunabułami i manuskryptami. Był profesorem wykluczonym dla jakiegoś powodu z elity i salonu. Profesorem, który zgłębiwszy mądrość, zdegradowany został przez coś lub kogoś do rangi licealnego belfra historii, etyki i filozofii dla chętnych. Z drugiej strony był podróżnikiem, misjonarzem i społecznikiem, który przebiegał najbardziej zapadłe rejony świata, kopiąc studnię w Sudanie lub przewożąc szczepionki dla najbardziej odległych plemion Wybrzeża Kości Słoniowej. Takim właśnie człowiekiem był ten, któremu Emi chciała powierzyć najbardziej palący sekret jej rodzinnego życia. Tu nawet nie chodzi już tylko o jeden dom, o twoją rodzinę, Emilio. Spełnia się chyba to, czego obawialiśmy się przez całe życie. Oni mają plan. Wysiadamy razem i idziemy blisko siebie, tak, jak chodzi ojciec z córka podczas podróży, zrozumiałaś? - Szałata wskazał zdziwionej dziewczynie oświetlony pawilon dolnego, mniejszego lotniska w Warszawie.
   Z bagażnika samochodu wyciągnął podróżną walizkę, ucałował Emi w głowę i ruszyli razem w kierunku głównego wejścia. Kilkoro ludzi kręciło się po słabo oświetlonym parkingu. Znudzony strażnik, stojąc przy koszu na śmieci, dyskretnie dopalał papierosa. W środku terminalu, przez przeszkloną ścianę, widać było zmęczonych czekaniem na odlot pasażerów: jedno spali, drudzy prostowali kości, inni rozmawiali przez telefon z drugim końcem świata. Dwa kroki przed głównym wejściem - profesor nagle zwolnił kroku i cicho cedził słowa - na lewo, nieco za wózkami na zbyt ciężkie bagaże, widzisz, znajdują się dwa automaty, służące do robienia prowizorycznych zdjęć. Każdy podróżny, przed odlotem do swojego domu, może zafundować sobie tutaj małą pamiątkę z Polski. Ale nikt prawie nie wie, że jeden z tych aparatów to przemytnik informacji dla wywiadów obcych państw. Taka skrytka kontaktowa tajnych służb. No, bo któż by się domyślał, że na oczach wszystkich, od czasu do czasu, przekazywane są najbardziej zakodowane i ściśle tajone informacje największych imperiów świata?  Emi poczuła, że ślina zasycha jej w gardle. A ty skąd o tym wiesz - zapytała cicho profesora. 
   Nie było jednak czasu na udzielenie odpowiedzi. Szałata uśmiechał się do niej komicznie, jak naiwny turysta, który spłukawszy większą część swojej fortuny w lokalach o podejrzanej reputacji, upojony i najedzony, opuszcza Warszawę. Nagle - głośno i bezceremonialnie - zaczął mówić do Emi w doskonałej francuszczyźnie. Rozumiała tylko tyle, że wyjazd był bardzo udany, że kontakt ze skautami w Polsce zachwyca go i że chciałby na koniec mieć zdjęcie z drużynową. To znaczy ze mną? - Emi speszona wyciągnęła palec w kierunku własnej piersi. Strażnik uśmiechał się do nich dwuznacznie i wszedł do wnętrza hallu, gasząc butem papierosa. A profesor objął dziewczynę ramieniem i podszedł do jednego z aparatów, stojących po lewej stronie, przy wózkach.
   To wszystko trwało kilka sekund albo wieki. Najpierw gardło maszyny połknęło pierwszą z kart elektronicznych, które Emi zabrała z tajemniczej świątyni swojego ojca. Szałata - ciągle zewnętrznie uśmiechnięty jak niedzielny turysta z Francji, miał wewnętrznie w oczach skrajnie przeciwne, ciężkie skupienie. Palce profesora dotykały czegoś najbardziej zamaskowanego w samym mózgu metalowego systemu. Nagle na dolnym ekranie aparatu, który zazwyczaj służył korygowaniu tła, koloru i kontrastu wywoływanego zdjęcia, Emi zobaczyła odszyfrowaną notatkę, wydobytą z kodu przenośnej pamięci. Czytała szybko i z uwagą:

   AKTA TAJNE. KRYPTONIM: MODERNIZM. CEL: EKSPERYMENT MENTALNY. 

   Dzięki osiągnięciom nauki, jesteśmy nareszcie w stanie odrzucić krępujący schemat historyczny, który nie pozwala na właściwy naturze postęp gatunków. Należy więc upowszechniać to przekonanie, które - dzięki osiągnięciom współczesnej fizyki - uznaliśmy za jedynie naukowe. To rozróżnienie jest istotnie znaczące i trzeba je zastosować także dla teorii filozoficznych, dotyczących koncepcji tak zwanego WIELOŚWIATA. Fizyka dowiodła, że nasz wszechświat jest tylko jednym z wielu istniejących - a być może nieskończenie wielu - wszechświatów oddzielonych od siebie. Nie należy więc dalej pozwolić na to, by gatunek dominujący jednego z wszechświatów narzucał swoje prawa pozostałym gatunkom, które w ten sposób nie mogłyby rozwijać swej potencji totalnej. Przeciwnie - plan eliminacji, a w jej efekcie denominacji, jest jednoznaczny. Należy uporać się z typologią gatunku: postacią ojca lub matki, wprowadzając współczynnik rodzicielstwa pod postacią partnera A, B, C, bardziej praktyczną dla wielu kultur innych wszechświatów; należy usunąć krępujące normy jednego typu moralności, roszczącej sobie prawa absolutne, zastępując je kategoriami dostosowanymi do trybu nowoczesności, zrozumiałej dla wielu systemów moralnych; podobnie - kategorie piękna w obszarze sztuki i architektury; dalej - typ nauki. Fizyka, posiadająca w sobie znamiona nauki powszechnej, musi zastąpić kryteria edukacyjne filozofii lub historii, opisujące zaledwie rzeczywistość pojedynczego, ziemskiego wszechświata; wreszcie zmianie podlega kategoria Bytu Absolutnego - tak zwany Bóg religijny jest istotą wieloznaczną, dla której stworzenie jednego wszechświata czy też wielu wszechświatów, jest tak samo trudne albo tak samo łatwe. Według praw logiki: jeśli Byt Absolutny zwany Bogiem religijnym, jest nieskończony, nie może być zainteresowany kreacją niczego, co jest mniejsze od nieskończoności. Krok ostateczny - to zmiana kulturowa postaci Boga religijnego w mechaniczny Umysł Doskonały, którego istnienie zdolna jest przyjąć kultura bytowa każdego z ewentualnie stworzonych wszechświatów. Sposobem realizacji projektu będzie systematyczna ingerencja w system edukacji - stopniowa likwidacja nauczania historii jednego rejonu, kultury, narodu itp; oraz ekonomii - planowe wyparcie globalnym mechanizmem gospodarczym przemysłu lub rolnictwa jednego obszaru walutowego itd; oraz komunikacji medialnej... 

   Emi  ani nie rozumiała ani nie doczytała do końca czytanego tekstu ale profesor już zmieniał pozycję i uścisk jej szyi, niby pozując artystycznie do drugiego zdjęcia. Nie było czasu na myślenie, gdyż ekran maszyny odczytywał treść zapisaną w przepaściach kolejnej ze znalezionych kart elektronicznej pamięci:

   AKTA TAJNE. KRYPTONIM: SYNKRETYZM. CEL: EKSPERYMENT RELIGIJNY.

   Rozwój społeczny wieloświatów i ich kultur domaga się zdecydowanego przeciwdziałania wszelkim czynnikom, stopującym postęp tego procesu. Wśród czynników wstecznych na pierwszym miejscu należy umieścić religię, a szczególnie ten typ religijności, który rości sobie pretensje do wyrokowania, do wyłączności lub dogmatycznej nieomylności, do definiowania przez to prawd ostatecznych, do reprezentacji społecznej i do roli wychowawczo - moralnej, czyli w pierwszym rzędzie katolicyzm. Roli Kościoła katolickiego nie można - jak pokazały to niepowodzenia systemów politycznych historii ziemskiego wszechświata - ograniczyć i zlikwidować narzędziem agresji. Jest to wbrew prawom naturalnym gatunku ludzkiego. Należy więc zrezygnować z uzurpacji, przeciwdziałając ograniczeniu religijnemu inteligentną i długofalową polityką transformacji katolicyzmu kolejno w: wąską, wyizolowaną społecznie grupę kultu; szkołę filozoficzną jednego Mistrza, głoszącą poglądy sprzeczne z doświadczeniem naukowym; wspólnotę podzieloną na światłych - duchownych, bezlitośnie wyzyskujących i religijnie uwodzących ociemniałych - tak zwanych wiernych; bezużyteczną produkcyjnie warstwę dziwaków, starców i osób obciążonych psychicznie; wreszcie strukturę wewnętrznie zakłamaną, skorumpowaną, uwikłaną w niejasne mechanizmy finansowe i wiecznie ukrywającą prawdziwy stan rzeczywistości, realnie nie radzącą sobie z rozkładem moralnym od środka. Sposobem realizacji projektu będzie stopniowe osłabianie radykalizmu wspólnot religijnych, szczególnie katolicyzmu, przez wnikanie do wnętrza szeregów Kościelnych postaci dwuznacznych, niejasnych, epatujących dewocją, ograniczonych w swej inteligencji, zarażonych fanatyzmem, który wszędzie będzie upatrywał nowych cudów religijnych, quasi-charyzmatów lub działania sił zła - metodą "konia trojańskiego" podważając powoli lecz skutecznie jedność grup religijnych, spójność nauki teologicznej i sensowność modlitwy oraz kultu...

   Tym razem to Emi wyjęła z dłoni Szałaty trzecią kartę, wkładając ją wzorem poprzednich do lotniskowego automatu. Profesor bowiem patrzył w ekran jakby oniemiały lecz na prośbę dziewczyny przykleił raz jeszcze do twarzy ów francuski uśmiech podróżnika, zgadzając się na pozowanie dla trzeciego zdjęcia, dedykowanego rzekomo tym razem nieznanym, polskim skautom. Kątem oka Emi spostrzegła, że strażnik znów ma zamiar wyjść na zewnątrz lotniskowego budynku. Obydwoje więc szybko ale wnikliwie przeglądali treść trzeciego symbolu nowoczesnej wiary jej ojca:

   AKTA TAJNE. KRYPTONIM: BIOTECHNOLOGIA. CEL: EKSPERYMENT MEDYCZNY.

   Zasadą spójnego działania istoty ludzkiej jest mózg człowieka. Wiedza historyczna, dominacja filozoficzna oraz zabobon religijności na tyle skutecznie skrępowały myślenie i decyzyjność głównego gatunku zamieszkującego ziemski wszechświat, że nie jest on niekiedy w stanie przekroczyć własnych barier psychicznych, obwarowanych dodatkowo normami moralnymi. Konieczna jest zatem bezpośrednia ingerencja medyczna w mózg człowieka. Nie może się ona jednak dokonać przemocą, podobnie jak w przypadku eliminacji czynnika religijnego. Należy zatem użyć najpierw modelu nauk psychologicznych celem filtrowania sposobu przeżywania i doświadczania przez człowieka przestrzeni własnej osobowości. Psychologia następnie przygotuje przedpole kolejno naukom medycznym: chirurgii, genetyce oraz neurochirurgii, pozwalając im na nowoczesne zmiany, przeprowadzane we wnętrzu organizmu ludzkiego. Zmiany natury: płciowej, psychicznej, seksualnej, mentalnej oraz fizycznej. Sposobem realizacji projektu będzie przygotowanie oraz stosowne wynagradzanie ekonomiczne grupy lekarzy, świadomych procesów dokonujących się w połączonych kulturach wielu wszechświatów...

   Pójdziesz spokojnie na drugą stronę parkingu i skierujesz się w stronę centrum miasta. Zaraz cię znajdę - tym razem Szałata wyszeptał te zdania w języku polskim, całując jednocześnie Emilię w prawy policzek. Strażnik zapalał kolejnego papierosa, obserwując uważnie rozstającą się parę. Profesor z walizką wbiegł truchtem do wnętrza terminalu. Dziewczyna odeszła w kierunku wyjścia z parkingu.
   Emi nie mogła uwierzyć w to, co widziała przez ostatnie pięć minut na ekranach lotniskowych aparatów fotograficznych. Setki myśli przechodziły w chaosie przez jej głowę. Tysiące wspomnień z dzieciństwa, twarze, dziesiątki zdjęć jej ojca i matki w wielu, rozmaitych sytuacjach. Co to wszystko miało znaczyć? Kim był dzisiaj jej ojciec? O jakich wszechświatach czytała przed chwilą? Czy to wszystko napisał i myślał jej ojciec, czy ktoś inny? I wreszcie kto zrobił jej zdjęcie w zakazanej części ogrodu? Szałata słuchał tylko spokojnie tych myśli, jadąc z mówiącą bez przerwy Emi w samochodzie. Zabrał ją z lotniska, wcześniej opuszczając terminal drugim wyjściem. Powoli wyjeżdżali z Warszawy, poruszając się w kierunku Józefowa. Profesor jedną rękę trzymał na kierownicy ale drugą w kieszeni, zaciskając palce na trzech elektronicznych kartach pamięci.
   Gdy dojechali przed gmach szkoły zaczynało świtać. Za rogiem liceum znajdowało się maleńkie mieszkanie Szałaty - tutejszego profesora historii, etyki i filozofii dla chętnych. W środku znajdowały się dwa niewielkie pokoje, przedzielone wąskim korytarzem. Po jednej stronie sypialnia, a po drugiej coś na kształt gabinetu, biblioteki i sali wykładowej jednocześnie. Emi usiadła w fotelu i popatrzyła w górę. Na najwyższym piętrze półek z książkami stały kamienne popiersia dwóch, greckich filozofów: Sokratesa i Arystotelesa. Dlaczego nie masz w domu Platona? Pasowałby do tych trzech - napięcie sytuacji sprawiało, że Emi mówiła do Szałaty na ty. Bo był praktykującym homoseksualistą - rzucił krótko profesor, nie dodając żadnego komentarza więcej. Podszedł do małej szafki obok wejścia do łazienki i nasypał kawy do dwóch szklanek. Czy ktoś może nam to wszystko wyjaśnić? - zapytała Emi. Szałata zalał kawę wrzątkiem, podał szklankę dziewczynie, usiadł obok i wypił pierwszy łyk gorącego napoju. Według moich obliczeń - powiedział w stanie spokojnego zamyślenia - może to zrobić do końca tylko jeden człowiek na świecie.

sobota, 13 września 2014

EPICENTRUM - odc. 2



   Turkowski już tam jest i przygotował wszystko. Nie denerwuj się - powiedziała cicho Emi, chwytając z tyłu chłodną dłoń matki. Powiedziała to na wszelki wypadek, bo przecież w takich sytuacjach mówi się podobne zdania, którą nie znaczą wiele ale też nie kosztują nic. Agnieszka nie poruszyła się nawet. Nie zareagowała wcale. Jej spokój imponował córce od lat i być może właśnie ta niewzruszona nigdy, niczym moc umysłu, duszy, sumienia, emocji, była absolutnym fundamentem przyjaźni, jaka połączyła już na zawsze dojrzałą wiekiem matkę z dojrzewającą szybko córką - nastolatką. Agnieszka wpatrywała się w okno uporczywie jeszcze chwilę, a potem na kilka minut zakryła ręką oczy, jakby wewnętrzna ciemność była w całej tej sytuacji lepszym już wyborem, niż błękitna, poranna mgła, w którą wjechał samochód z jej mężem w środku.
   Agnieszka i Emilia wiedziały o wszystkim nie od początku lecz od bardzo dawna. Emi słynęła z inteligencji. Uwielbiała obserwować świat i ludzi. W szóstej klasie podstawowej szkoły zwyciężyła w konkursie fizycznym, pokonując nawet licealistów. Rok później na dwa dni zginęła nagle rodzicom. Andrzej, wówczas już wpływowy człowiek w stolicy, znalazł ją - zdumioną szczerze niepokojem wokół całej sprawy - za pomocą służb specjalnych państwa, na lotnisku Chopina. Obserwowała ludzi, rozmawiała z przylatującymi w trzech językach, pytała: czego szukają w Polsce i co już o niej wiedzą? Zapisywała wszystko skrupulatnie, pod każdą notatką podsumowując wnioski. Lotnisko było dla niej jak żywioł wędrującej w różnych kierunkach ludzkości, jak nowożytna wieża Babel, jak hymn o wolności człowieka. W całej swej badawczej szczerości nawet nie zauważyła, gdy minęły dwa dni, nie czuła głodu i nie chciało się jej spać. Andrzej znalazł ją na tarasie widokowym lotniska, podczas rozmowy, jaką prowadziła po angielsku z żydowskim rabinem, dyrektorem archiwów Yad Vashem, który potem długo ściskał dłoń zdumionego na przemian i wściekłego ojca, gratulując mu znakomitego wychowania córki.
   Dlatego właśnie kilka już miesięcy temu Emi jako pierwsza odnotowała i zbadała zmianę w zachowaniu Andrzeja. Wszystko było niby tak samo regularne: Andrzej jak zawsze odwoził ją rano do szkoły, potem telefonował około południa, wieczorem - uśmiechnięty choć zmęczony - przytulał długo swoją córkę, jednym okiem zerkając na wieczorne wiadomości w publicznej Jedynce. Drogą jednak do wychwycenia zmian była najpierw Agnieszka. Emi wyczuwała jakiś niepokój i smutek matki oraz tę przemożną chęć, by wszystko ukryć przed małą i maksymalnie zabezpieczyć zewnętrzny świat przed jej domysłami. Aby tylko nie dało się wyczuć żadnego tąpnięcia ani przesilenia. Agnieszka nie dopuściła więc, by cokolwiek zmieniło jakąkolwiek z dobrych reguł życia ich domu. Ale Emi miała siódmy zmysł. I natychmiast wszystkie receptory jej inteligencji, pamięci i serca chwytały te szczegóły, których świat materialny nie jest w stanie odnotować, bo żyją one poza horyzontem policzonej fizycznie rzeczywistości.
   Matka więc tak samo gotowała swemu mężczyźnie poranny kubek mleka - ale gdy za to całował ją w czoło - miała w oczach kilka kropel łez. Zaledwie kilka kropel. Lecz dla Emi były one jak powódź, która systematycznie przełamuje tamę spokoju. Ojciec więc tak samo odwoził swoje dziecko rano do szkoły ale w drodze zaczynało brakować mu pytań i żartów. Gubił wątek rozmowy. Zerkał ze spoconym czołem często na telefon i wówczas na długie minuty oblegała ich ponurym murem ta cisza, która zapowiadała poważne, smutne zmiany. Pewnego dnia Andrzej nie zadzwonił do córki w południe, a potem zupełnie zarzucił już ten zwyczaj. Owszem, przytulał co wieczór swoje dziecko. Ale nie było już w tym uścisku jego serca - Emi wyczuła to doskonale. A jeśli nawet było - to było to serce inne, jakby ktoś wykroił z niego całą tę radość, wolność, twórczość i dobroć, w której córka od dziecka przyzwyczaiła się tulić i znikać całkowicie.
   I jeszcze był ten ogród. To znaczy kawałek ogrodu, który przed laty zasadził dziadek Emilki i nauczył ją, że każde drzewo ma swój rozum i potrafi przez to prowadzić osobliwy dialog z człowiekiem. Emi rozmawiała z drzewami. Dopóki żył dziadek: ze wszystkimi drzewami ogrodu. Ale oto przed kilkoma miesiącami ojciec zamknął jego część, gdzieś z tyłu, przy drzewach obcych - drzewach z lasu, które zdawały się nie mieć rozumu i mówiły jedynie językiem wiatru, słowami skargi, a nie mądrości - i nie chciał, aby ktokolwiek tam wchodził. Emi przestrzegała zakazu ojca aż do pierwszej, głośnej kłótni rodziców - kłótni, która trwała zaledwie chwilę, nigdy jednak przedtem nie była gościem w ich domu, wkraczając więc bez zaproszenia wniosła chłód i śmiertelną, siną nieufność.
   Tej nocy Emi postanowiła wyjaśnić wszystkie przyczyny rodzinnej przykrości. Wiedziała nazbyt dobrze, że jedyna odpowiedź kryje się w zakazanej części ogrodu. Kiedy zapóźnione godziny nocy przyniosły wreszcie wszystkim sen - otworzyła oczy. Ciemność przekonywała ją o bezpieczeństwie podjętego zamiaru. Wyszła cicho z łóżka. Na pidżamę nałożyła ciepły sweter i dżinsowe spodnie. Do kieszeni wsunęła swój telefon. Stara latarka dziadka wisiała przy drzwiach, a klucz tkwił jak zwykle w zamku, od środka. Pod kurtkę wsadziła jeszcze notes. W takich chwilach wyobraźnia tworzy zbyt wiele emocji. Trzeba zapisać wszystko, a potem oddać do laboratorium - powiedziała Emi sama do siebie, stukając dużym palcem w czubek własnej głowy. Potem otworzyła drzwi domu i weszła w noc.
   Znała ogród dziadka na pamięć. Wszystkie ścieżki, mały strumyk po prawej stronie, życiodajne rośliny i chroniące przed słońcem południa, dalekowschodnie, rozłożyste krzewy, które nie traciły liści nawet jesienią i zimą. Ciemności nie skradły jej znakomitej orientacji. Emi wiedziała, że szeroka ścieżka, wyłożona kamieniami, prowadzi wprost do starej części ogrodu, którą zasadził i pielęgnował dziadek. Ale w pewnej chwili od głównej drogi odbijała, jakby wydeptana przez ojca i ledwie widoczna, dróżka w bok, nawet nie ścieżka ale piaszczysty ślad, przesiew, miejscami zmielony w zębach chwastów i traw. Emi zawahała się chwilę. Chłód nocy chwycił ją zawistnie za stopy ale spojrzała raz jeszcze w okna sypialni rodziców i zdecydowanym krokiem wkroczyła w zakazaną, oddzieloną część starego ogrodu.
    Nie rozumiała czego tutaj, tyle godzin każdego dnia, chciał szukać jej ojciec. Piękny bowiem ogród szybko przekształcał się w pełen nieładu wąwóz. Ciężko było stawiać kroki nie tylko z powodu dyktatu absolutnej ciemności ale przede wszystkim dlatego, że trzeba było iść po miękkim poszyciu, chwilami kryjąc nogi po kolana w nieprzyjemnym, lepkim i wilgotnym mchu. Świat zakazanego ogrodu milczał. W pierwszych chwilach Emi nasłuchiwała jeszcze, co mówią drzewa. Ale one nie mówiły nic. Nie znały żadnego języka. Nie wypowiadały nawet najprostszego słowa. Nie miały mądrości tych drzew zasadzonych w ogrodzie dziadka. Nie miały życia. Po prostu więc szła przed siebie, potykając się raz po raz, zwalniając kroku i latarką rozpraszając mrok tego, co miało nastąpić.
   Wydeptany przesmyk wąwozu doprowadził ją w pewnej chwili do drewnianego baraku. Zatrzymała się zdezorientowana, ponieważ drzwi tego pomieszczenia wyłoniły się z ciemności tak nagle, tak gwałtownie, jakby uderzając dziewczynę prosto w twarz. Na chwilę straciła oddech. Trochę ze zdziwienia, trochę ze strachu. Po chwili emocje odbiegły i latarka znów zaczęła tłumaczyć osnutą ciemnościami nocy, nową, nieznaną rzeczywistość. Barak chwilami przypominał więc małą świątynkę - notowała Emi na kolanie. Trudno było opisać w jakim rycie i stylu architektonicznym ten kościół został zbudowany. Pewne elementy przypominały cerkiew, inne bazylikę. Dach natomiast, umieszczony gdzieś w wyniosłych ciemnościach, podobny był zupełnie do buddyjskiego aśramu lub mniszej, ascetycznej pustelni. Drzwi były założone od zewnątrz ale nie zamknięte zupełnie żelazną kołatką w kształcie głowy lwa. Emi nacisnęła kołatkę i weszła do środka.
   Po pierwszych krokach wewnątrz zabrakło jej oddechu. Wszystko w świątyni cuchnęło wręcz z jednej strony brakiem świeżego powietrza i przewiewu, a z drugiej jakąś mieszaniną kadzidła, starych ubrań, świec, pleśniejącego papieru i krwi. Emi poczuła jak ciemny świat wiruje w jej głowie i upadła na ziemię. Latarka wypadła z jej dłoni, tocząc się sama i spadając nagle gdzieś w dół, po drewnianych schodach. Świątynia zaczęła tańczyć śmiesznie w rytm, szarpanych uskokiem stopni, elektrycznych promieni. Emi notowała szybko: stary mundur dziadka, zdjęcia ojca z dzieciństwa, nadpalone flagi Solidarności, księgi, zdjęcia polityków, gazety podziemne wydawane za komunistów, a drukowane na powielaczu, chyba Biblia albo obok jeszcze inne pisma i książki na pierwszy rzut oka bardzo stare, rząd zdjęć ojca z zagranicznych podróży, portret jakiegoś przywódcy - nie widziała go nigdy w życiu osobiście i nigdy nie czytała o nim w podręcznikach historii, ikony ale jakieś dziwne, mieszane, skupiające w tle postaci ze wszystkich chyba religii świata, od Zaratustry po Chrystusa... nagle snop światła latarki dziadka zatrzymał się na ostatnim stopniu i oświetlił ostatecznym blaskiem duży, kamienny ołtarz ze skrzynką ustawioną w jego centrum.
   Emi otrzepała spodnie, wstała, podniosła latarkę i podeszła do kamienia. Stały na nim dwie świece, jakby w pewnej odległości od małego koszyka na środku. W koszyku albo skrzynce - widać było, że ktoś - pewnie Andrzej - robił to coś szybko, własnymi rękami - dziewczyna spostrzegła trzy, elektroniczne karty pamięci. Nic więcej. To dziwne - wyszeptała do siebie w ciemnościach i wyciągnęła rękę w stronę tajemniczej skrzynki.
   W tym momencie nagły blask flesza oślepił ją zupełnie, jakby coś lub ktoś z góry, z zaskoczenia, znikąd, nagle, zza stropu buddyjskiego sufitu, zrobił jej zdjęcie. Zabolały oczy i Emi poczuła z całą realnością własnego przeświadczenia, że obcy człowiek - tutaj albo w innym miejscu - ogląda z uwagą i nienawiścią jej twarz. Krzyknęła z lęku. Wiedziała, że nie chce i nie może być teraz sama. Wyciągnęła z kieszeni telefon, odblokowała klawiaturę i kciukiem prawej ręki powędrowała na liście nazwisk w kierunku litery S. W końcu blade światło podświetliło ostatnią pozycję w tym sektorze telefonu - Szałata. W prawej, zaciśniętej dłoni trzymała mocno trzy, nieodszyfrowane jeszcze, wydobyte z koszyka, elektroniczne karty pamięci.

wtorek, 9 września 2014

EPICENTRUM - odc. 1 (próba powieści)

   Andrzej był przekonany, że słyszy oddech zasypiającej przy nim Agnieszki ostatni raz na wiele lat. Być może ostatni raz w życiu - wyszeptał sam do siebie ale tę myśl wyszarpnął z głowy jakby jednym, zdeterminowanym cięciem woli. Tej nocy nie zasnął. Nie mógł zasnąć, gdyż nie nastawił budzika. Nie chciał, aby jego żona usłyszała dźwięk, który podnosił ich na nogi każdego poranka od dwudziestu prawie już lat. Musiał wysunąć się z łóżka niepostrzeżenie, ubrać jedyne spodnie i buty, a potem szybko zostawić wszystko, co dotąd było całym jego życiem. Więc czuwał tej nocy. Nie było to wcale trudne, gdyż głośny tupot wszystkich, nagich lęków i wszystkich, negatywnych myśli bezustannie tętnił w jego wyobraźni. Stary strażnik - budzik, tej ostatniej nocy był naprawdę zbędny.
   O 4.50 zerknął dyskretnie na zegarek. Miał zaschnięte gardło. Mniej więcej za dwie godziny Agnieszka wstanie i zacznie go szukać. Wtedy zauważy, że włączony jest i działa jego osobisty komputer. Wybudzając maszynę z elektronicznego czuwania, odnajdzie otwarty na ekranie plik z tekstem przeznaczonym tylko dla niej. Ona zrozumie. Nie było żadnego, lepszego rozwiązania - Andrzej tłumaczył to sobie całą noc. Nawet poruszał wargami tak, jakby już teraz, poprzez ścianę snu, prowadził jakiś dialog ze swoją żoną, bezpiecznie ułożoną w ciepłej pościeli. Nie wydawał jednak żadnego dźwięku, żadnego westchnienia, żadnego, najmniejszego szeptu, czując, że nie ma jednak w ręku wszystkich, dobrze przemyślanych argumentów - I tylko ona jedyna na świecie potrafi to wyjaśnić jakoś Emilce... - po wygranym pojedynku z tą ostatnią tezą delikatnie, bezszelestnie wyszedł z łóżka.
   Nie mył się i nie golił. Ale przez okno domowej łazienki zauważył błękitny samochód, stojący jakieś dwieście metrów od ich domu, na ustalonym wcześniej miejscu. Ależ są punktualni i niezawodnie nieufni - wymamrotał sam do siebie. Dwukrotnie uderzył się pięścią po twarzy, próbując odegnać resztę snu lub bardziej może uporać się z jakimś uczuciem niepokojącej rozpaczy, która zdawała się dobierać do jego gardła. Zapiął kurtkę, zawiązał buty, spojrzał ostatni raz w stronę pokoju swojej córki i zagryzł wargi, wiedząc dobrze, że teraz już nie może tam iść. Jeśli pójdę do niej, nie wyjdę z domu. Jeśli nie wyjdę z domu, niedługo będę już martwy - wymamrotał sam do siebie i przestraszył się nagle siły własnego głosu, który jak lawina zdawał się wdzierać do uszu jego bliskich.
   Przerażony, zdecydowanym ruchem przygarnął do siebie mały, lotniczy bagaż podręczny, czyli wszystko, co pozwolono mu zabrać ze sobą. Przekroczył próg domu a następnie sprawnym ruchem klucz wrzucił do skrzynki w drzwiach. Bardzo dobrze - uśmiechnął się do Andrzeja szofer błękitnego samochodu. Był to uśmiech zimnej wyższości, uśmiech, który komunikował jasno, kto tu i teraz wprowadza nowe reguły życiowej gry - bardzo dobrze, że się nie pomyliłeś i wyrzuciłeś klucz do skrzynki w drzwiach, a nie do kieszeni w spodniach. Przecież przeszłość na nic już nie jest ci potrzebna. Inwestujesz w przyszłość. Siadaj.
   Gdy Andrzej zamykał drzwi błękitnego auta podniósł jeszcze oczy - nie mógł przecież jednak tak tylko odjechać lub tak tylko zostać odwiezionym - i przeciągnął wzrokiem w stronę okna ich sypialni. I nagle zobaczył w nim spokojną twarz Agnieszki, która ze smutkiem ale bez emocji obserwowała całą tę, tajemniczą i niejasną scenę. Boże, ona jednak już nie śpi... - wymamrotał sam do siebie. Nikt go nie usłyszał. Przestraszone słowa zagłuszył dźwięk silnika auta, które z impetem ruszyło w stłumionym, zamglonym gdzieś kierunku. Była dokładnie 5.03 o świcie.
 

poniedziałek, 8 września 2014

Konsekwencja nawrócenia ((Ewangelia według Św. Mateusza 8, 23 nn)


Z pewnością znaczącym momentem naszej drogi do zjednoczenia z Chrystusem jest nawrócenie, ta chwila szczególna, kiedy pierwszy albo kolejny raz po pierwszym, przebudziliśmy się dla Boga. Nawrócenie, choć dla wielu z nas związane jest z trudem, przede wszystkim stanowi moment wielkiego szczęścia. Ale oto nawrócenie samo w sobie nie wystarczy. Nie wolno na nim poprzestać, nie wolno go ciągle celebrować, zaznaczać, opowiadać, wyróżniać, bo z bardzo cennej wartości, którą przechowujemy w duchowej pamięci, stanie się ono w końcu motywem zdziwaczenia, egzaltacji, chciwości wewnętrznej lub uwstecznienia na drodze wiary. Przecież w dzisiejszym fragmencie Ewangelii Mateusza dostrzegamy, że uczniowie poszli za Jezusem, to znaczy wsiedli z Nim bezwarunkowo do łodzi, jakoś nawrócili się zatem...dlaczego potem jest w nich tyle krzyku, pretensji, nieufności wobec pełnego pokoju Chrystusa? Bo samo nawrócenie nie wystarczyłoby nam. Nawrócenie domaga się konsekwencji w ciągłym, ufnym i hojnym przyjmowaniu Krzyża, prób, zmian, samotności i wielu wyzwań, o istnieniu których nie mieliśmy nawet bladego pojęcia. Nawrócić się więc bez konsekwencji - to bardzo mała wiara...

Prośba o dyskretnych egzorcystów... (Zob. Mk 5, 1-20)


Nie pamiętam już, czy gdzieś w innych partiach Ewangelii znajduje się takie wydarzenie, w którym Jezus odsyła z kwitkiem, do domu, do mamy kogoś, kto pragnie zostać Jego uczniem. Nawet Judasz został przyjęty, a bohater dzisiejszej Ewangelii - wyzwolony spod wpływu demona - słyszy z ust Pana krótką odmowę: wracaj do swojego domu... Dlaczego? Bo egzorcyzmy Jezusa cechuje nie sensacja, ale dyskrecja. Zawsze dyskrecja. Człowiek, który przynależał do demona - to znaczy wybrał, choćby na jakiś czas, dobrowolnie i świadomie (bo tylko w stanie dobrowolności i świadomości dochodzi do opętania) stan duchowych ciemności, nigdy nie będzie świadkiem Światła. Został Światłu przywrócony, ale nie może o nim świadczyć. Bo świadcząc musiałby odnosić się choćby jednym zdaniem do ciemnej przeszłości, co zawsze prowadziłoby jednak do jakiejś formy sensacji, zainteresowania, komentarza, w którym musiałoby się znaleźć choćby jedno znów słowo o demonie...A Jezus w egzorcyzmach jest dyskretny, nigdy sensacyjny!
Parę tygodni temu odbyłem solidną rozmowę z Irlandką, która uczy w Warszawie angielskiego. Pani Breda - Osoba wierząca, wykształcona i mądra, wyznała mi w końcu, że niepokoi Ją ostatnio bardzo to, coraz częściej wszechobecne w Kościele polskim, niemal publiczne, zainteresowanie się ludzi - w tym Jej znajomych - demonem i egzorcyzmami. I od razu przypomniałem sobie o innej mądrości, jaką przywiozłem z Zielonej Wyspy. Otóż w diecezji dublińskiej nikt - poza arcybiskupem i jego współpracownikami - nie wiedział, kto jest egzorcystą. Wiedzieliśmy jedno: jeśli spotkamy się z przypadkiem dręczenia lub opętania u kogoś z ludzi, a to rozpoznać może przecież każdy, myślący i wierzący ksiądz, to mieliśmy opętanego Biedaka doprowadzić do domu arcybiskupa, oddać w pewne ręce i nie gadać więcej o tej sprawie, tylko modlić się za Niego żarliwie... a potem wróciłem do Polski i zacząłem znajdować telefony do egzorcystów w internecie, zdjęcia z ich działalności, flesze, sensację, wywiady super-gwiazd z krzyżykiem w tle...
Pamiętam, jak parę lat temu nawet w mojej diecezji zaczęło dochodzić do publicznych egzorcyzmów z udziałem tłumów. Pewnego razu tłum ludzi z kilkoma księżmi egzorcyzmował jakąś biedną gimnazjalistkę, a nazajutrz wszyscy uczestnicy spośród duchownych osnuli wokół tego główny wątek niedzielnego kazania, ujawniając intymne szczegóły. Pomyślałem sobie, że ta biedna dziewczyna, nawet jeśli jej pomogło, chyba musi wyjechać ze swojego miasta, bo każdy już wie, że była kiedyś opętana, bo każdy już patrzy inaczej...
Dlatego cieszyłem się niewymownie, że parę miesięcy temu najpierw na dyskrecję podczas egzorcyzmów zwrócił uwagę Tygodnik Powszechny, potem świetne kazanie wygłosił w tym temacie biskup Czaja z Opola, a wreszcie i Polscy biskupi zdeklarowali się uporządkować coraz bardziej nieokiełznaną działalność egzorcystów-gwiazdorów. Czekam, czekam i pamiętam...
Kościół, podążając za Panem, nigdy nie sprawował publicznie egzorcyzmów. Bo Kościół nie ma prawa koncentrować swojej działalności na szatanie, a tylko na Krzyżu Chrystusa i na Jego Zmartwychwstaniu. Bo Kościół ma szanować intymność Ludzi, którym niesie swoją pomoc. Bo Kościół był zawsze mądry i wiedział, że pierwszą pokusą szatana jest pycha, gwiazdorstwo, tania popularność na rynku duchowym - dlatego przez wieki ukrywał swych najlepszych egzorcystów przed tak płytkim ciosem demona. Co się stało z tak mądrą Tradycją dzisiaj i kiedy wreszcie zostanie nam ona przywrócona? Czekam, czekam i pamiętam...

Więcej Jezusa, mniej Kościoła...

Mamy jakąś pietystyczną chyba skłonność, żeby w tym i w podobnych fragmentach ewangelicznych, skupić całą swoją uwagę akurat na słowie Jezusa: "Nawracajcie się...". I jest ono niewątpliwie bardzo znaczące, praktyczne, nieodwołalne dla wiary dojrzałej. Ale w dzisiejszej partii Ewangelii, o krok dalej jest jeszcze jedno słowo Pana: "Pójdźcie za Mną...". Akurat to wezwanie, w naszej praktyce pastoralnej, chyba już całkiem przerobiliśmy na tanią reklamówkę powołaniową większości, katolickich nowicjatów i seminariów, na refren do pielgrzymkowych piosenek, na napis na dropsach i nie powiem, na co jeszcze... a tymczasem mnie ono pomaga absolutnie w byciu katolikiem dziś. Dlaczego? Bo jestem katolikiem, to znaczy idę za Panem. Próbuję Go naśladować. Trzymam z Nim dobrą przyjaźń. Nie dam się od Niego oderwać. Prawda, że coś tu brzmi nie tak? Przecież nam się wmawia, że bycie katolikiem to przynależność do instytucji Kościoła, to chodzenie na Msze i odpusty i do spowiedzi raz do roku. To potem jeszcze obowiązkowy udział w drażliwych sporach naszej epoki: o homoseksualistów, gender i homeopatię. Bycie katolikiem to również przeliczanie: ilu to wiernych zostało jeszcze w Kościele, czy więcej się chrzci, czy więcej odchodzi oraz konieczne stawanie w obronie księży i niekończące się, bzdurne dyskusje z panami, którzy trzymają w rękach prowokacyjny transparent z napisem TWÓJ RUCH. Wreszcie bycie katolikiem, to udowadnianie światu, że Kościół ma swoją partię w Sejmie i że ma tym samym absolutny wpływ na życie społeczne... Ależ nie! To wszystko w byciu katolikiem jest na piątym lub dziesiątym miejscu. Pan nie powiedział: pójdźcie do Kościoła. Pan mówi: pójdźcie za Mną... Odwagi! Więcej Jezusa, mniej Kościoła, a wszystko w Kościele katolickim będzie miało własny, dojrzały porządek...

Chrzciciel a Chrystus - Ludzie wielkiej wolności... (zob. Mt 4, 12-13)

Dlaczego Jezus opuszcza Nazaret? Przecież to Jego rodzinne miasto. Tyle razy widzimy w Ewangelii, że Pan jest przywiązany do swojego domu. Wszystko w zasadzie - od chwili Zwiastowania, aż do zdjęcia z Krzyża i złożenia Ciała Chrystusa pierwszy raz w ręce Maryi Panny - dzieje się w rodzinie, w kontekście Nazaretu, który dzisiaj Pan opuszcza. Co więcej, Jezus usunął się stamtąd. Usunięcie jest brutalne. To jak wyciąć coś człowiekowi i niczym tego, pustego miejsca nie zastąpić. Dlaczego tak mocno Jezus opuszcza Nazaret? Wyjaśnia nam to kilka innych fragmentów Ewangelii: przecież mieszkańcy Nazaretu powątpiewali, czy taki to syn cieśli Józefa może zostać prorokiem; a nie tylko powątpiewali, ale kiedy Jezus powiedział im mocne słowa w synagodze, chcieli Go strącić ze skały; doszło więc do tego, że Pan ze smutkiem doszedł do wniosku, iż każdy, prawdziwy prorok będzie lekceważony wśród swoich... (por. J 4, 44).
A my tak jesteśmy nastawieni na sprawy przeciwne. Tak uczepieni układów w Nazarecie. Że nie przychodzi nam nawet do głowy, by za rzeczy najważniejsze płacić dziś najwyższą cenę. Kto potrafi znieść lekceważenie, pominięcie, przesunięcie na margines, brak pozdrowienia na ulicy, przekazanie mojego stanowiska innej osobie, brak wyróżnienia...? Jeśli status chrześcijanina jest naprawdę statusem proroka pośród świata, nie unikniemy chwili usunięcia.

Mój Opiekun Duchowy - Jan Chrzciciel

Lubię czytać wiele o postaci Jana Chrzciciela. Wzruszająca jest ta scena, kiedy Jan - pewnie po latach, latach - widząc ponownie Jezusa z Nazaretu, wyznaje: Oto Baranek Boży... Jan nawiązuje tutaj do symbolu Paschy - przejścia; Oto Baranek Paschalny... czy Jan, spotykając po latach życia ponownie Pana, nie widzi, że to świadectwo o Jezusie jest jednocześnie Paschą - przejściem, końcem ziemskiego życia Chrzciciela? Jezus nastał, Jan Chrzciciel musi się usunąć. Jan doznaje wzruszenia na głos Oblubieńca i wie, że musi teraz zniknąć, aby świat bez przeszkód mógł kontemplować piękno Pana. To jest i nasza pascha, takie przejście i nas dotknie, tak trzeba będzie kiedyś zrozumieć i usunąć się, żeby zrobić lepszy widok na Pana... odwagi!