środa, 24 czerwca 2015

Mocni zawodnicy...

   Było to już ładnych parę lat temu. Wraz z grupą kilkunastu księży z Polski, przeżywaliśmy prawie dwutygodniowy, tak zwany kurs formacyjny w pięknie położonym ośrodku Opus Dei, blisko Mińska Mazowieckiego. Czas kursu został podzielony pomiędzy wspólną i osobistą modlitwę, studium, pracę intelektualną, ciekawe spotkania, sport i odpoczynek. Wszystko po to, by księża, z reguły pochłonięci aktywną służbą dla innych, mogli również coś przemyśleć dla siebie, zapoznać się z najbardziej aktualnymi problemami teologii, filozofii, czy życia społecznego, a wreszcie nieco wypocząć. W programie kursu, jak zawsze, znalazł się również dzień skupienia oraz propozycja jednodniowej wycieczki, którą sami mieliśmy sobie zaplanować. Oczywiście, pojawiły się różne koncepcje marszruty. Doskwierał letni upał. Jedni więc proponowali załatwić sprawę wycieczki jak najłagodniej i zwiedzić pobliską Warszawę. Taki projekt byłby przyjemny i nikogo z nas nie kosztowałby żadnego wysiłku więcej. Jedynie ksiądz Marcin - myślę, że najstarszy z nas, więc z prawem do realnego zmęczenia - nastawał w dyskusji z uporem, by nie odpuszczać i wybrać się na wschodnią stronę Polski, z odwiedzinami do jednego z klauzurowych klasztorów, leżącego w odległym setki kilometrów Kodniu. W korytarzu od rana trwała gorąca debata - w którym z kierunków wyruszyć? Jedni za odpoczynkiem, drudzy za solidną wycieczką. Wśród dyskutujących prawdziwą kampanię na rzecz wyczerpującego lecz ciekawego projektu wyprawy kodeńskiej prowadził niestrudzony ksiądz Marcin. Pamiętam do dziś, jak w pewnej chwili podszedł w moją stronę prowadzący kurs ksiądz Stefan, klepnął mnie po ramieniu i w charakterystyczny dla siebie, krótki lecz tłumaczący wszystko sposób, wskazując na księdza Marcina, rzucił jedno zdanie: patrz, to jest mocny zawodnik...
   Rzadko mówi się dziś o tym, ale wciąż faktem jest, iż ta sama wiara, która proponuje ludziom pokój, miłość, bliskość albo odpocznienie, domaga się również poważnej konsekwencji. Pamiętam znakomicie z Polski dziesiątki już rekolekcji, piosenek szarpanych na gitarze, medytacji przy wygaszonym świetle w świątyni lub sentymentalnych homilii, w których natchniony kaznodzieja, wyciszonym głosem, zapadającym w głębię serc wzruszonych gimnazjalistek, szeptał: przytul się do Jezusa...Przyznam, że w takich chwilach, wracało do mnie krótkie zdanie, jakie jeden raz tylko w swym życiu John Henry Newman dedykował ostrzegawczo swemu rozmówcy, księciu Norfolk, mówiąc: spodziewam się, że nadejdzie kiedyś chrześcijaństwo łatwe, lekkie i przyjemne...na szczęście wiele animuszu dodała mi lektura tekstów księdza Jana Kaczkowskiego, który w jakimś fragmencie, w charakterystyczny dla siebie, odważny, a nawet prowokacyjny sposób, wykrzyknął: Jezus nie jest pluszakiem!
   W porannym czytaniu z poniedziałkowej jutrzni czwartego tygodnia brewiarza, umieszczony został, choć bez ciekawego kontekstu, poruszający fragment Księgi Judyty, stanowiący zakończenie oraz istotę przemowy, którą ta dzielna kobieta skierowała do wahających się, wątpiących i upadających na duchu Chabrisa i Charmisa, dwóch starszych ludu w jej mieście. Judyta rzekła wówczas: "Przypomnijcie sobie to wszystko, co Bóg uczynił z Abrahamem, i jak doświadczył Izaaka, i co spotkało Jakuba w Mezopotamii syryjskiej, gdy pasł trzody Labana, brata jego matki. Albowiem jak niegdyś doświadczył ich w ogniu, wystawiając na próbę ich serca, tak i teraz nas nie ukarał, lecz chłoszcze Pan tych, którzy zbliżają się do Niego, aby się opamiętali" (Jdt, 8, 26-27). Jak się wydaje, w perspektywie innych form i tłumaczeń, a także niektórych badań biblijnych i komentarzy, owo "opamiętanie" nie dotyczy jedynie wątku moralnego. Nie chodzi więc o to, że ktoś grzeszył, wzbudził Boży gniew i teraz Pan wszechmocny, za pomocą chłosty, wzywa upadłego człowieka, by powstał. Porządek jest odwrotny. Bóg przepowiada opamiętanie, by zapobiec, a nie by piętnować skutki. Dlatego nie mówi się tu o problemie diagnozy upadku moralnego i konsekwentnej karze lecz o miłosiernej profilaktyce Stwórcy. Słowo "opamiętać" w tym fragmencie Księgi Judyty, bardziej sugeruje przestrogę, czyli solidne rozważenie, znak zapytania, jaki Bóg chciałby skierować w stronę człowieka: czy wiesz, co robisz? Po co zbliżasz się do mnie? Z jakim zamiarem przekraczasz granicę Bożego życia? Czy dotrzymasz potem swojego wyboru?
   I słusznie, ponieważ w ludzkim życiu co rusz to napotyka się jakby dwa rodzaje wartości. Jedne z nich mają charakter ziemski i stąd nigdy nie będą naznaczone wieczną konsekwencją. Każda decyzja doczesna: zakup domu, wybór pracy, dzień trudnej operacji czy wyjazd na emigrację, doczeka się w końcu kiedyś swego, ziemskiego finału. Dlatego doczesne błędy mogą boleć, jednak nigdy nie prowadzą do rozpaczy. I doczesne sukcesy mogą cieszyć, tak samo jednak nigdy nie nasycą w pełni - euforia przemija. Bywa tymczasem, że człowiek w końcu wkracza kiedyś w przestrzeń wartości Bożych, które przeciwnie - mieć będą konsekwencje na wieki. Stąd o ile zwykły namysł i rozsądek winien towarzyszyć nam przed podjęciem każdej decyzji doczesnej, o tyle - posługując się językiem dzielnej Judyty - prawdziwe opamiętanie, przestroga rozumu, serca i sumienia, musi uprzedzać każdy absolutny wybór, jaki może nastąpić w naszym życiu. Ten bowiem, kto zbliża się do wartości Bożych, dla swojego dobra, powinien uznać wcześniej powagę ich absolutnej konsekwencji.
   Bóg domaga się i zarazem strzeże poszanowania wobec wartości absolutnych na poziomie porządku łaski, porządku prawdy i porządku miłości. Dlatego właśnie każde, poważne i trwałe wkroczenie człowieka w obszar tych trzech porządków, będzie miało swój konsekwentnie absolutny charakter. Porządek łaski przechowuje Bóg w naczyniach sakramentów. Nie da się więc przyjąć Chrztu Świętego na próbę, na moment, na kilka lat. W prawdzie zapis o udzieleniu pierwszego z sakramentów, na żądanie delikwenta, można wymazać z parafialnej księgi lecz Bóg zawsze będzie już widział odciśniętą w człowieku ochrzczonym pieczęć odkupienia. Myśl więc, co robisz, gdy pragniesz przyjąć Chrzest. Konsekwencje tego będą trwać na wieki. Porządek prawdy chroni Bóg w przekazie autentycznej doktryny. Nie jest tym samym obojętne, kto w co wierzy, na ile zmaga się z ignorancją lub jak skuteczna jest w przekazie chrześcijańska katecheza. Myśl, jaką książkę stawiasz na swej półce i co przyjmujesz za najwyższy argument w życiu. Konsekwencje tego będą trwać na wieki. Wreszcie porządek miłości konserwuje Bóg w powołaniu: do małżeństwa, kapłaństwa lub życia konsekrowanego. Autentyczne powołanie tylko raz spotyka człowieka. Nikt, kto trwoni powołanie w bezmyślny sposób, nie posiada szczęścia. Konsekwencje tego będą trwać na wieki. Dla tych motywów angażowanie się w wybór spraw doczesnych wymaga jedynie odrobiny sprytu, inteligencji lub smaku. Nie wystarczą jednak już one w chwili wejścia w krajobraz wartości absolutnych, których konserwacja to współpraca w duszy ludzkiej stanowczych, konsekwentnych dyspozycji woli, rozumu i serca.
   Chwilami ośmielam się przypuszczać, że w dużej mierze, dyskutowany dziś na wiele sposobów kryzys chrześcijańskiej ekspansji apostolskiej, to wynik braku uświadomienia sobie konsekwencji w wierze. Trudno powiedzieć jak doszło do zamiany porządków. Człowiek współczesny, a zarazem współczesny chrześcijanin odwrócił rzeczywistość jakby do góry nogami i tam, gdzie znajdowały się wymagania konieczne do uporządkowania spraw tylko doczesnych, ustawił dyspozycje absolutne. I odwrotnie. Wie zatem, jak w pewny sposób zrobić zakupy w markecie i nieomylnie zainwestować na giełdzie, by absolutnie nie stracić nic. Zapomniał jakby jednocześnie, jak wzrastać wewnętrznie, traktując z drażniąca lekkością odwieczne sprawy Boże. Tymczasem przecież niewiele to zmienia, gdy kupi się w sklepie zbyt ciasne obuwie - co najwyżej tydzień bolą nas odciski. Wieczność zaś tracić może ten, kto roztrwoni łaskę, zakłamuje prawdę lub lekceważy miłość. Długo rozmyślałem, wychodząc z Centrum Formacji Misyjnej, po dobrej rozmowie z doświadczonym misjonarzem, księdzem Janem. Bo w mojej, misyjnej, urugwajskiej diecezji, przygotowanie do Chrztu Świętego to zaledwie dwa, krótkie spotkania. Do tego chrzestnym może być każdy, kogo kiedyś tam przyniesiono do Chrztu. Ksiądz Jan opowiedział mi natomiast, że większą część swej piętnastoletniej, misyjnej pracy w Burkina Faso, poświęcał na dobre prowadzenie katechumenatu. Program przygotowania do Chrztu w jego, misyjnej diecezji, rozłożony był na trzy lata. Być może dlatego Afryka biegnie dziś ku Bogu, podczas gdy Urugwaj niezdolny jest utrzymać się na nogach?
   Przygotowując się do kolejnych zajęć w seminarium, czytałem znakomity komentarz autorstwa Orygenesa, w którym antyczny mędrzec wyjaśnia naturę relacji między Bogiem a duszą, która pragnie w Niego wierzyć. Orygenes znał i cytował w swej homilii chrzcielnej jakiś fragment Ewangelii, który nie zachował się do naszych czasów. Aleksandryjski teolog relacjonuje ten zaginiony tekst w następujących słowach: "Ktokolwiek jest blisko mnie - powiedział Jezus - jest blisko ognia". Kto więc nie chce się poparzyć, niech lepiej nie podchodzi - wytłumaczyć nam chciała Judyta.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Palec Boży. Droga postępujących...

   We wstępie tego rozważania na życzenie, poświęconego tym razem drugiemu z etapów życia wewnętrznego, pragnę zaznaczyć, iż medytacje te nie są wyczerpującym temat traktatem lecz bardziej krótką wariacją, pejzażem, szkicem - z praktycznym i zawsze aktualnym odniesieniem. Jednakże warto odnotować tu pewien paradoks życia duchowego! Bo aby wyczerpująco opisać każdą, z trzech dróg wznoszących duszę ku Bogu, należałoby poświęcić temu wyzwaniu zaiste tomy studiów i opracowań. To fakt - lecz jednocześnie, aby intuicyjnie przyswoić sobie to, o czym jest mowa, istocie wierzącej szczerze wystarczy jedna chwila refleksji umysłu, zgody sumienia i przyzwolenia woli, aby już stosować streszczone tu zasady w praktyce. Oto istotnie porywający paradoks wiary.
   Drugi etap życia duchowego nazywany jest - przy zastosowaniu klasycznego podziału - czasem oświecenia albo drogą postępujących. Symboliką tego etapu będą przede wszystkim noc i dzień, światłość i ciemności. Chciałbym więc najpierw odwołać się znów do pewnego wspomnienia. Jeden, jedyny raz w życiu, miałem okazję odbyć wspaniałą wyprawę do położonego w interiorze irlandzkim, w hrabstwie Meath, antycznego grobowca o nazwie Newgrange. Co budzi respekt, to fakt, że prehistoryczne cmentarzysko znad rzeki Boyne, powstało gdzieś na wysokości roku 3200 przed Chrystusem. Jest więc starsze od Wielkiej Piramidy w Gizie i zapewne bardziej wiekowe niż osławione Stonehenge. Nasyp mogiły ma około 90 metrów szerokości i 11 metrów wysokości. Jest owalny. W pewnym miejscu turysta napotyka wejście do grobowca, wraz z 19 metrowym korytarzem, który poprowadził nas w głąb, w miejsce składania kości, w ciemność. Samo wejście do Newgrange jest tak skonstruowane, iż nad górnym progiem dołączona została jeszcze jedna półka. Po co? Otóż raz do roku, bo tak ustawiona jest cała konstrukcja wejścia, dokładnie w dniu przejścia pory jesiennej w zimę, o godzinie 8.58 rano - jeśli chmury nie przesłonią zjawiska - do grobowca wpełza promień słońca i przebija śmiertelne ciemności. Mieszkańcy Newgrange wierzyli, że właśnie tego dnia, bóstwo słoneczne zabiera zmarłych z cmentarzyska, przenosząc ich z krainy cienia do wiecznej światłości.
   W Newgrange co roku trwają zapisy na poranek dnia, w którym przypada przesilenie jesieni i zimy i grupa 10 szczęściarzy z całego świata - bo tylko taka liczba osób mieści się w korytarzu mogiły - modli się o to, by nie było chmur, by nie padał deszcz, by zobaczyć na własne oczy misterium dwóch, odwiecznych żywiołów: światła i ciemności. Przeciętni zaś turyści, czyli choćby ja, mogą wykupić bilet za odpowiednią sumę, odstać swoje w kilometrowej kolejce i codziennie przeżyć to samo, za pomocą elektronicznej stymulacji. Tamtego dnia nie zapomnę jednak nigdy. Jak często w Irlandii padał wtedy deszcz. Przewodnik wprowadził nas w końcu wąskim korytarzem w głąb antycznego grobowca. Po udzieleniu instrukcji nagle zgasło światło i zapadła całkowita cisza. Wszyscy przepadli gdzieś w odmętach cienia. Ja sam przestałem liczyć swój oddech. Ciemność jakby połknęła nas w jednej chwili, na zawsze. Wówczas przystąpiono do eksperymentu. Nagle, ponad progiem wejścia do mogiły, pojawił się najpierw niewielki płomień światła, który rósł, dojrzewał i potężniał, przemierzając po kilku sekundach przestrzeń korytarza. Właściwie nie był to płomień lecz palec światła, jakby palec Boży, który wpełzł na kilka sekund do wnętrza, zatrzymał się na moment u naszych stóp, trwał chwilę i w takim samym odstępie czasowym wycofał się na zewnątrz. Zjawisko miało swój potężny ciężar duchowy. Byłem do głębi poruszony mistycznością eksperymentu.
   Wielu z nas nie pojmuje dlaczego Bóg oświeca duszę, szukającą uczciwie jedności z Nim, posługując się woalem wewnętrznych ciemności. Rzeczywiście, od ludzkiej strony wygląda to tak, jakby światło wiedzy zbawiennej przychodziło do nas przez zazdrosny korytarz cienia. Bywa, że inni przyjmują to za wyzwanie i buntując się, zaprzestają wzrostu w wierze, kwestionując nawet dobroć Boga. Jakoby miał On sobie zaprzeczać, z jednej strony prowadząc, wyjaśniając, pogłębiając - z drugiej jednak strony kryjąc się, zamraczając i ocieniając duszę, która szuka. To jednak tylko ludzkie złudzenie, które czasem można by uzasadnić, odwołując się do czysto doczesnych odniesień. O to bowiem kiedy ktoś budzi się ze snu i otwiera oczy, przez kilka sekund - mimo rześkiego blasku poranka - nie dostrzega nic. Kiedy indziej, gdy podróżnik odkrywa nowe ziemie, nie są one dla niego wcale zagrożeniem. To brak precyzyjnej mapy terenu prowokuje czasem godziny zwłoki, pomyłek, zbłądzeń i powrotów do właściwej strefy. Jeszcze w innej chwili, ucząc się nowego, obcego języka, nie wypada mówić od razu, iż jest on bełkotem. To tylko my na początku nie odróżniamy słów. Mowa ma jednak zawsze swoje piękno, które w stosownym czasie odkrywa się w końcu poprzez osłuchanie. Choć porównanie nie jest nigdy argumentem, to jednak wolno nam w końcu powiedzieć, że w podobny sposób i Bóg nie ma niczego wspólnego z ciemnością. Stwórca nie bawi się cieniem, próbując lub ważąc, jakie znaczenia ma dla nas wydarcie Mu tej odrobiny światła. Nie! Bóg sam jest tylko Światłością, Wiedzą, Obecnością, a to, że w chwili przekroczenia granicy światów, zapada w nas ciemność, jest jedynie konsekwencją gigantycznej, egzystencjalnej zmiany. Życie wewnętrzne chrześcijan polega w istocie na przejściu - najprościej mówiąc - z terenu ludzkiego, na terytorium Boga. Od wartości ludzkich, do wartości Bożych. Od możliwości, zdolności i limitów ludzkich - do tych boskich. To Bóg przyjmuje człowieka w siebie, nie odwrotnie. Dla tej przyczyny postęp duchowy jest szokiem, nazywanym niekiedy w języku mistyki: ciemnością ducha, w jądrze której dokonuje się prawdziwe oświecenie.
    Co jest celem oświecenia nas przez wstrząs duchowych ciemności? Tylko Bóg zna pełne możliwości swojego stworzenia. On wie, ile wartości, dobra i twórczości można w tym życiu z nas wydobyć. Ułomny człowiek kocha - więc zazwyczaj usprawiedliwia wymówkami, zamykając tym samym pełen horyzont miłości. Doskonały Bóg kocha - zatem nie boi się wymagać, by wydobyć z duszy pełnię jej umiłowania. Można by więc w życiu wiary pozostać z urazą do kogoś, pokrywając ją jedynie pozorną powłoką dyplomatycznego znaku pokoju. Ale można jednocześnie dojść do miłości nieprzyjaciół, która jest zarazem ciemnością uczuć i szczytem możliwości ludzkiego serca. Można by dalej modlić się, odmawiając co dnia te same, pobożne regułki, mierząc własną doskonałość perfekcyjnym zegarem dewocji. Ale warto przecież smakować kontemplacji, która jest jednocześnie wygaszeniem wzniosłych słów, uczuć i myśli, będąc szczytem modlitwy człowieka. I można by wreszcie spowiadać się tylko z zewnętrznych uczynków. Ale przecież kiedyś trzeba się nawrócić, w pewnym sensie trwożąc się przepaścią własnych żądz, intencji i przywiązań, w tej trwodze dosięgając do Prawdy, która jest zarazem Wolnością. Oświecenie to zmiana terytorium, języka i warunków istnienia: z ludzkich na Boskie. Dlatego zawsze przebiega w ciemnościach, które są cechą człowieka, nie Boga.
   Boję się więc, iż przy współczesnym, niefortunnym i bardzo niedojrzałym przekomponowaniu formacji duchowej chrześcijan w tanią psychologizację, realnie jawi się ogromne niebezpieczeństwo przegapienia momentu oświecenia. Świat bowiem podsunął chrześcijanom pewne wynalazki, za pomocą których można latami utwierdzać się w trwaniu na czysto ludzkim terytorium działania, bycia i poznawania. Obawiam się, że współcześnie wielu przewodników duchowych może bezwiednie zapóźniać dusze postępujących, odwlekając w nieskończoność przekroczenie granic Bożego świata - o co w istocie chodzi w życiu wiary - i krepując tym samym pełne rozwinięcie duchowych możliwości człowieka. Nie pojmuję czasem, skąd dziś w Kościele bierze się ta cała fala czysto ludzkich interwencji w wybitnie Boży proces przeobrażenia się osoby ludzkiej? I nie rozumiem, dlaczego dziś tak wielu upiera się, by ludzi w Kościele tylko uzdrawiać i terapeutyzować. Moim zdaniem w ten sposób wylewa się dziecko z kąpielą. Chcąc pomóc - zamyka się najszersze horyzonty wzrostu. Psychologia nie ma przecież pełnej wiedzy o człowieku. To, co jest w stanie poznać psychologia, to zaledwie trzydzieści procent ludzkiej osobowości. Resztę stanowi antropologia, etyka i duchowość. Notoryczne dziś popychanie wszystkich chrześcijan ku uzdrawianiu ich wspomnień, wyzwalaniu od wyimaginowanych czasem demonów i natarczywym terapeutyzowaniu przeszłości, niestety bardzo często kończy się niedorozwojem duchowym ludzi. Nie wszystko, co trudne, wymagające lub skarlałe w nas, natychmiast trzeba uzdrawiać. To bowiem, co wyrzucają dziś z człowieka na siłę rozliczne modlitwy uzdrawiające i terapie, jest w dużej mierze wybitną, duchową potencją, czyli materiałem sposobnym do przekroczenia progu oświecenia. W krzyżu jest palec Boży. A co odpowie psychologia, jeśli dla kogoś życiowe zranienie stanie się powodem wzrostu w pokorze? A co, jeśli wielki pokuszenie wyzwala w duszy absolutne zaufanie do Bożej Opatrzności? A co wreszcie, jeśli ktoś nie mogąc ni słowa wypowiedzieć o sobie, modlić się, klaskać lub śpiewać, zakosztuje w końcu radości i pokoju kontemplacji? Szkoda byłoby widzieć po latach w Kościele chrześcijan pouzdrawianych perfekcyjnie ze wszystkiego lecz zarazem niedorozwiniętych w przestrzeni ducha - chrześcijan, którzy nigdy nie przekroczyli linii demarkacyjnej prawdziwie Bożego świata.
   Kontynuując w tych dniach osobistą lekturę duchową, jakby na potwierdzenie powyższej intuicji, natknąłem się na następujący jej fragment: "Chrześcijanin nie uświęca się pomimo wydarzeń i okoliczności, które są bolesne i niesprzyjające - pisze hiszpański ksiądz Francisco Carvajal - ale właśnie przez nie. Takie sytuacje mogą mieć szczególne znaczenie dla wzrastania w miłości krzyża, która jest niezbędną drogą do postępowania naprzód w życiu nadprzyrodzonym, a także w akceptacji i umiłowaniu woli Bożej, która nie zawsze zbiega się z tym, czego byśmy pragnęli. Życie wiarą przejawia się też w obcowaniu z Panem w Najświętszej Eucharystii, w modlitwie prośby, w relacjach z Aniołami Stróżami, w liczeniu na pomoc, której udziela nam Bóg w trudnych sytuacjach". (Francisco F. Carvajal, Dotrzeć do portu. Znaczenie kierownictwa duchowego, s. 191). Żeby tylko nie usunąć niefrasobliwie i przedwcześnie ciężaru tych ciążących zjawisk, które w psychologizacji określa się chłodnym mianem deficytu, a w świetle życia łaski stanowią one najbardziej zwyczajny i jednocześnie najbardziej skuteczny motyw do przebóstwiania ograniczeń ludzkiej natury.
   Dawno już temu, bo przed laty, siedziałem w pokoju mojego Profesora na Rakowieckiej, przygotowując wstępny plan rozprawy specjalizacyjnej. Ojciec Marek jest dla mnie mędrcem i autorytetem. Pamiętam, jak zapytałem Go wówczas: proszę Ojca, ile to musi mieć stron? Jakieś trzysta? Profesor, w charakterystyczny dla siebie sposób, stęknął, westchnął i tamtego dnia usłyszałem z Jego ust jakby cichy szept: a kto by to czytał? Sto...Uspokojony - zacząłem więc pisać. A potem z rosnącym zdziwieniem obserwowałem, jak ze spotkania na spotkanie Profesor podnosi poprzeczkę. Rośnie liczba rozdziałów, paragrafów, tłumaczeń i przypisów, w efekcie końcowym zdecydowanie przekraczając pechowe, mroczne, przewidywane z lękiem na wstępie, trzysta stronic. Gdybym to wiedział na początku, nigdy nie postawiłbym w tekście żadnego, pierwszego znaku. Bóg jest mądrym Profesorem. Dlatego istotą etapu oświecenia jest wydobycie z człowieka jego największych możliwości, których ludzka logika, psychologia lub filozofia, czasem zwyczajnie nie docenia.