czwartek, 14 stycznia 2016

Poprawkowy egzamin z Ratyzbony...

   Trzeba być mądrym, aby naprawdę kochać. Mam kompletną świadomość, że tak postawione zdanie, prawie natychmiast spotka się albo wprost z opozycją, albo przynajmniej z odmiennym kontekstem. Jedni powiedzą, że trzeba mieć serce, aby kochać. Inni, że na tym świecie nie ma prawdziwej miłości lub że miłość to chemia i tanie sentymenty. Następni wymienią liczbę osób, z którymi się kochali – cokolwiek przez to chcieliby ogłosić. Cywilizacja zachodnia zaczęła mieć kłopot z miłością i ów problem przestał już być czysto etyczną teorią. Dotarło to do mnie ze zdwojoną świadomością, gdyż od dobrych, kilku miesięcy - w zrozumiałym przecież kontekście - otrzymywałem z Europy dyskusyjne listy z pytaniem: co sądzisz o muzułmańskich emigrantach w progach naszego domu? Jedni, powołując się na wszelkie argumenty, pisali: nie wpuszczać, pozamykać szczelnie bramy, zabarykadować granice. Drudzy, zakochani w prostocie Ewangelii, wpatrzeni z wyobraźnią w jakąś postać czystej miłości, przekonywali: a gdyby tak islamistów bombardować czułością, czy nie wzruszyłoby to ich kamiennego serca? Proszę wybaczyć tę twardą konkluzję, lecz mniemam, że po tyluż bolesnych, co wstydliwych napaściach seksualnych w Kolonii, nikt dziś już nie ma ochoty przytulać się do dżihadysty.
Tak naprawdę ta bezradna konfuzja Europy wobec niespotykanej dotąd fali zaszyfrowanej społecznie emigracji, wynika również stąd, iż zachodnia cywilizacja nie odrobiła solidnie lekcji z wykładu Benedykta XVI, jaki papież wygłosił 12 września 2009 roku w Ratyzbonie. Ratzinger przez wiele lat był tam profesorem teologii. Natomiast jego jedyny, papieski wykład na tej uczelni, dany po wielu latach, wywołał gwałtowną falę tak intelektualnych jak i społecznych protestów. Zapewne ten odruch medialnej kontestacji niedouczonych elit - które choć same cierpią w dokuczliwym stopniu na ignorancję, to jednak dominując nieograniczonym wpływem, nie pozwalają również innym na pełne dociekanie problemu – zawęził wszelki komentarz genialnego skądinąd wykładu Benedykta XVI, do pustych pokrzykiwań o braku tolerancji i nietakcie. Tym razem powodem salonowej histerii był cytat, którego papież dopuścił się w swoim wykładzie, a w którym dostojny mówca przytaczał słynny, czternastowieczny dialog pomiędzy bizantyjskim cesarzem Manuelem II Paleologiem – chrześcijaninem, a bezimiennym, wykształconym Persem – muzułmaninem: „Powiedz mi, co przyniósł Mahomet – pytał Persa bizantyjski władca i wypowiedź tę w całości zacytował papież – co byłoby nowe, a odkryjesz tylko rzeczy złe i nieludzkie, takie jak jego nakaz zaprowadzania mieczem wiary, którą głosił. Bóg nie cieszy się z krwi, a nierozumne postępowanie jest sprzeczne z Bożą naturą. Wiara rodzi się z duszy, nie z ciała. Ktokolwiek miałby doprowadzić drugiego do wiary, potrzebuje zdolności dobrego przemawiania i właściwego rozumowania, bez przemocy i gróźb. Aby przekonać rozumną duszę, nie potrzeba silnego ramienia ani żadnej broni, ani żadnych innych sposobów grożenia danej osobie śmiercią”.
Prywatnie jestem pewien, że tak wytrawny i ścisły prelegent, jak Ratzinger, musiał przewidzieć, a może nawet zaplanować taką, a nie inną skalę ideologicznego odruchu kontestatorów, skoro zbudował sam przewód tematyczny wykładu na czytelnym kontraście intelektualnej, obszernej, filozoficznej treści, która stanowi istotę papieskiego wystąpienia, do jaskrawego, plastycznego przykładu dialogu wyżej wspomnianych przedstawicieli dwóch religii. To musiało być oczywiste dla papieża, że przykład zapadnie w pamięć, sprowokuje i poruszy, podczas gdy duża partia głębokiego dyskursu filozoficznego, pozostanie w zasadzie nietknięta. Dlaczego zatem tak wielki gracz uniwersytecki jak Ratzinger nie wyważył ratyzbońskiej zaczepki? Nie wiem: zachęcał do dyskusji, uprzedzał cios, wybudzał czy ostrzegał? Należy pozostawić to jego mądrości, rozumowi i sumieniu. Bendykt XVI po tym wszystkim - co było chyba stałą cechą charakterystyczną jego pontyfikatu - jak zwykle z taktem i pokorą przeprosił nie za swoje błędy, wskazując jedynie z dyskrecją, że cytat nie wyrażał jego własnych poglądów na temat islamu. Rzeczywiście, w papieskim wykładzie z Ratyzbony nie chodziło bowiem o chorobliwe dokuczenie czy ironiczne uszczypnięcie wierzących muzułmanów. Niezwykle inteligentnie i profetycznie, mądry biskup Rzymu ukazał w tym wystąpieniu główną przyczynę bezsilności europejskiej cywilizacji, która nie jest zdolna podtrzymać dynamiki swego rozwoju, chyląc się bezwiednie dziś pod naporem muzułmańskiej, a jutro już dowolnie innej przewagi. Nie chodziło o analizę islamu, ale o podsumowanie obecnego stanu cywilizacji europejskiej, której szokujący coraz bardziej kłopot z brakiem stabilnego przetrwania znajduje swoją przyczynę w bezrefleksyjnym, hedonistycznym, zmaterializowanym rozdzieleniu dwóch cnót fundamentalnych: miłości i mądrości. Proces niefrasobliwej ich dysfuzji – niepomiernie osłabiający Europę - Benedykt XVI nazwał dehelenizacją zachodniej cywilizacji.
Jest bezspornym faktem, że jeśli chrześcijaństwo kiedykolwiek ośmieliło się w jakiś sposób streścić w jednym zdaniu kwestię Boga, to próba ta dokonała się za pomocą zaledwie dwóch, biblijnych definicji. Obie wyszły spod pióra ewangelisty Jana, który najpierw stwierdził: Bóg jest Miłością (por. 1 J, 4, 16). Ta boska miłość – co kilka wieków potem dynamicznie opisywał choćby Boecjusz – pragnie się udzielać stworzeniu. Dlatego to ludzka istota nie może ani uporządkować ani właściwie odczuwać sensu swojego istnienia, bez odkrycia miłości. Ale ten sam ewangelista Jan, w innym miejscu swoich natchnionych pism, wskazuje, iż Bóg jest również Logosem, Rozumem, czystą Prawdą, odwieczną Madrością, która stanowi niezbywalną zasadę istnienia świata i człowieka (por. J 1, 1). We wnętrzu Boga nie może wręcz zaistnieć żadna sprzeczność pomiędzy Jego wolą, uczuciami a myśleniem. Stawianie pytania: czy Bóg mógłby działać nielogicznie, wbrew sobie - jest sztuczne. W naturze Boga nie ma po prostu takiej rzeczywistości. Demagogiczna wątpliwość: czy Bóg jest tak potężny, aby zaprzeczyć samemu sobie – jest tym samym bezzasadnym dylematem. Tego problemu Bóg zwyczajnie nie ma, gdyż istnieje w Nim jedynie realna, spójna, harmonija więź miłości z mądrością. Dlatego też u ewangelisty Jana nie zauważa się jakiejkolwiek sprzeczności między boską Miłością a boskim Rozumem. Rozpoczynając od tego momentu, w swoim wykładzie z Ratyzbony, papież idzie o krok dalej i mówi, że z całą pewnością miłość przekracza wszelką wiedzę i dlatego zdolna jest dostrzec więcej niż sama myśl, niemniej jednak w dalszym ciągu i w każdym kontekście, będzie to zawsze ta sama miłość, która wychodzi od jedynego, prawdziwego Boga Logosu, Boga Rozumu, Boga Prawdy. Tutaj znajduje się istota ratyzbońskiego wykładu Ratzingera. Niedziałanie w zgodzie z rozumem, jest zawsze przeciwne Bożej naturze i stąd nie może nigdy autentycznie nazywać się miłością.
To uzgodnienie dawało życie zachodniej cywilizacji przez wieki. Europę żywił i bronił tak zwany intelektualizm Augustyna z Hippony i Tomasza z Akwinu, którzyli nauczyli chrześcijan mądrej miłości. Ta właśnie miłość rozumna tworzyła sama z siebie wybitne struktury europejskiej cywilizacji. Wolność wiązano przede wszystkim z odpowiedzialnością. Intelektualizm opierał się na respekcie wobec obiektywnego porządku rzeczywistości, który przynosił zachowującym go ludziom prawdziwe wyzwolenie. To antropologia i etyka służyły do obiektywnej interpretacji ludzkich wyborów. Człowiek kochał myśląc sumieniem, dlatego zakładał rodzinę, starał się być wierny swej kobiecie, wydawał na świat dzieci i bronił uczciwie ojczyzny. Sumienie mówiło ludziom, co jest dobrem a co złem. Podstawą dla głosu sumienia było uznanie dla praw ludzkiej natury, która jak kompas wskazywała, gdzie można mówić o progresie, a gdzie cieniem kładzie się patologia. Chorobę nauczono się leczyć, a rozwój nagradzać. Człowiek kochał i myślał, przez co siłą takiej miłości zakładał szkoły, szukał lepszej pracy, zmagał się o ład społeczny. Potęga mądrej miłości uczyła też człowieka głębokich dróg liturgii, mistyki czy modlitwy. Rozumna miłość jest bowiem siłą, która potrafi kreować nowe cywilizacje. Nie chcę przez to powiedzieć, że wieki wsparte na intelektualizmie to epoka doskonała. Przecież nie – tam gdzie żyje człowiek, tam zaraz na jego obliczu widać tę samą zmarszczkę grzeszności. Intelektualizm scholastyków przyczynił się jedynie do stworzenia normatywnie solidnej konstytucji, która jednoznacznie, zdrowo i bezdyskusyjnie pozwalała dokonywać procesu rozeznawania: co jest rzeczywistością obiektywną, a co wymagającym korekty falsyfikatem.
Niestety, w późnym Średniowieczu doszedł do głosu i dużej popularności – zresztą, ustawiony w zacietrzewionej nieco opozycji wobec harmonijnego intelektualizmu scholastyków – tak zwany woluntaryzm Dunsa Szkota. Myśliciel ten dowodził, iż należy odróżnić między pierwotnym porządkiem, którego zapragnął dla nas Bóg, a właściwą wolnością Boga. Wolność zaczęto utożsamiać z dowolnością. Odpowiedzialną za interpertację ludzkich wyborów powoli uczyniono psychologię. Porządek normatywny jest męczący, wymagający i sztywny, a sama wolność nie ma smaku bez swobody. Bóg Dunsa Szkota i jego uczniów przede wszystkim jest całkowicie transcendentny, przekraczający świat i człowieka. To z tego powodu woluntaryści utrzymywali, że Bóg równie dobrze mógł uczynić wszystko przeciwnym do tego, co dotąd stworzył. Jeśli więc dziś, w tym świecie, ktoś nauczył się szacunku wobec życia, z takim samym sukcesem mógłby nagle zaistnieć świat – powołany wcale nie przez innego Stwórcę – w którym rywalizacja mogłaby być usprawiedliwona zabijaniem. Jeśli dziś, w tej konkretnej cywilizacji, karalna bywa kradzież, to jednak w bliźniaczym świecie tego samego Kreatora, mogłoby się zdażyć, że ktoś otwiera nagle drzwi cudzego domu i z lodówki spożywa dowolnie to, w czym jego żołądek ma tu i teraz upodobanie. Stwórca nie jest ograniczony normami, w przeciwnym razie nie byłby boski. Tak oto kształtować zaczął się obraz nieco kapryśnego Boga, którego wewnętrzna natura wcale nie jest związana prawdą albo dobrem. Jak wskazuje papież, kontynuując wykład w Ratyzbonie, to w tym miejscu swej subiektywnej refleksji, woluntaryści spotykali się z twierdzeniami islamskiego filozofa Ibn Hazna, który myślał podobnie: Bóg jest nieskończenie odmienny i wolny. Ibn Hazn głosił nawet, że jedyny Bóg mógłby narzucić ludziom politeizm - i ten stan absurdalnych wierzeń byłby usprawiedliwiony absolutnie wolną decyzją Jedynego. Woluntaryzm, budując swoje na fali chrześcijańskiej niechęci wobec scholastyki, z czasem zdominował Europę.
Proces przenoszenia idei na praktyczny grunt życia społecznego postępował dość szybko. Ciążący wielu osobom, normatywny porządek prawdy i dobra, zaczęto zastępować sprawnie subiektywnym odczuciem. Dlatego dziś aborcja lub eutanazja to kwestia pozostawiona rozstrzygnięciom mędycznym, ale stuknięcie się palcem w głowę na widok półnagiej osoby, paradującej publicznie po głównym placu stolicy, to karalny brak tolerancji dla ludzkiej odmienności. Płeć to kwestia umowna, inwigilacja dziennikarzy w wolnym państwie to część systemu lecz już radykalna próba prawicowego posprzątania cuchnących odpadów w parlamencie - to w czystej postaci zamach stanu. Rodzice kosztem dzieci mogą domagać się rozwodu bez żadnej konsekwencji lecz porzuconym pieskom należą się schroniska. Sztuka ma prawo ignorować kanony estetyki, stąd przeciętny malarz ścienny może być artystą. O byciu celebrytą decyduje tłum i moda, a nie praca, trening lub talent. Religia to zaś jedynie sentyment – a czasem bezładne, szamańskie przeżycie. Woluntaryzm: wszak wszystko może być kaprysem. Każdy kocha to, co chce. Na murach Europy chaos wywiesił swe sztandary, a sztandar chaosu jest zwiastunem białej flagi.
Bo jaka jest miłość, taka też będzie jej cywilizacja. Jestem jednak pewien, że u wybitnego profesora, nawet najbardziej niefrasobliwy student ma prawo do poprawki. Europę czeka więc albo poprawkowy egzamin z oblanego egzaminu w Ratyzbonie, albo wahadło czasu obróci jałowym ruchem kilka dobrych wieków rozwoju europejskiej historii. I tak jak zdezorientowana, rzymska cywilizacja nie zdołała od czwartego wieku poradzić sobie z naporem barbarzyńców, tak chaotyczna cywilizacja zachodnia może znów poczuć na gardle ucisk innych, surowych kultur, skądkolwiek miałyby nadciągnąć tym razem. Zamiast więc marnować czas i spokój nad demagogicznym dylematem - przytulać dżihadystów, czy szczelnie zamykać granice - warto solidnie przyłożyć się do ratyzbońskiej poprawki: założyć fundament państwa zachodniego na wzmocnionej społecznie rodzinie, przywrócić wychowawczy aspekt edukacji, gwarantować prawo do uczciwej pracy, oczyścić potężną dziś informację z toksyny propagandy, reformować wytrwale system pomocy społecznej - także tej przeznaczonej emigrantom, by miłosierdzie stało się obiektywnym aktem praktycznej pomocy, a nie tkliwym gestem, sycącym święty spokój bogaczy - w końcu ocalić piękno świątyń, słowem – znów zakochać się mądrze.
Przed kilkoma laty, gdy jeszcze najbardziej pesymistyczni analitycy nie spodziewali się migracyjnej konwkisty Europy, głosiłem skupienie adwentowe w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie wówczas duszpasterzował ksiądz Ryszard Stanek. Człowiek inteligentny, dalekowzroczny, myślący i praktyczny. Pamiętam do dziś, jak pewnego dnia, w wolnej chwili ksiądz Rysiek zaprowadził mnie gdzieś na zaplecze parafii i pokazał długi, szeroki, parterowy budynek, który przysposabiał właśnie do czegoś, prowadząc intensywne remonty. Gdy zapytałem, do czego to zaplecze będzie służyć, proboszcz z Tomaszowa odpowiedział mi, że chciałby w tym budynku mieć godne schronienie dla emigrantów: prysznice, kuchnię, schludne sypialnie, pełną dbałość o bezpieczeństwo tymczasowych mieszkanców i ich sąsiadów oraz względną intymność otoczenia. Był wtedy marzec 2014 roku. Natomiast w styczniu 2016 roku, to znaczy kilka dni temu, na jednym z katolickich portali, z zaskoczeniem przeczytałem wyznanie któregoś z watykańskich dostojników, który zdeklarował, iż dysponuje w swoim apartamencie pięcioma, wolnymi pokojami i od jutra gotów jest udostępnić je nieodpłatnie chętnym na to emigrantom. Autorka newsa nie ustawała w zachwytach, rozpływając się nad miłosiernym gestem dostojnika. Cóż, osobiście jestem również zwolennikiem tego, aby walizka każdego duchownego zmieścić się mogła w jednym, skromnym pokoju. Z wiadomego motywu bliższa mi jest jednak praktyczna miłość mazowieckiego proboszcza, niż jakże niewyrachowany, dyskretny i skromny gest watykańskiego dostojnika. Trzeba być mądrym, aby naprawdę kochać.