Trzeba
być mądrym, aby naprawdę kochać. Mam kompletną świadomość, że tak postawione
zdanie, prawie natychmiast spotka się albo wprost z opozycją, albo przynajmniej
z odmiennym kontekstem. Jedni powiedzą, że trzeba mieć serce, aby kochać. Inni,
że na tym świecie nie ma prawdziwej miłości lub że miłość to chemia i tanie
sentymenty. Następni wymienią liczbę osób, z którymi się kochali – cokolwiek
przez to chcieliby ogłosić. Cywilizacja zachodnia zaczęła mieć kłopot z miłością
i ów problem przestał już być czysto etyczną teorią. Dotarło to do mnie ze
zdwojoną świadomością, gdyż od dobrych, kilku miesięcy - w zrozumiałym przecież
kontekście - otrzymywałem z Europy dyskusyjne listy z pytaniem: co sądzisz o
muzułmańskich emigrantach w progach naszego domu? Jedni, powołując się na
wszelkie argumenty, pisali: nie wpuszczać, pozamykać szczelnie bramy, zabarykadować
granice. Drudzy, zakochani w prostocie Ewangelii, wpatrzeni z wyobraźnią w
jakąś postać czystej miłości, przekonywali: a gdyby tak islamistów bombardować
czułością, czy nie wzruszyłoby to ich kamiennego serca? Proszę wybaczyć tę
twardą konkluzję, lecz mniemam, że po tyluż bolesnych, co wstydliwych
napaściach seksualnych w Kolonii, nikt dziś już nie ma ochoty przytulać się do dżihadysty.
Tak naprawdę ta bezradna konfuzja Europy
wobec niespotykanej dotąd fali zaszyfrowanej społecznie emigracji, wynika
również stąd, iż zachodnia cywilizacja nie odrobiła solidnie lekcji z wykładu
Benedykta XVI, jaki papież wygłosił 12 września 2009 roku w Ratyzbonie.
Ratzinger przez wiele lat był tam profesorem teologii. Natomiast jego jedyny,
papieski wykład na tej uczelni, dany po wielu latach, wywołał gwałtowną falę
tak intelektualnych jak i społecznych protestów. Zapewne ten odruch medialnej
kontestacji niedouczonych elit - które choć same cierpią w dokuczliwym stopniu na
ignorancję, to jednak dominując nieograniczonym wpływem, nie pozwalają również innym
na pełne dociekanie problemu – zawęził wszelki komentarz genialnego skądinąd
wykładu Benedykta XVI, do pustych pokrzykiwań o braku tolerancji i nietakcie.
Tym razem powodem salonowej histerii był cytat, którego papież dopuścił się w
swoim wykładzie, a w którym dostojny mówca przytaczał słynny, czternastowieczny
dialog pomiędzy bizantyjskim cesarzem Manuelem II Paleologiem –
chrześcijaninem, a bezimiennym, wykształconym Persem – muzułmaninem: „Powiedz
mi, co przyniósł Mahomet – pytał Persa bizantyjski władca i wypowiedź tę w
całości zacytował papież – co byłoby nowe, a odkryjesz tylko rzeczy złe i
nieludzkie, takie jak jego nakaz zaprowadzania mieczem wiary, którą głosił. Bóg
nie cieszy się z krwi, a nierozumne postępowanie jest sprzeczne z Bożą naturą.
Wiara rodzi się z duszy, nie z ciała. Ktokolwiek miałby doprowadzić drugiego do
wiary, potrzebuje zdolności dobrego przemawiania i właściwego rozumowania, bez
przemocy i gróźb. Aby przekonać rozumną duszę, nie potrzeba silnego ramienia
ani żadnej broni, ani żadnych innych sposobów grożenia danej osobie śmiercią”.
Prywatnie jestem pewien, że tak wytrawny
i ścisły prelegent, jak Ratzinger, musiał przewidzieć, a może nawet zaplanować
taką, a nie inną skalę ideologicznego odruchu kontestatorów, skoro zbudował sam
przewód tematyczny wykładu na czytelnym kontraście intelektualnej, obszernej,
filozoficznej treści, która stanowi istotę papieskiego wystąpienia, do
jaskrawego, plastycznego przykładu dialogu wyżej wspomnianych przedstawicieli
dwóch religii. To musiało być oczywiste dla papieża, że przykład zapadnie w
pamięć, sprowokuje i poruszy, podczas gdy duża partia głębokiego dyskursu
filozoficznego, pozostanie w zasadzie nietknięta. Dlaczego zatem tak wielki
gracz uniwersytecki jak Ratzinger nie wyważył ratyzbońskiej zaczepki? Nie wiem:
zachęcał do dyskusji, uprzedzał cios, wybudzał czy ostrzegał? Należy pozostawić
to jego mądrości, rozumowi i sumieniu. Bendykt XVI po tym wszystkim - co było
chyba stałą cechą charakterystyczną jego pontyfikatu - jak zwykle z taktem i
pokorą przeprosił nie za swoje błędy, wskazując jedynie z dyskrecją, że cytat
nie wyrażał jego własnych poglądów na temat islamu. Rzeczywiście, w papieskim
wykładzie z Ratyzbony nie chodziło bowiem o chorobliwe dokuczenie czy ironiczne
uszczypnięcie wierzących muzułmanów. Niezwykle inteligentnie i profetycznie,
mądry biskup Rzymu ukazał w tym wystąpieniu główną przyczynę bezsilności
europejskiej cywilizacji, która nie jest zdolna podtrzymać dynamiki swego
rozwoju, chyląc się bezwiednie dziś pod naporem muzułmańskiej, a jutro już dowolnie
innej przewagi. Nie chodziło o analizę islamu, ale o podsumowanie obecnego stanu
cywilizacji europejskiej, której szokujący coraz bardziej kłopot z brakiem
stabilnego przetrwania znajduje swoją przyczynę w bezrefleksyjnym,
hedonistycznym, zmaterializowanym rozdzieleniu dwóch cnót fundamentalnych:
miłości i mądrości. Proces niefrasobliwej ich dysfuzji – niepomiernie osłabiający
Europę - Benedykt XVI nazwał dehelenizacją zachodniej cywilizacji.
Jest bezspornym faktem, że jeśli chrześcijaństwo
kiedykolwiek ośmieliło się w jakiś sposób streścić w jednym zdaniu kwestię
Boga, to próba ta dokonała się za pomocą zaledwie dwóch, biblijnych definicji.
Obie wyszły spod pióra ewangelisty Jana, który najpierw stwierdził: Bóg jest
Miłością (por. 1 J, 4, 16). Ta boska miłość – co kilka wieków potem dynamicznie
opisywał choćby Boecjusz – pragnie się udzielać stworzeniu. Dlatego to ludzka
istota nie może ani uporządkować ani właściwie odczuwać sensu swojego istnienia,
bez odkrycia miłości. Ale ten sam ewangelista Jan, w innym miejscu swoich
natchnionych pism, wskazuje, iż Bóg jest również Logosem, Rozumem, czystą
Prawdą, odwieczną Madrością, która stanowi niezbywalną zasadę istnienia świata
i człowieka (por. J 1, 1). We wnętrzu Boga nie może wręcz zaistnieć żadna
sprzeczność pomiędzy Jego wolą, uczuciami a myśleniem. Stawianie pytania: czy
Bóg mógłby działać nielogicznie, wbrew sobie - jest sztuczne. W naturze Boga
nie ma po prostu takiej rzeczywistości. Demagogiczna wątpliwość: czy Bóg jest
tak potężny, aby zaprzeczyć samemu sobie – jest tym samym bezzasadnym dylematem.
Tego problemu Bóg zwyczajnie nie ma, gdyż istnieje w Nim jedynie realna,
spójna, harmonija więź miłości z mądrością. Dlatego też u ewangelisty Jana nie
zauważa się jakiejkolwiek sprzeczności między boską Miłością a boskim Rozumem.
Rozpoczynając od tego momentu, w swoim wykładzie z Ratyzbony, papież idzie o
krok dalej i mówi, że z całą pewnością miłość przekracza wszelką wiedzę i
dlatego zdolna jest dostrzec więcej niż sama myśl, niemniej jednak w dalszym ciągu
i w każdym kontekście, będzie to zawsze ta sama miłość, która wychodzi od
jedynego, prawdziwego Boga Logosu, Boga Rozumu, Boga Prawdy. Tutaj znajduje się
istota ratyzbońskiego wykładu Ratzingera. Niedziałanie w zgodzie z rozumem,
jest zawsze przeciwne Bożej naturze i stąd nie może nigdy autentycznie nazywać
się miłością.
To uzgodnienie dawało życie zachodniej
cywilizacji przez wieki. Europę żywił i bronił tak zwany intelektualizm
Augustyna z Hippony i Tomasza z Akwinu, którzyli nauczyli chrześcijan mądrej
miłości. Ta właśnie miłość rozumna tworzyła sama z siebie wybitne struktury
europejskiej cywilizacji. Wolność wiązano przede wszystkim z
odpowiedzialnością. Intelektualizm opierał się na respekcie wobec obiektywnego
porządku rzeczywistości, który przynosił zachowującym go ludziom prawdziwe
wyzwolenie. To antropologia i etyka służyły do obiektywnej interpretacji
ludzkich wyborów. Człowiek kochał myśląc sumieniem, dlatego zakładał rodzinę,
starał się być wierny swej kobiecie, wydawał na świat dzieci i bronił uczciwie
ojczyzny. Sumienie mówiło ludziom, co jest dobrem a co złem. Podstawą dla głosu
sumienia było uznanie dla praw ludzkiej natury, która jak kompas wskazywała,
gdzie można mówić o progresie, a gdzie cieniem kładzie się patologia. Chorobę
nauczono się leczyć, a rozwój nagradzać. Człowiek kochał i myślał, przez co
siłą takiej miłości zakładał szkoły, szukał lepszej pracy, zmagał się o ład
społeczny. Potęga mądrej miłości uczyła też człowieka głębokich dróg liturgii,
mistyki czy modlitwy. Rozumna miłość jest bowiem siłą, która potrafi kreować
nowe cywilizacje. Nie chcę przez to powiedzieć, że wieki wsparte na
intelektualizmie to epoka doskonała. Przecież nie – tam gdzie żyje człowiek,
tam zaraz na jego obliczu widać tę samą zmarszczkę grzeszności. Intelektualizm
scholastyków przyczynił się jedynie do stworzenia normatywnie solidnej
konstytucji, która jednoznacznie, zdrowo i bezdyskusyjnie pozwalała dokonywać
procesu rozeznawania: co jest rzeczywistością obiektywną, a co wymagającym
korekty falsyfikatem.
Niestety, w późnym Średniowieczu doszedł
do głosu i dużej popularności – zresztą, ustawiony w zacietrzewionej nieco
opozycji wobec harmonijnego intelektualizmu scholastyków – tak zwany
woluntaryzm Dunsa Szkota. Myśliciel ten dowodził, iż należy odróżnić między
pierwotnym porządkiem, którego zapragnął dla nas Bóg, a właściwą wolnością
Boga. Wolność zaczęto utożsamiać z dowolnością. Odpowiedzialną za interpertację
ludzkich wyborów powoli uczyniono psychologię. Porządek normatywny jest
męczący, wymagający i sztywny, a sama wolność nie ma smaku bez swobody. Bóg
Dunsa Szkota i jego uczniów przede wszystkim jest całkowicie transcendentny,
przekraczający świat i człowieka. To z tego powodu woluntaryści utrzymywali, że
Bóg równie dobrze mógł uczynić wszystko przeciwnym do tego, co dotąd stworzył.
Jeśli więc dziś, w tym świecie, ktoś nauczył się szacunku wobec życia, z takim
samym sukcesem mógłby nagle zaistnieć świat – powołany wcale nie przez innego Stwórcę
– w którym rywalizacja mogłaby być usprawiedliwona zabijaniem. Jeśli dziś, w
tej konkretnej cywilizacji, karalna bywa kradzież, to jednak w bliźniaczym
świecie tego samego Kreatora, mogłoby się zdażyć, że ktoś otwiera nagle drzwi cudzego
domu i z lodówki spożywa dowolnie to, w czym jego żołądek ma tu i teraz upodobanie.
Stwórca nie jest ograniczony normami, w przeciwnym razie nie byłby boski. Tak
oto kształtować zaczął się obraz nieco kapryśnego Boga, którego wewnętrzna
natura wcale nie jest związana prawdą albo dobrem. Jak wskazuje papież,
kontynuując wykład w Ratyzbonie, to w tym miejscu swej subiektywnej refleksji,
woluntaryści spotykali się z twierdzeniami islamskiego filozofa Ibn Hazna,
który myślał podobnie: Bóg jest nieskończenie odmienny i wolny. Ibn Hazn głosił
nawet, że jedyny Bóg mógłby narzucić ludziom politeizm - i ten stan
absurdalnych wierzeń byłby usprawiedliwiony absolutnie wolną decyzją Jedynego. Woluntaryzm,
budując swoje na fali chrześcijańskiej niechęci wobec scholastyki, z czasem
zdominował Europę.
Proces przenoszenia idei na praktyczny
grunt życia społecznego postępował dość szybko. Ciążący wielu osobom,
normatywny porządek prawdy i dobra, zaczęto zastępować sprawnie subiektywnym
odczuciem. Dlatego dziś aborcja lub eutanazja to kwestia pozostawiona rozstrzygnięciom
mędycznym, ale stuknięcie się palcem w głowę na widok półnagiej osoby,
paradującej publicznie po głównym placu stolicy, to karalny brak tolerancji dla
ludzkiej odmienności. Płeć to kwestia umowna, inwigilacja dziennikarzy w wolnym
państwie to część systemu lecz już radykalna próba prawicowego posprzątania
cuchnących odpadów w parlamencie - to w czystej postaci zamach stanu. Rodzice
kosztem dzieci mogą domagać się rozwodu bez żadnej konsekwencji lecz porzuconym
pieskom należą się schroniska. Sztuka ma prawo ignorować kanony estetyki, stąd
przeciętny malarz ścienny może być artystą. O byciu celebrytą decyduje tłum i
moda, a nie praca, trening lub talent. Religia to zaś jedynie sentyment – a
czasem bezładne, szamańskie przeżycie. Woluntaryzm: wszak wszystko może być
kaprysem. Każdy kocha to, co chce. Na murach Europy chaos wywiesił swe
sztandary, a sztandar chaosu jest zwiastunem białej flagi.
Bo jaka jest miłość, taka też będzie jej
cywilizacja. Jestem jednak pewien, że u wybitnego profesora, nawet najbardziej
niefrasobliwy student ma prawo do poprawki. Europę czeka więc albo poprawkowy
egzamin z oblanego egzaminu w Ratyzbonie, albo wahadło czasu obróci jałowym
ruchem kilka dobrych wieków rozwoju europejskiej historii. I tak jak
zdezorientowana, rzymska cywilizacja nie zdołała od czwartego wieku poradzić
sobie z naporem barbarzyńców, tak chaotyczna cywilizacja zachodnia może znów
poczuć na gardle ucisk innych, surowych kultur, skądkolwiek miałyby nadciągnąć
tym razem. Zamiast więc marnować czas i spokój nad demagogicznym dylematem -
przytulać dżihadystów, czy szczelnie zamykać granice - warto solidnie przyłożyć
się do ratyzbońskiej poprawki: założyć fundament państwa zachodniego na
wzmocnionej społecznie rodzinie, przywrócić wychowawczy aspekt edukacji,
gwarantować prawo do uczciwej pracy, oczyścić potężną dziś informację z toksyny
propagandy, reformować wytrwale system pomocy społecznej - także tej
przeznaczonej emigrantom, by miłosierdzie stało się obiektywnym aktem praktycznej
pomocy, a nie tkliwym gestem, sycącym święty spokój bogaczy - w końcu ocalić
piękno świątyń, słowem – znów zakochać się mądrze.
Przed kilkoma laty, gdy jeszcze
najbardziej pesymistyczni analitycy nie spodziewali się migracyjnej konwkisty
Europy, głosiłem skupienie adwentowe w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie wówczas
duszpasterzował ksiądz Ryszard Stanek. Człowiek inteligentny, dalekowzroczny,
myślący i praktyczny. Pamiętam do dziś, jak pewnego dnia, w wolnej chwili
ksiądz Rysiek zaprowadził mnie gdzieś na zaplecze parafii i pokazał długi,
szeroki, parterowy budynek, który przysposabiał właśnie do czegoś, prowadząc intensywne
remonty. Gdy zapytałem, do czego to zaplecze będzie służyć, proboszcz z
Tomaszowa odpowiedział mi, że chciałby w tym budynku mieć godne schronienie dla
emigrantów: prysznice, kuchnię, schludne sypialnie, pełną dbałość o bezpieczeństwo
tymczasowych mieszkanców i ich sąsiadów oraz względną intymność otoczenia. Był
wtedy marzec 2014 roku. Natomiast w styczniu 2016 roku, to znaczy kilka dni
temu, na jednym z katolickich portali, z zaskoczeniem przeczytałem wyznanie
któregoś z watykańskich dostojników, który zdeklarował, iż dysponuje w swoim
apartamencie pięcioma, wolnymi pokojami i od jutra gotów jest udostępnić je
nieodpłatnie chętnym na to emigrantom. Autorka newsa nie ustawała w
zachwytach, rozpływając się nad miłosiernym gestem dostojnika. Cóż, osobiście
jestem również zwolennikiem tego, aby walizka każdego duchownego zmieścić się
mogła w jednym, skromnym pokoju. Z wiadomego motywu bliższa mi jest jednak
praktyczna miłość mazowieckiego proboszcza, niż jakże niewyrachowany, dyskretny
i skromny gest watykańskiego dostojnika. Trzeba być mądrym, aby naprawdę
kochać.