piątek, 12 grudnia 2014

Ta pani była w oazie, ten pan był ministrantem...

   Kiedy jeszcze pracowałem w Polsce, spotykałem często zacne osoby, których profil wewnętrzny przypominał mi środkowy portret z wnętrza Apokalipsy: ani zimni, ani gorący - może raczej wygasły, z duszą podobną do nadgotowanego lecz nie spożytego nigdy warzywka. Taki stan ochłodzenia i niedokonsumowania wiary może być wkrótce jakąś linią constans polskiego katolicyzmu w tym niełatwym czasie, który nieproszony - nastał. Jak prezentuje się nijaka dusza katolika - Polaka w praktyce? Otóż, gdy Pani była młoda, chodziła na oazę. Wtedy było to w modzie. Zresztą do miasteczka rzadko przyjeżdżało objazdowe kino a w chłodne, jesienne wieczory, pójść do księdza na wikariat, być w jego ekipie, poszarpać gitarę za struny i spotkać wartościowych chłopców - czy mogła być lepsza inwestycja? Pan natomiast był ministrantem. Gdy stał pod chórem z tatą - ziewał. Pewnego roku do parafii przysłano sympatycznego wikarego, który zagrał z chłopcami w piłkę. Wciągnął się więc w służbę przy ołtarzu, nauczył pierwszych modlitw i wierzył głęboką, choć prostą wiarą dziecka, że Bóg jest zawsze blisko. 
    Pan i Pani poznali się na wakacyjnej oazie w Murzasichlu. Po roku wzięli ślub. Wikarego zabrali na jego pierwsze probostwo. Na świat przyszły pierwsze dzieci. Pani zapragnęła domu większego niż pierwszy i ogródka i pozamiejskiej ciszy. Pan więc wyjechał pierwszy raz, na parę lat poza dom, do Irlandii. Tam chodził na Mszę do polskiego kościoła ale spowiadał się już tylko czasem, z reguły przed kolejnym lotem do Warszawy. Bóg istniał nadal ale dusza stygła. Pani natomiast kładła swój oazowy różaniec i Biblię zawsze obok nocnej lampki. Miała do nich sentyment lecz nie umiała znaleźć czasu ni zapału, by przesuwać zdrowaśki między palcami i czytać krótkie Słowo Życia co dzień. W każdą niedzielę chodziła z dziećmi do kościoła, przed Wielkanocą zaś - obowiązkowo do spowiedzi. Z dawnymi koleżankami regularnie obgadywała proboszcza, bo ględził na kazaniach, nie prowadził remontów, nie zapytał o nic, nie zasięgał rady - a przecież ona wiedziałaby najlepiej, jak ożywić wymarłą parafię, bo kiedyś była w oazie. Bóg istniał ale dusza stygła.
   Pan i Pani zaczęli mieć problemy z dziećmi. Gdy spotykali się więc wszyscy razem, nagle, przy wigilijnym stole czasem coś bolało. Dla znieczulenia więc dorobili sobie prostą filozofię: życie jest jakie jest, nie święci garnki lepią, ksiądz mówi, co mówi - a żyje, jak żyje, takie czasy, kobiety modlące się ciągle w kościele - najgorsze są w codziennym kontakcie, lepiej więc wszystko traktować z umiarem, z ironicznym uśmiechem i dystansem. Wierzący i jeszcze praktykujący. Proza wiary.
   Wszyscy, współcześni trzydziesto, czterdziesto i pięcdziesięciolatkowie wiedzą już, o czym chciałbym powiedzieć. Nikt z nas nie znosi tego momentu prawdy w życiu duchowym, który przychodzi zawsze z wyrzutem sumienia i kpi: mistyk-wystygł, wynikł-cynik. I po kolejnych rekolekcjach adwentowych chcielibyśmy zerwać się jakoś na nogi, pójść znów na oazę, czytać codziennie Słowo Życia albo odmawiać z dziećmi różaniec. Ale jak na wysokie fale oceanu wypłynąć ma zanurzony w mule frachtowiec? I jakim wiatrem napełnić żagle obwisłe we mgle? Podnieść modny dziś raban w Kościele? Już się stało i grozi podziałem. Biegać za cudami na szkle? Powiedzą, że nawiedzony. Szukać rekolekcji z mocnym dopingiem? Skończy się egzaltacją. Wstąpić do jakiejś wspólnoty? Separacja od normalnego świata. Podnieść ręce do góry w kościele, krzycząc: Bóg mnie kocha, to wielka radocha? Bezproduktywny infantylizm. Utracony entuzjazm w relacji z Bogiem odzyskuje się skutecznie odsłaniając ponownie zmącone i zatrute źródło życia duchowego.
     Jest to z jednej strony praca ascetyczna. Ascezę trzeba uczynić sztuką. Bo życie ascetyczne to nie post dla postu lub modlitwa dla modlitwy - asceza jest dłutem, które od strony ducha rozrzeźbia całą osobowość człowieka. Myśląc o nowym entuzjazmie wiary nie wolno pomijać ascezy. Sam doping emocjonalnych bodźców religijnych na długo nie wystarczy - wykrzywi go proza życia. Trzeba zatem w chwili możliwego przełomu mozolnie, cierpliwie budować świat twórczego, wewnętrznego wysiłku: ułożyć adekwatny plan modlitwy, wyżłobić własny styl medytacji; czytać dobrą książkę z polotem - lekturę duchową, ambitna powieść, inspirującą biografię; pójść na Mszę w tygodniu, potem częściej a potem dodać jeszcze chwilę przygotowania do Niej i stosownego dziękczynienia; następnie udoskonalać swoje dziękczynienie, tak, by stało się adoracją, piękną, cichą, przechodzącą w poczucie Bożej obecności w ciągu całego dnia. Szybko spostrzeżesz wówczas, że ta twórczość cieszy. Umiesz już zmieniać modlitwę, nadawać cel aktom pobożnym, posmak i kierunek pokucie, którą kiedyś powierzchownie uznałeś za dewocję.  W żmudnym tyglu twórczej, wiernej ascezy, kryje się pierwszy ogień, który zdolny jest podpalać w duszy dynamit ponownego entuzjazmu.
   A potem człowieka porywa wolność mistyki. Dusza rozwija się nie tylko na poziomie twórczej pobożności ale również dzięki przemianie serca. Mistyka zaś dotyka najgłębszych pokładów ludzkiej osobowości. Uwierz, że gdzieś w Tobie mieszka i do końca twych dni żyć tam będzie odważny mężczyzna i piękna kobieta. Nie trać z nimi kontaktu. Nie pozwalaj sobie na bylejakość stylu, bylejakość pracy, bylejakość wyglądu. Elegancja i kultura codzienności są fundamentem mistyki. Zobacz, że pośród przyziemności tego świata, trudu pracy i goryczy porażek, możesz być zawsze wolnym człowiekiem. Mimo, że nie nadano ci tego lub innego tytułu, posiadasz sporo inteligencji. Musisz ją szanować i rozwijać, to znaczy czytać, myśleć, oceniać. Wokół ciebie zawsze znajdą się ludzie, którzy wartościują świat Twoją miarą i szukają ognia - ludzie wspaniali. Nie zabrali jeszcze głosu, ponieważ posądzili swój żywot o samotność. Znajdziesz ich łatwo, bo serce to genialny kompas ludzkiej intuicji. I wtedy zaczniesz oddychać pełną piersią i w konsekwencji modlić się jeszcze inaczej, prościej, swobodniej, ciszej. Życie duszy odzyska utracone kolory. Mistyka zwróci ci wolność dokładnie pośród tego samego świata, który wydawał się być tylko czarno-białą dekoracją. A człowiek, który kocha, odzyskał przyjaciół, posiada siebie w wolności oraz w ciszy przebywa z Bogiem, jest prawdziwym entuzjastą ducha.
   Wielki Jan od Krzyża tłumaczył kiedyś proces dochodzenia i odchodzenia od Boga za pomocą prostego obrazu ognia i drewna. Hiszpański mistrz ascezy oraz mistyki objaśniał więc, że Bóg zwykł postępować z duszą tak, jak ogień postępuje z kawałkiem drzewa. Ogień ogarnia najpierw drewno. Ukazują się iskry. Robi się przyjemnie. Jest to chwila ekscytująca, gdy skaczące po drzewie iskry rozświetlą nagle ciemny woal nocy. Ale potem moc ognia wędruje w głąb i blask na chwilę znika, penetrując to, co w drewnie zimne i wilgotne. Próżno w tym momencie wyciągać drzewo z ognia. Bo pozostanie niedopalone, cuchnące, brzydkie, nieużyteczne. Trzeba pokornie przytrzymać drewno w płomieniu, aż ucieknie wilgoć a brzydki zaduch przemieni się w ciepło i światło - kawałek drzewa stanie się częścią ognia.
   Najbardziej od powrotu do wigoru życia wewnętrznego odgradza nas zgubny sentyment przeszłości lub szukanie świeżości w skrajnych doznaniach, infantylnych metodach ewangelizacji i rygorach zewnętrznej pobożności. Parę miesięcy temu jadłem kolację z moim biskupem urugwajskim, rozmawiając jak zwykle o sprawach dnia codziennego. Urugwaj to pustynia wiary. Praktykuje tu jakąkolwiek modlitwę 2 procent chrześcijan. Dramat. Tego dnia spotkałem człowieka, który dawno nie był w kościele ale gdy zobaczył koloratkę pod moją brodą, klepał mnie po plecach i wyznawał, że przed laty, przed wielu laty był w katedrze ministrantem. Biskup słysząc to, zirytował się niezmiernie, odłożył sztućce i krzyknął po hiszpańsku: por supuesto, en este pais todo el mundo fue un monagillo...Zastanawiam się niekiedy, czy w naszym kraju też każdy mówi, że kiedyś był ministrantem lecz dziś już nic z tego dla wiary nie wynika?

sobota, 29 listopada 2014

Czy wolno nam mówić: Boże mój, jak to możliwe...?

   Zdecydowanie wolno nam tak mówić. Serce człowieka jest bowiem sercem dramatycznym i to właśnie posiadanie serca, które darował ludzkiej istocie Bóg sprawia, że nie możemy milczeć wobec cierpienia, tajemnicy, czegoś ponad siły, rozpaczy, smutku czy grzechu. Według antropologii biblijnej, serce to nie jest jednak ów kawałek mięśnia, który odpoczywa w chwilach relaksu a boleśnie kurczy się w momentach stresu. O nie, serce według Biblii to istota, ośrodek, samo centrum ludzkiej osobowości. To miejsce, w którym najbardziej jesteśmy do Boga podobni - podobni przez serce w sposób nieodwracalny, personalny i wieczny. Bóg zaś nie jest odległy ani obojętny. Bóg przeżywa cały dramat człowieka - każdego człowieka, od pierwszego dnia stworzenia aż do ostatniego momentu paruzji. Dlatego wolno nam mówić: Boże, jak to możliwe..., bo przez tę samą wrażliwość serca posiadamy naturę dramatyczną, podobną naszemu Stwórcy. Naturę serdeczną, która nie potrafi zamilknąć w obliczu dramatu. A jeśli zamilknie - rozpacza, psuje się i umiera.
   Zresztą, sam Bóg przewidział cały dramat niedopowiedzianych pytań człowieka i darował nam sposób oraz miejsce, w którym to najbardziej bolesne pytanie wolno nam postawić bez wiedzy innych i smutnych konsekwencji. Miejscem tym jest konfesjonał. Próżno w spowiedzi widzieć rytuał lub tradycję, terapię albo akt pobożności. Spowiedź to bowiem ów dramatyczny dialog człowieka z Bogiem, toczony wokół pytania, które kultura pobożnych najczęściej posądza o nietakt: Boże mój, Boże mój, jak to możliwe...? Że zło przeważa we mnie nad dobrem? Że pragnąc miłości - nienawidzę? Że szukając bliskości człowieka, gubię się w labiryncie żądz, podejrzeń i osądów? Że kochając wolność nad życie - zniewalam? Że znając siebie tak dobrze - kłamię? Boże mój, jak to możliwe...? W gruncie rzeczy więc ta modlitwa, którą nazywamy rachunkiem sumienia i czasem traktujemy jak obowiązkowy moment dewocji, w ciemnym kościele, z drżącą książeczką nabożną w dłoniach - jest zmaganiem się z dramatycznym, wymienionym wyżej pytaniem, dotykającym tak lub inaczej, wcześniej czy później, każdego, myślącego człowieka.
   Ucieszyłem się bardzo, gdy w skrzynce mailowej znalazłem list od Pani Anny i cichą prośbę: napisałby ksiądz coś o spowiedzi? Gdzieś w szerokiej perspektywie tej intencji odbiła mi się twarz każdego Człowieka, pragnącego nade wszystko poznać sposób, instrukcję obsługi, taki mały ale sprawny mechanizm, który pomaga wykonać następujące, pobożne czynności: co dwa miesiące, bezboleśnie, śmiałym krokiem podejść do konfesjonału, nie bać się, zobaczyć za kratkami uśmiechniętą twarz dobrotliwego księdza, mówić bez wstydu, pochwalić się nawet, zainkasować celne pocieszenie w sercu i wrócić do ławki, zachowując spokój aż do samych świąt. Nie da się tak. Nie istnieje taka instrukcja obsługi. Gdyby istniała, nasz Bóg byłby tylko psychologiem.
   Spowiedź jest dowodem na istnienie relacji między Bogiem a każdym człowiekiem. Między Bogiem, który pojmuje dramat ludzkiego życia i człowiekiem, który ten dramat jest w stanie przeżyć, wychodząc z niego coraz bardziej ku wiecznej wolności. Znam więc tylko, Pani Anno, jedną instrukcję obsługi konfesjonału: chodzić tam regularnie, zgodzić się na ból i dramat, na walkę, na chwilę dokuczliwej prawdy i wyzwolenie wieczne, którego później nawet grzech już nie będzie nam mógł zagrabić. Dlaczego wciąż szukamy wiary bezbolesnej, naiwnej, lekkiej, nie ważącej wiele? Jakbyśmy nosili w sobie serce królika, a nie bohatera dramatu...?
   Kilka lat temu, wraz z moimi przyjaciółmi - księżmi, wracałem z Ars, przejeżdżając jednym samochodem przez całą Francję. Zajechaliśmy do Nevers. Weszliśmy do monumentalnej bazyliki na modlitwę. Potem jeszcze chwila zwiedzania. Mam od lat, od mieszkania w Dublinie ten zgubny nawyk, że w prastarych kościołach zachodniej Europy, często otwieram piękne, rzeźbione w drewnie konfesjonały. Tak zrobiłem i tym razem. Podszedłem do ostatniego konfesjonału w prawej nawie i szarpnąłem za klamkę. Raz - bez powodzenia, więc drugi i trzeci. Nagle w twarz uderzył mnie kurz, pył i zaduch a na podłogę francuskiej bazyliki wypadły kubeł na śmieci, jakieś ścierki i szczotka. Sanitarnym magazynkiem zakrystii stał się piękny konfesjonał, w którym przez wieki, miliony mieszkańców Europy stawiały Bogu najbardziej dramatyczne pytanie człowieka: Boże mój, Boże mój, jak to jest możliwe...?
   Zrozumiałem wówczas, że w takiej jesteśmy Europie. Na Starym Kontynencie, w którym za przykład nowoczesności uznaje się aborcję, płacząc jednocześnie nad przejechanym kotem. W Europie, gdzie telewizja najczęściej wypełnia swój program slangiem kabaretów i tańcem z gwiazdami. Bo tutaj prawie nikt nie jest w stanie obejrzeć filmu z filozoficznym przesłaniem. W Europie, gdzie bogaty człowiek woli rozstać się z bliskimi raczej, niż cierpliwie cierpieć. Na Starym Kontynencie, który dramat zamienił w komedię. Boże mój, Boże mój, jak to możliwe...?


niedziela, 16 listopada 2014

Arystokracja ducha... (por. Łk. 17, 7 - 10)

   Mieszkając jeszcze w Polsce ponad wiele darów w życiu ceniłem spotkania i długie rozmowy z o. Markiem Sokołowskim, jezuitą. Kiedy już Profesor skorygował wszystkie błędy w określonej partii doktoratu, stawał się wówczas Mistrzem, który lubił opowiadać mi mądrość życia. Ojciec Marek mieszkał w kolegium profesorów na Rakowieckiej, dzieląc dom również z klerykami - studentami, których formował ojciec Wacław Oszajca, jezuita. Kiedyś Ojciec Marek powrócił, po kilku miesiącach przerwy, z dalekiej wyprawy i wszedł do wspólnego saloniku na kawę. Po kilku minutach do wnętrza pokoju rekreacji zajrzał nowy kleryk jezuicki, bezceremonialnie przysiadł się do Profesora i rozpoczął rozmowę w dość zaskakujący sposób: a Ty co tu robisz? Zdziwiony, doświadczony, mądry i wykształcony Profesor zdjął wówczas okulary, odłożył czytaną właśnie gazetę, specyficznym dla siebie wzrokiem popatrzył w stronę wyzwolonego młodzieniaszka, po czym kierując się w stronę drzwi, z głęboką kulturą i delikatnością, wyszeptał: chyba tu mieszkam...
   Nie da się ukryć, że łódź Kościoła w tych czasach przedziera się przez fale historii nowożytnej pośród szkwału, burz i przeciwnych fal. Trzeba jednak również zauważyć, iż ta burza w sposób przedziwny posiada co najmniej kilka, własnych epicentrów. Jednym z nich i wcale istotnym jest wewnętrzne barbarzyństwo chrześcijańskich obyczajów, nazywane przez wielu przewrotnie: nowym obliczem posoborowego Kościoła, prostotą lub nowoczesnością oświeconych katolików. Tymczasem jest to po prostu barbarzyństwo i jak ono wygląda zatem? Jeśli niedawno jeszcze dbano o godność Eucharystii, używając do liturgii szat godnych i pięknych oraz naczyń artystycznych, tak dziś katolicy wyzwoleni nie zawahają się założyć stuły na letnią koszulkę z kołnierzykiem, by odprawiać Mszę Święta byle gdzie, w drewnianym spodku od filiżanki zamiast dostojnego kielicha. Jeśli kiedyś noszono w Kościele elegancki strój duchowny: sutannę, koloratkę i habit, tak teraz modne jest w świecie posoborowego barbarzyństwa zestawienie białego płatka pod szyją z dżinsem lub wycierusem. I nie wolno tego nikomu komentować. Jeśli kiedyś osoby duchowne i konsekrowane obowiązywała schludność wyglądu, skromność zakupów i wydatków, tak dziś wszędzie widać księży i zakonnice na motocyklach, w habicie i kasku, w sutannie, z dwudniowym zarostem lub fryzurą hipisa. To jest dogmat mody. Nie uwzględnia się sprzeciwu. Jeśli kiedyś w Kościele osoby zasłużone, pracowite lub po prostu mądre - profesorów wiary odznaczano i nazywano zaszczytnym tytułem, tak dziś wyzwolonym barbarzyńcom posoborowym każdy tytuł wyższy od ich potencji albo inteligencji kojarzy się zaraz z feudalizmem. Nie wiadomo więc kiedy nowicjusz klepnie po plecach kanonika, a zakonnica zagadnie na ty, bez ogródek do biskupa emeryta. Takie czasy. I wreszcie jeśli kiedyś szanowano w Kościele prawo płci oraz intymności, tak dziś na potęgę, na rekolekcjach, pielgrzymkach i szkoleniach nowej ewangelizacji miesza się nowoczesne towarzystwo, nie przestrzegając nawet zasad stosownego unikania koedukacji. Trzeba przecież zburzyć także i ten bastion średniowiecznego ciemnogrodu, nazywany skromnością bycia. Trzeba udowodnić, że teraz już nie ma co się kryć przed sobą po klasztorach: jesteśmy dorośli, oświeceni, zrozumieliśmy wszystko.
   Otóż twierdzę, że są to przejawy barbarzyństwa. Oczywiście, nie wyłącznie zewnętrzne. Chaos myślenia, chaos przeżyć, chaos wewnętrznego świata wylał się poza serce posoborowego człowieka. Zabrał mu najpierw kulturę wnętrza, infekując następnie skutecznie świat zewnętrznej, kościelnej elegancji.
   Tymczasem Jezus nie jest barbarzyńcą. Świadczy o tym właśnie 17 rozdział ewangelii Łukasza i przypowieść Chrystusa o relacjach między panem a sługą. Gdyby ten fragment pisał posoborowy barbarzyńca, historia kończyłaby się zgoła inaczej: sługa miałby dużo wolnego czasu, szybko przeszedłby z panem na ty, jeśli nawet przygotowałby ucztę, to pan musiałby pozmywać, a tak w ogóle to nie nazywano by raczej sługi - sługą ale współpracownikiem, przyjacielem czy partnerem. Jakoś tak, żeby zaakcentować radosną równość i wyzwolenie z feudalnej przeszłości. Na szczęście nie ma to nic wspólnego z myślenie Jezusa. W przypowieści więc panuje arystokratyczny porządek: pan jest panem, a sługa sługa - kochanym ale respektującym podstawowe normy kultury i eleganckiego obyczaju, jaki pan - nie bez racjonalnych powodów - zaprowadził na zawsze w swoim domu.
   Nasz Pan był arystokratą ducha. I do tego poziomu trzeba dziś szybko wrócić wszystkim, którzy pragną ocalić Kościół od zalewu barbarzyństwa. Nie ma co się wstydzić wysokiej kultury Ewangelii. Warto dbać o liturgię i świątynną sztukę. Warto nosić sutanny i habity. Warto strzyc włosy i golić brody. Warto nosić ubrania schludne, eleganckie i tanie. Warto wreszcie szanować w Kościele wiek, intymność płci i cudzy dorobek życia. Kościół przez wieki był miejscem, w którym barbarzyńcy zmieniali się w arystokratów ducha - nie odwrotnie.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Inteligencją nie grzeszysz...

   Ars jest jednym z najbardziej urzekających miejsc na tej ziemi. I jest również przylądkiem żywej wiary, żarliwej pobożności oraz pięknie sprawowanej liturgii dziś, pośród współczesnego archipelagu ateistycznej Europy zachodniej. Wraz z dwoma kolegami, księżmi, spędziliśmy tam kiedyś cztery dni rekolekcji. Właśnie w domu Vianneya. W trakcie Roku Kapłańskiego. O Proboszczu z Ars, jeszcze w trakcie mojej formacji seminaryjnej zawsze mówiono: prostaczek Boży, trochę nieuk, który jedynie modlitwą, kolanami, nieugiętą wiarą i gigantyczną pobożnością osobistą zdobywał dusze. Tymczasem podczas dni skupienia w Ars dotarło do mnie coś innego. Oto podczas zwiedzania plebanii Vianneya w pewnej chwili trzeba wejść na drugie piętro. Najpierw oczom pielgrzyma przedstawia się wielki zegar, na którym Jana Maria umieścił ścisły plan dnia i nocy, godziny, morderczy i heroiczny schemat, w jakim latami sam funkcjonował. Zaraz obok zegara proboszczowskiej ascezy znajduje się biblioteka Vianneya! Ależ tak - jest to pokój ogromny, a w nim, od góry do dołu: książki, inkunabuły, encyklopedie, które w tamtej epoce kosztować musiały tyle, co dobre oprogramowanie komputera dziś.
   I okazuje się, że oto legendarny prostaczek Boży z Ars był miłośnikiem lektur. Vianney czytał, gromadził książki, a w swojej, parafialnej bibliotece miał za życia prawie wszystkich, najważniejszych autorów ascetycznych tamtego okresu, klasyków, a także dzieła najbardziej światłych teologów, filozofów i literatów świata. To prawda, że w seminarium czasem kładł egzaminy ale nie dlatego, że nie wiedział: po prostu został klerykiem w bardzo późnym wieku, schorowany już nieco i spracowany na roli - w naukę musiał wkładać podwójny wysiłek; ponadto nie znał dobrze łaciny, w której prezentowano wówczas wszystkie zagadnienia i zdawać trzeba było wszystkie egzaminy. Stąd brały się kłopoty intelektualne Vianneya. W żadnym wypadku nie był jednak nieukiem. Wprost przeciwnie - po wizycie w Ars utwierdziłem się w przekonaniu, że Jan Maria był wysokiej klasy intelektualistą w sutannie, oczytanym, światłym księdzem, który w swoim planie dnia ściśle zastrzegł sobie czas dla studium. Było ono w Jego systemie duchowym przede wszystkim przedpolem kaznodziejstwa i katechezy.
   Być może w dzisiejszych czasach ważna i pożyteczna będzie także ta uwaga: intelektualiści, biznesmeni, politycy, jednym słowem chrześcijanie dużego sukcesu również mogą być zbawieni. Zapanowała dziś bowiem w Kościele powszechna moda na ubogich. I to jest z jednej strony bardzo chwalebne: organizować ubogim paczki na święta, zgarniać bezdomnych z ulicy, czy odwiedzać samotnych. Zgadza się: nie ma chrześcijaństwa bez praktyki miłosierdzia. Każdy jednak zdrowy organizm ma swoje dwa płuca. I byłoby czymś zgubnym, skrajnym, niestosownym zapomnieć, że Chrystus tę samą Ewangelię przyniósł żebrakom, co profesorom. I takim samym językiem wiary przemawiał do ubogich tłumów, jak i do wykształconego Nikodema, w tamtym czasie, nocą.
   Mam wrażenie, że dziś, od jakiegoś czasu, intelektualiści w Kościele muszą kryć się zawstydzeni za filarem. Współcześnie uprzywilejowanym, a nawet dość buńczucznym krokiem do świątyni wkraczają ci, którym w życiu nie wyszło: alkoholicy, rozwiedzeni, bezdomni, po swojemu interpretujący błogosławieństwo ubogich i ustanawiający, coraz to śmielej, swój świat albo siebie jako normę Ewangelii. Chrześcijan zdolnych, wykształconych, tych, którym w życiu wyszło, wcale niedyskretnie przesuwa się gdzieś pod chór. Jak już muszą - niech tam sobie postoją. Nie wiem, jakie miejsce w Kościele dziś mógłby zająć choćby Święty Justyn, który swym genialnym intelektem położył monumentalne podwaliny pod pierwszy dialog chrześcijaństwa z pogańską filozofią? Nie jestem pewien, czy w Kościele dziś przyjęto by nawrócenie Chestertona? I zapewne na jeszcze większe odosobnienie niż kiedyś, zostałby skazany John Henry Newman, gdyby zdecydował się przejść z anglikanizmu do Kościoła katolickiego dziś. Ta nietolerancja wobec chrześcijan inteligentnych i wykształconych najbardziej pasuje krytykom Kościoła i ateistom. Sprawa jest jasna. Gdyby udało się przerobić chrześcijan na urzędników socjalnych, którzy zaspokajają pierwsze potrzeby osób zmarginalizowanych społecznie, Kościół wydajnie wyręczy państwo w wydatkach na rzecz ubogich, a ponad to przestanie pisać, dyskutować, zachwycać, brylować wiedzą i erudycją - z centrum kultury wypchnięty na dalekie jej peryferia.
   Potrzeba więc nam dziś w Kościele wrócić do równowagi. Oczywiście, że ważne miejsce w chrześcijaństwie zajmuje preferencja na rzecz ubogich. Ważne ale nie jedyne. Myślę, że czas zbudować w Kościele współczesnym preferencję na rzecz zdolnych i inteligentnych. W istocie przecież te dwie preferencje istniały od zawsze obok siebie i współpracowały dobrze. Po cóż to wypaczać? Jeśli doceni się w Kościele zdolnych, wykształconych, inteligentnych i zaradnych oraz uformuje się ich właściwie i w sposób pogłębiony, z tego z czasem skorzystają też ubodzy. Ci bowiem inteligentni i bogaci chrześcijanie, nawracając się, nie skąpią ani sił, ani funduszy, ani zdolności by służyć zmarginalizowanym. Jeśli jednak z góry, decyzją głupiej ideologii, wyprosi się inteligentnych z Kościoła - upadnie estetyka, pozamykają nam szkoły i uniwersytety, zamilknie chrześcijański komentarz społeczny - a ubodzy pozostaną sami na ulicy, tak jak sami żyli tam już wcześniej.
   Zrównajmy więc dziś i to szybko preferencję na rzecz ubogich z preferencją na rzecz zaradnych i inteligentnych. Kościół na serce i rozum na właściwym miejscu. A tym chrześcijanom, którzy ukończyli studia, zbudowali dom, zasadzili drzewo, zdobyli pozycję społeczną, otworzyli szkoły i czują się w życiu spełnieni, powtarzając sobie z zawstydzonym zdziwieniem nieraz: Boże, tyle rzeczy wyszło mi w życiu...chciałbym dedykować to stare, mądre, polskie porzekadło - nie bój się, nic się nie stało! Jest dobrze - inteligencją nie grzeszysz...

wtorek, 28 października 2014

O skutecznej reformie według Ratzingera...

  Między dniem 11 lutego 2013 roku a dniem 28 lutego tegoż samego roku, gdy odchodził w klasztorne zacisze Benedykt XVI, nie było chyba choćby jednej stacji telewizyjnej czy radiowej, auli uniwersyteckiej lub gazety, która nie próbowałaby udzielić oryginalnej odpowiedzi na pytanie: dlaczego papież Ratzinger abdykował? Zapewne rozum, miłość Kościoła, podgrzana do białości atmosfera medialna, niecodzienne okoliczności, historyczność chwili, a także niestety ignorancja współczesnych podsuwały skrajne odpowiedzi. Od tych najprostszych: że z powodu wieku, choroby lub zmęczenia, przez te traktowane centralnie: że okiem teologa i mistyka dostrzegł możliwość i konieczność pozytywnego przełomu w Kościele, aż po te najbardziej radykalne: że załamał papieża raport trzech Kardynałów, że z powodu niemoralności watykańskiej świty lub niekończących się skandali w łonie duchowieństwa. 
   Cieszy mnie niezmiernie, iż kilka dni temu nowy papież Franciszek odsłonił popiersie swego, wciąż żyjącego fizycznie, znamienitego Poprzednika. Przy tej okazji, jak zwykle w prostym międzysłowiu, Ojciec Święty - komentując podniosłą chwilę - wypowiedział, moim skromnym zdaniem, to, czego zdecydowanie brakowało kilkanaście już miesięcy temu. W pewnym kontekście Franciszek dowodził, że oto teraz Benedykt XVI prowadzi żywot monastyczny. Ależ tak! O tym ja osobiście byłem przekonany już od 11 lutego 2013 roku. Najprościej więc mówiąc, sądzę iż: dyplomatycznym i dyskretnym jak zazwyczaj gestem papieża była wypowiedź o nagłym opuszczeniu Go przez siłę ciała i ducha; brednie piszą Ci, którzy sądzą, że tak silny zawodnik jak Ratzinger przeląkł się kilku, perfidnych skandalistów wewnątrz swoje Wspólnoty; krótkowzroczni zaiste są ci, którzy dowodzą, że nie miał On już dalej pomysłu na Kościół, koncepcja bowiem chrześcijaństwa według Benedykta XVI to teologiczny i pastoralny monument - począwszy od rozumienia liturgii, przez poczucie tożsamości katolickiej i pojęcie hermeneutyki ciągłości, aż po ojcowski, ewangeliczny ekumenizm, praktykowany inteligentnie oraz skutecznie choćby wobec Braci Anglikanów i tak genialne pomysły duszpasterskie jak Rok Kapłański czy Rok Wiary. Nic więc z tych rzeczy. Po prostu papież Benedykt XVI został wtedy mnichem. 
    Ma to swoje znaczenie. Ruch monastyczny rodzi się w Kościele wówczas, kiedy słabnie jakość chrześcijaństwa. Gdzieś w epoce cesarza Konstantyna zaczęło opłacać się przyjęcie Chrztu. Ta mentalność zwiększała wymiernie i liczebnie szeregi uczniów Chrystusa, wymywając równie łatwo jakość chrześcijańskiego życia. Jeszcze w pierwszym, drugim wieku po Zmartwychwstaniu Chrzest kosztował, a ci którzy przyjmowali pierwszy z sakramentów, znali dobrze potencjalną cenę tego aktu. Od epoki Konstantyna wejście w szeregi chrześcijan najczęściej oznaczało awans i obracanie się wśród ludzi wpływowych. Do Kościoła więc wstępowali już nie tylko święci albo męczennicy, czyli chrześcijanie gotowi na wszystko dla imienia Pana lecz również karierowicze, szumowiny, politycy i maklerzy starożytnej giełdy rozmaitego sukcesu. Nieskazitelna szata wybranych była nakładana często cynikom. Jakość kościelnego życia podupadła więc szybko. I oto wówczas Duch Boży wyprowadził wielu na pustynię. Zakiełkował ruch monastyczny. Poza kilkoma, nadprzyrodzonymi znakami charyzmatu życia mnichów, warto również zauważyć więc i ten wcale nie ostatni: mnichem zostawało się nie tylko po to, aby adorować Boga i wybierać Go bez podziału - również po to, by pokutować za grzechy braci i odnawiać Kościół. 
   Papież Benedykt XVI, w momencie zaiste krytycznym dla Kościoła nowożytnego, wybrał taką drogę reformy: został mnichem. Podjął pokutę za Braci. Jak widać jest to droga najbardziej skuteczna. To, co bowiem media od jakiegoś czasu nazywają efektem Franciszka: podobno większa liczba spowiadających się Ludzi w Kościele, pielgrzymów i uczestników Mszy Świętej, to w gruncie rzeczy efekt Benedykta. Dla chrześcijan prowadzących życie duchowe na podstawowym poziomie, posiadających odrobinę pokory i praktyki wiary jest oczywiste, że dusz ludzkich papież nie zmieni od ręki, nie zmieni bez wysiłku, nie zmieni w ciągu roku, nie zmieni pochylonym ciałem na balkonie, słynnym dzień dobry w południe, poklepaniem po plecach czy szerokim uśmiechem. Trzeba być chyba czytelnikiem tabloidów aby w to uwierzyć. Na swój efekt Franciszek musi jeszcze poczekać. Nawrócenie dusz w Kościele to owoc modlitwy i pokuty wielu przez wieki. A od lutego 2013 roku to również duchowa robota mnicha w białej sutannie.
   Jeśli zaś kogoś nie przekonują argumenty, niech sięgnie do niepozornego obrazu. Był niedawno 19 października 2014 roku. Dzień beatyfikacji Pawła VI. Oto na plac Świętego Piotra przyjeżdża papież - emeryt, jak zwykle od jakiegoś czasu, owacyjnie witany przez tłumy. Szkoda może, że niektórym trudno było podnieść ręce do aplauzu za dni Jego pontyfikatu. Obecnie cieszą się wszyscy, wszyscy skandują Jego imię i czują się poruszeni. Benedykt XVI skromnie, z charakterystycznym uśmiechem zajmuje swoje miejsce w koncelebrze. Przez cały czas w liturgii towarzyszy Mu młody współbrat, zakonnik - jeśli dostrzegłem dobrze - mnich benedyktyński...

środa, 22 października 2014

W noc ubogich...

   W Tygodniu Misyjnym przypomniałem sobie, że praktyki, a nie teorii kontaktu misyjnego, uczyłem się przed wieloma laty - gdy jeszcze nie miałem pojęcia o życiu w kraju Trzeciego Świata - od najlepszych w temacie: od Sióstr Misjonarek Matki Teresy z Kalkuty. W świetle docierających do mnie słów krytyki odnośnie formacji w moim, rodzimym seminarium, nie jestem pewien, czy dziś trwa jeszcze w Płocku ta znakomita koneksja apostolska między klerykami diecezji, a Misjonarkami Miłości w Warszawie? Dokładnie pamiętam, jak przed prawie dwudziestu już laty, wraz z kilkoma kolegami, pierwszy raz wyruszyłem w Adwencie na Rondo Wiatraczna, w samym sercu skomplikowanej społecznie, stołecznej Pragi, gdzie wówczas Misjonarki Matki Teresy prowadziły dom dla bezdomnych, stołówkę, grupę AA i gdzie same miały swój klasztor. Potem przez długi czas nie mogłem pojąć, dlaczego biskup warszawsko - praski odebrał Siostrom ten dom - w uprzywilejowanym dla ich charyzmatu miejscu działalności, wśród biedaków Pragi i Targówka - robiąc z Wiatracznej teoretyczne centrum studiów biblijnych?
   W każdym razie pojechałem tam pierwszy raz jako nieopierzony idealista. Wróciłem jako uformowany praktycznie kandydat na misjonarza. W pierwszym kontakcie z ubogimi byłem skoncentrowany na własnym ja, ożywiałem tkliwe sentymenty, wzruszenia i ślepo podziwiałem w sobie romantyka, który rzekomo tak bezinteresownie służy bezdomnym, więźniom i narkomanom. W gruncie rzeczy wzruszałem się sobą, za pierwszym razem pozostając praktycznie nieużytecznym dla ubogich. Misjonarki Miłości skutecznie otwierały mi oczy i uczyły, że biedak też człowiek i że za kołnierzem jego koszuli siedzi najczęściej siedem, złośliwszych demonów. Pamiętam chwilę faryzejskiego zgorszenia, gdy ja - idealny i podgrzany ewangelizator - zobaczyłem w pewnym momencie, jak po konferencji ascetycznej jedna z Sióstr rozdaje bezdomnym papierosy. Podbiegłem z krytyką ale ostudziła mnie szybko, tłumacząc z wyrozumiałym uśmiechem, że papieros to stała część ich codziennego krajobrazu i że jak zapali, to może nie wypije albo nie zaćpa. Misjonarki Matki Teresy z Kalkuty nauczyły mnie realnego, ewangelicznego pozytywizmu oraz wybawiły z egzaltowanego romantyzmu misyjnego pozera. Nigdy nie widziałem w Kościele osób, które tak jak Siostry na Rondzie Wiatraczna, nie boją się wymagać tak wielu rzeczy od ubogich: trzeźwości, modlitwy, spowiedzi, czystych ubrań i szukania pracy. Wymagały właśnie z motywu miłości i były w tym dlatego tak niezwykle skuteczne. Przychodzić do Sióstr na Wiatraczną, to była wśród bezdomnych Pragi wtedy nobilitacja. Nie każdy wytrzymywał na warunkach Misjonarek ale każdy czuł się kochany naprawdę.
   I oto kilka lat temu na rynku wydawniczym ukazała się książka. Wydawać się mogło, że to kolejna, budząca sentymenty, biografia wielkiej Legendy z Kalkuty. Tymczasem jest to coś więcej. Brian Kolodziejchuk zebrał osobiste listy Matki Teresy, opatrując to wszystko tytułem, który tłumaczy znakomicie cel wydawnictwa: "Pójdź, bądź moim światłem...". Jest to wstrząsające studium istoty powołania jakie otrzymała od Jezusa Matka Teresa. Przez większą część swojego życia doświadczała miażdżących ciemności ducha. Pisała nawet zdania o poważnym ciężarze mistycznym, mówiąc: "Jeśli kiedykolwiek będę świętą - na pewno będę świętą od <<ciemności>>. Będę ciągle nieobecna w Niebie, aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę - ani umysłem, ani rozumem. Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. Nie ma we mnie Boga". Wybitne znaczenie ma tu cel, dla którego Jezus okrywa duszę Teresy z Kalkuty obłokiem ciemności. Ze względu na ubogich. To oni znajdują się w udrękach ciemności: tej duchowej, moralnej, a potem materialnej. Miejsce po Bogu w duszy alkoholika, bezdomnego i prostytutki bywa niekiedy bardzo puste. Ciemność Misjonarki Miłości będzie elementem odkupienia ubogich, darowaną jej łaską miłosiernej solidarności z Tymi, których Pan chce ponownie powołać ku światłu życia. Gdzieś w doświadczeniach Świętej z Kalkuty powraca do mnie niewymownie prawda wiary, którą często odmawiamy w Credo: zstąpił do piekieł...
   Dziś w Kościele, dzięki osobistemu pragnieniu papieża Franciszka, wiele uwagi poświęcamy ubogim. Żeby nie zrobić niewczesnego błędu warto powracać do powołania Matki Teresy. Chrześcijanin nigdy bowiem nie może zalegalizować ubóstwa. To tak, jakby zgodził się na dominację piekieł i ciemności. Jeśli mówimy, myślimy i wychodzimy do biedaków - tych duchowych, moralnych i materialnych - to właśnie po to, by pójść i być dla nich światłem. Osobiście jestem przekonany, że tajemnica powołania Matki Teresy ma podwójne znaczenie: odsłania nam źródło Jej mistyki i świętości ale również kiedyś, jeśli Kościół tego nie przegapi, otrzymamy nowego Doktora Kościoła, którego doświadczenie pomoże nam bez błędu angażować się po stronie ubogich.
   Nie znam więc biedaka, który nie chciałby żyć inaczej. Nie znam alkoholika, który nie pragnąłby znów stąpać po ziemi pewnym krokiem. Nie znam analfabety, który nie chciałby nauczyć się liter. Nie znam rozwodnika, który nie szuka zaufania w miłości pewnej i stałej. Nie znam prostytutki, która nie mówi: jeszcze kiedyś będę czuć się kobietą. I nie znam bezdomnego, który na kawałku ulicznego kartonu przynajmniej raz w życiu nie namalowałby węglem swojego domu. Wreszcie konkludując: nie znam grzesznika, który nie chciałby po latach ciemnej udręki sumienia, ucałować stułę i odejść od konfesjonału w pokoju.
   Po stronie ich ciemności mają stawać właśnie chrześcijanie. Nie są jednak tam posłani po to, by dać parę groszy i poczuć się spełnionym. Nie są posłani, by na tle slumsów robić sobie zdjęcia. Nie wchodzą do zakazanych dzielnic, by dokuczać bogaczom. I nie siadają do jednego stołu dysputy z cudzołożnikami, by przegłosować jednomyślnie, że od teraz nie ma już grzechu. Nasza misja światłem rozprasza ciemności. Robi to, albo jest tylko niewczesnym romantyzmem lub - jak mówił ojciec Kowalczyk, komentując zakończony niedawno synod - fałszywym rozumieniem miłosierdzia. Wchodzimy więc w noc ubogich, aby zakładać szkoły, prać ubrania, łączyć dłonie zwaśnionych, sprzedawać pistolet za chleb, spowiadać winowajców i uczyć katechizmu. Jeśli poszlibyśmy do faveli, by legalizować świat absurdu i godzić się z ciemnością - pozostańmy bezpieczniej w fotelu.
   Zresztą biedacy wiedzą i czują to lepiej, niż my. Ubodzy nie są pozerami. Mają swoją ambicję. Nie chcą czuć na sobie ramienia misjonarza, jeśli nie mogą oprzeć się na nim, wychodząc powoli z kanału. Kiedy pierwszy raz pojechałem do Sióstr by pracować wśród bezdomnych Pragi, wszystkich przychodzących do stołówki z wyuczoną lecz nieautentyczną grzecznością witałem tytułem: proszę Pana, proszę Pani... Aż w końcu nie wytrzymał bezdomny o imieniu Witek. Chwycił mnie za rękę i wycedził: Młody, tutaj, żeby być panem, trzeba wejść na internet i mieć swoje www: wygląd, wykształcenie i walutę. Widzisz tu kogoś takiego?
   Każdy z nas, kto naprawdę żyje na misjach i czyta codziennie Ewangelię, nie ma trudności, by rozumieć, że w Kościele - nie moim, nie Matki Teresy i nawet nie papieża - lecz w Kościele Jezusa Chrystusa jest taki duży stół. A za stołem wiele miejsca dla prostytutki, bezdomnego i alkoholika - ale ubranych już jak przystało w białą szatę przywróconej im godności. Dzisiaj środa. Koniec więc teoretycznego mędrkowania znad klawiatury komputera. Pora odwiedzić Dzieci z ulicy. Tutaj, w Minas, w samym centrum urugwajskiego interioru, Dom Dziecka prowadzi miejska jednostka wojskowa.


poniedziałek, 20 października 2014

Efekt Franciszka hipotetyczny...

   Zainteresował mnie bardzo krótki artykuł Pawła Lisickiego, który Redaktor rozpoczął od zdania: tego jeszcze nie było. Jakoś więc z nadzieją człowieka wierzącego, katolika i księdza chciałbym dopisać nie bez wahania: i nie będzie... Lisicki zwraca uwagę, że proces, jakiego dziś tak bardzo obawiamy się po pierwszej i przecież skandalicznej odsłonie synodu, ma swoje korzenie w eksperymentach teologicznych epoki ostatniego Soboru. Dawniej nie do pomyślenia było sądzić, że Kościół w tak luźnym kierunku poprowadzi kwestie związane z liturgią lub ekumenizmem. A jednak stało się. Dlaczego więc - wnioskuje Redaktor - za jakiś czas Franciszek papież nie miałby zaskoczyć nas innymi eksperymentami na polu chrześcijańskiej etyki seksualnej i życia rodzinnego?
   Ośmielę się tylko zauważyć, że jednak kwestie ekumeniczne i liturgiczne - przy całym, oczywistym szacunku dla Kultu Bożego i jedynej Prawdy ewangelicznej - dzieli od fundamentów moralności poważny dystans, a jest nim niezbywalne i nienaruszalne prawo naturalne, sacrum kultury ludzkiej, podstawa ładu społecznego, sanktuarium osobistej godności człowieka, w kulturze wiary biblijnej wyrażone słowami Dekalogu. Tak więc nad kształtem liturgii można dyskutować, o ile ma się wiarę i należny dla Niej szacunek. Wolno również prowadzić szeroki dialog o kształcie ekumenizmu, czy o charakterze prymatu, powracając zawsze choćby do sposobu, w jaki Paweł Apostoł rozmawiał z niewierzącymi na Areopagu. To jest jednak coś innego niż jawna manipulacja prawem naturalnym, które jasno rozróżnia płeć człowieka i jej prawa, zdrowie natury od jego wypaczeń, czy małżeństwo kobiety i mężczyzny od jednorodnych związków seksualnych, które jako zboczenie odrzuca nawet świat zwierząt. Dla mnie właśnie w tym miejscu rozciąga się potężna granica tego, co w Kościele podlega dyskusji, a co absolutnie, w zgodzie z sumieniem, bez dywagacji, po prostu musi przyjąć każdy człowiek wierzący, ochrzczony, uczciwy i rozumny. Nawet sam papież - każdy papież.
   Mój problem z papieżem Franciszkiem ma jeszcze inną naturę. Jestem zagorzałym papistą od chwili nawrócenia. Ilekroć sięgałem do inspiracji Jana Pawła II czy Benedykta XVI, korzystałem na tym ogromnie, zarówno na gruncie osobistego życia duchowego, jak też na polu pracy duszpasterskiej. Nauka papieży była zawsze jasna, jednoznaczna, głęboka i skuteczna. Z całym szacunkiem dla dziedziczonego przez Franciszka urzędu Piotrowego, od roku mam z tym obecnie kłopot. Funkcjonowanie bowiem Franciszka, Jego decyzje, a szczególnie nauczanie mają zawsze w sobie znamię hipotezy. Wszystko tu można interpretować co najmniej na kilka sposobów. Niby więc papież z Argentyny bezwzględnie reformuje Kurię watykańską, a jednocześnie pozbywa się z niej kilku twardych zawodników, którzy już za Benedykta XVI uratowali wiele seminariów katolickich od zagłady zgorszenia. Niby papież surowo traktuje pedofilów i homoseksualistów przebranych w sutanny, a jednocześnie nie robi nic z lobby, które próbowało podstępem spreparować i podrzucić katolikom kilka, wprost niemoralnych paragrafów tego typu. Dziennikarze mówią nawet, że jest zwolennikiem ich kierunku myślenia, a On temu nie przeczy. Niby nosi papieską, białą sutannę jak wszyscy przed Nim ale uparcie nazywa sam siebie biskupem Rzymu, nigdy następcą Piotra. Niby w kazaniach mówi o przyciągnięciu wszystkich do Chrystusa ale nigdy jeszcze nie wspomniał słowem o konieczności nawrócenia. Dlatego, kochając tak bardzo Franciszka, zaczynam się gubić - oto bowiem otwiera się przed nami pontyfikat jednej, wielkiej, niekonkretnej hipotezy.
   W sobotę, podsumowując synod, Franciszek wziął biskupów na dywanik. Jak zauważył mój biskup Jaime, pierwszy raz, z wyraźnym zagniewaniem, papież w swym przemówieniu powoływał się na paragrafy prawa kanonicznego. Tylko że znów pogroził palcem tradycjonalistom oraz intelektualistom z jednej strony. Na marginesie nie wiem od roku, dlaczego wciąż intelektualiści oraz wykształceni katolicy obrywają, posądzani bez końca o brak wiary szczerej i niedostatek miłości wobec Boga. Jakby życie wewnętrznego mogli prowadzić sami pogubieni i biedni ludzie? Z drugiej strony dostało się nawet liberałom, za to, że spieszą ludziom z niewypróbowanym wcześniej lekarstwem. Jaka więc ma być tak naprawdę radość Ewangelii według Franciszka?
   Skoro wszystko jest hipotezą, postawmy ją raz jeszcze w odniesieniu do przyszłości. Co hipotetycznie zrobi więc Franciszek w październiku za rok? Napisze adhortację, w której we właściwy sobie, obrazowy sposób, w trzech punktach przekona katolików, że należy udzielać Komunii Świętej wszystkim, niezależnie od stanu łaski uświęcającej? Zrówna związki homoseksualne z katolickim sakramentem małżeństwa kobiety i mężczyzny, przekraczając, w imię iluzorycznej korzyści duszpasterskiej, prawo naturalne i zobliguje księży do błogosławienia małżeństw jednych i drugich jednakowo? A może pozytywnie - wykorzystując swoją charyzmę i kapitalne podejście do człowieka, przekona chrześcijan o powszechnej miłości do wszystkich i prostytutki, biedaków, ateistów oraz osoby z problemem homoseksualnym, zaprosi wreszcie do przekroczenia progu nawrócenia? Kto jak kto ale Franciszek byłby w tym na pewno skuteczny. Tylko co hipotetycznie napisałyby wtedy liberalne media o papieżu reformatorze Kościoła? Przez rok będziemy chodzić z takim bólem głowy.
   Na koniec i ja mam dla siebie prywatną hipotezę. Duch Boży ma jakiś projekt dla Kościoła. Albo więc wzbudzi nam wkrótce współczesną Katarzynę ze Sieny, która niejeden raz, odważnie, zastąpi drogę papieżowi i powie, co trzeba. Albo sól zwietrzeje. A wówczas mnie nie pozostanie nic innego, jak wzorem mądrego papieża Benedykta, powędrować do monastycznego klasztoru, by oddać się pokucie i modlitwie.

środa, 15 października 2014

Epicentrum (od. 4 B)

   Profesor kochał podróżować społecznymi, dostępnymi dla wszystkich środkami transportu. Dzięki temu po prostu obserwował świat i uczył się człowieka. Lotnisko, dworzec kolejowy i ulica były dla Turkowskiego jak otwarta encyklopedia ludzkich zmian, niepokojów społecznych, ideologii, ale także samotności, walki i miłości, która porywa nie tylko masy ale mieszka czasem niewidocznie w sercu jednostek. Dworzec Centralny w Warszawie dokładnie streszczał te wszystkie zmiany, które niewidoczna siła od lat i skutecznie szczepiła w kraju. Ludzie byli już po prostu obojętni. Kiedyś, kiedyś, przed laty, gdy młody wówczas lekarz przyjechał do stolicy Polski z dalekiej prowincji, uwodził go rozgrzany tłum, masy dyskutujących mieszkańców, zabieganych, eleganckich urzędników rodzącego się dopiero co biznesu, kolorowi studenci, śpiew metropolii, ta muzyka zmęczonego miasta, które jest tak piękne, ponieważ rodzi z siebie zbyt wygórowana liczbę mieszkańców, turystów, pracowników, reformatorów świata, artystów i wizjonerów, bezdomnych i prowincjuszy, którzy jeszcze lekko speszeni, nieśmiali już nosili w sobie ten pomysł nowego świata, który tu, właśnie tu, a nie w innym miejscu, za chwilę zaczną wprowadzać w czyn.
   Dziś Warszawa była statyczna. Każdy stał spokojnie w swoim nieprzekraczalnym sektorze. Czytał własną gazetę. Spoglądał co pięć minut na zegarek, ale tylko rytualnie, bo przecież pociągi od lat nie opóźniały już swojego przyjazdu. Połączeń było wszak bardzo niewiele. Ci, którym udało się dostać do klasy wyższej, do grupy kolegów, podróżowali zazwyczaj własnym autem lub luksusowymi taksówkami. Biedaków zamknięto w specjalnych dzielnicach, a ścisły, podzielony i dopilnowany porządek, odebrał im jakąkolwiek chęć podróży. Nędzarze więc byli nieobecni. Nikt nie odchodził wcześniej, zanim zabierze go śmierć, nikt nie biegł już na spotkanie nowego świata i nikt nie snuł planów. Panował porządek społeczny nazywany post-nowożytnością. Idealne, europejskie społeczeństwo. Nie czytano wtedy już gazet. Patrzono za to w ekrany przenośnych komputerów ale ze słuchawkami na uszach. Więc panowała po prostu cisza, którą co jakiś czas kalał szmer, zaledwie szmer zmienianej reklamy i przesunięcie neonu do następnego hasła. Po nijakich twarzach mieszkańców Warszawy przesuwały się wymieszane barwy: tabletów, reklam informujących o nowych kosmetykach i wyborach parlamentarnych, o dobroczynnym koncercie gwiazd dla biednych dzieci Afryki i nowych klubach tylko dla par homoseksualistów.
   Turkowski wysiadł powoli z pociągu i chwilę rozglądał się po peronie Dworca Centralnego. Należało teraz stanąć w krótkiej kolejce w celu osobistej odprawy. Podróżnych zza wschodniej granicy wciąż traktowano ze szczególną ostrożnością. Nie budzono profesora podczas wizyty celników w pociągu, na granicy polsko - ukraińskiej, gdyż usłużny konduktor widział wcześniej w rękach podróżnego magiczny zapis na ostatniej stronie paszportu. Turkowski zastanawiał się chwilę, czy poddać się normalnej procedurze. Chciał jednak jak najszybciej dotrzeć do domu. Był zmęczony, spocony, niewyspany, a w domu czekała Ela z ciepłym jedzeniem i chwilą intymnej bliskości. Wysiadł więc z wagonu i poszedł wprost w kierunku bramki, nad którą widniał napis: tylko dla VIP.
   Na zewnątrz dworca panowała zupełnie inna atmosfera. W ciszę tabletów i monotonię reklam wdarły się nagle głośne okrzyki grupy osób, które gdzieś w pobliżu Złotych Tarasów utworzyły zamknięty krąg, dzierżąc w rękach tablice z hasłami w obcym, chyba arabskim języku. Ludzie ci chodzili wokół, groźnie spoglądając w kierunku przechodniów, tańcząc i co jakiś czas skandując jedno i to samo zdanie w nieznanym dialekcie. Pilnowało ich wielu, wielu strażników miejskich, rozłożonych zręcznym kordonem wokół, tak, aby między tłumem przechodniów, a dwudziestoosobową manifestacją zachować odpowiednią przestrzeń bezpiecznego dystansu. Widzisz Pan tych Arabiaków - w kierunku profesora już podchodził niewysoki jegomość z brodą, sugerując usługę. W Warszawie taksówkarze wciąż chcieli rozmawiać ze swoimi klientami. Taksówkarze stanowili jakby inny rodzaj człowieka, zasiedziałą tutaj, pewną siebie i znającą się na sprawach arystokrację Warszawy. Meczet będą stawiać ot, tu na rogu, niedaleko McDonalda. I wrzeszczą, żeby zmienić nazwę ulicy: z naszego Jana Pawła na jakiegoś tam od nich - taksówkarz, grzecznym ruchem, otworzył przed Turkowskim drzwi błyszczącego czystością samochodu, szybko ocenił elegancki strój swojego, ewentualnego klienta, przewidując daleką trasę poza centrum i dobry urobek - winszuję, że szanowny pan gdzieś poza Stare Miasto chce być zawieziony?
   Turkowski podał adres, usiadł wygodnie z tyłu auta i bezmyślnie zanurzył się w opowieść bez pointy warszawskiego kierowcy. Ulice uciekały sprawnie gdzieś w głąb ciężkiego kompleksu metropolii, skandując uskokami poszczególne partie poglądów taksówkarza, który zaczynał, co było oczywiste, swoje kręcenie kółkiem jeszcze w innej Warszawie. I znał tu każdy kamień, każdą nieoznaczoną uliczkę. Za komunistów było najgorzej, bo gnębili prywaciarzy i wówczas w tamtych czasach uchodziło się wiecznie w tym fachu za bogacza. Potem przyszła Solidarność i przesunięto ich do drugiej, trzeciej ligi, po prostu przestali się liczyć. Brakowało środków i klientów. Wielu, wielu bardzo fajnych chłopaków wycofało się z fachu, szukając lepszego życia nawet na prowincji. Ale on nie był frajerem. W Grójcu ludziom służyć nie będzie. On sam chlubił się tym, że umiał wyprzedzać życie. Wiedział, że taksówka to taki mikrokosmos. Zaczął mieć więc wielu znajomych, kolegów, łapał kontakty, był dyskretny, nie wydawał spraw intymnych i dyskretnych, powoli, powoli, w światku stolicy mówiło się, że na numer 2095 zawsze można liczyć. A dziś, o proszę, taki przyszedł system, że liczą się nie zdolności, a jedynie znajomości.
   Z odrętwienia wyrwał profesora dźwięk dzwonka. Na śmierć zapomniał, że wyłączył w pociągu swój wielofunkcyjny telefon, a potem ukrył go jeszcze w dodatkowych zakamarkach walizki z obawy przed kradzieżą. Teraz telefon razem ze swym właścicielem wracał do Polski i ściągał zaległe wiadomości. Zatem witała profesora ambasada kraju. Potem odsłuchał meldunki swoich, dwóch docentów. W klinice bielańskiej panował zator. Prosili o radę, w jaki sposób rozpisać dyżury tak, aby obsłużyć tłum z prowincji, który parł bezkrytycznie na oddział, a jednocześnie nie budować większego napięcia i konfliktu między lekarzami. Pretensje bowiem rosły z dnia na dzień, nie tyle z powodu nadmiaru pracy, ile dla towarzyszącego już wszystkim od dawna przeczucia, że oto nadjeżdża kolejny pociąg do kariery i trzeba wsiąść do niego sprawnie albo kolejnych dwadzieścia lat operować wieśniaków z dalekiej prowincji. Głośno już mówiło się o tym, że Turkowski idzie na ministra.
   Profesor już chciał oddzwaniać, gdy nagle, że zdumieniem spostrzegł w telefonie zapis nowej wiadomości od swojej żony. To było zaskakujące. Ela dzwoniła rzadko i zawsze bezpośrednio. Prawda, że tym razem nie przywitała go od razu po przekroczeniu granicy. Nie było żadnego telefonu i ciepłych słów, jak zwykle. Dopiero teraz Turkowski oprzytomniał. Włączył ekran telefonu, założył na uszy słuchawki i palcem nacisnął na przycisk odtwarzacza zapisanej w pamięci wiadomości.
   

piątek, 10 października 2014

Mistrzowie i uczniowie modlitwy... (Łk 11, 1-4)

   Temat trudności na modlitwie jest codziennym chlebem osób, które praktykują życie duchowe. Rozproszenia, kwestia pogodzenia życia codziennego z nadprzyrodzonością, zmęczenie, poczucie grzeszności w konfrontacji z wyczuciem majestatu i sacrum Boga oraz wiele innych. W kontekście tego, jestem absolutnie przekonany co do prawdziwości następującej zasady: przeszkody w modlitwie są jak wiatr w żagle prawdziwych uczniów i są jak łańcuch u stóp pozornych mistrzów.
   Człowiek, żaden człowiek nie może obiektywnie nazwać się mistrzem modlitwy. W dziedzinie modlitwy zawsze jesteśmy uczniami, zawsze jesteśmy jakby na początku nowego etapu, zawsze zasiadamy w ławkach szkoły modlitwy jedynego Jej Mistrza - Jezusa z Nazaretu. Kto świadom jest tej pozycji ucznia w sztuce modlitwy, będzie się w niej szkolił i rozwijał. Zachowa świeżość, lekkość ciągłego początku, ucieszy się najmniejszym powiewem łaski, delikatnym światłem obecności i pokoju. Ci zaś inni, przekonani o wzniosłości własnego mistrzostwa będą kroczyć po polach modlitwy ociężałym krokiem. Zawrócą wielokrotnie, zbłądzą po stokroć, zniechęcą się długim dystansem wędrówki - bo skoncentrowani na sobie, muszą adorować pustkę, która nie nasyca nigdy dostatecznie.
   Tyle świeżego piękna i młodości zawiera dlatego w sobie ta szczera prośba Apostołów: "Panie, naucz nas modlić się...". Nie odwykniemy już nigdy od towarzyszącego nam zawsze wysiłku ponownego uczenia się sztuki modlitwy. Wszystko będzie dobrze w życiu duchowym, jeśli nigdy nie wyrzekniemy się szczerej pozycji ucznia, siedzącego wytrwale w pierwszym rzędzie akademii jedynego jej Mistrza, Chrystusa. 


czwartek, 9 października 2014

Ascetyczny porządek rzeczywistości... (por. Łk 10, 38-42)

   Jesteśmy przyzwyczajeni czytać scenę dialogu Jezusa z dwoma Siostrami z Betanii jedynie w  kluczu duchowym. To znaczy instynktownie przenosimy akcję rozmowy do ludzkiego wnętrza i już dobrze wiemy, że Marta to symbol apostolskiej aktywistki, a Maria - to kontemplatyczka. I to myślenie ma oczywiście zasadną argumentację ale kiedyś, kiedyś przed laty spotkałem się z ciekawym spojrzeniem jednego z Ojców Kościoła na to właśnie słynne spotkanie Jezusa z Przyjaciółmi w Betanii. Mogę nazwać Jego interpretację spojrzeniem bardziej pragmatycznym, materialnym i podstawowym. Otóż jeden z Ojców Kościoła, wychodząc od bezpośredniego tłumaczenia tej perykopy, spostrzega, że nasz Pan - zanim wyprowadzi z tego sens duchowy - objaśnia Marcie porządek czysto materialny. I przekonuje zabieganą wokół stołu siostrę, że zrobiła już wystarczająco dużo. Jezus jakby chciał Jej powiedzieć: Marto, Marto, wystarczy już tego posiłku, pozostańmy na tym, co skromne, zjemy, co przyniosłaś. Dziękujemy za Twoją troskę o nas ale to, co już jest przygotowane - naprawdę wystarczy...Przecież my to również dobrze znamy z codziennego życia. Gdy gościmy w domu naszych Przyjaciół, którzy pragną nas dobrze przyjąć, często odwołujemy się do wartości skromności, zapewniając zatroskanych Gospodarzy: ależ to wystarczy, wszystko jest bardzo smaczne, nie przynoście więcej, bo i tak nie zjemy, a jesteśmy już całkowicie nasyceni...
   Jak wielką wartość ma skromność! W języku religijnym skromność to po prostu ascetyczne prowadzenie się. Nie mówimy tu o banale ale o czymś, czego zachowanie decyduje o zdrowiu i wolności człowieka, a czego zlekceważenie rujnuje całe cywilizacje i kultury. Taką to moc ma niepozorna cnota skromności, o której bez przenośni Jezus z Nazaretu mówi do Marty z Betanii. To przez utratę skromności umiera duch nowożytnej kultury, ludzie wpadają w ociężałość uczuć i depresję, tak łatwo tracąc nadprzyrodzony sens życia. Przestrzeganie zaś ascetycznej skromności pobudza, podtrzymuje w radości, wypogadza twarze. Wypróbować warto.

środa, 8 października 2014

EPICENTRUM (odc. 4)

   W przedziale ukraińskiego pociągu, który wyruszył z Pawłohradu wczoraj, wczesnym rankiem i dziś późnym wieczorem docierał do granic Polski, cuchnęło chyba wszystkim. Profesor Turkowski udawał, że śpi ale wyostrzone zmęczeniem i lekkim głodem, który kumulował w sobie od kilku godzin, zmysły jego ciała wchłaniały biernie zaduch, smród kurzu, swąd zestarzałego pociągu oraz brzydki zapach staruszki, zwiniętej ufnie w malutki kłębek i chrapiącej głośno w przeciwległym rogu przedziału. Nawet duszący odór trawionego alkoholu, pomieszanego z moczem, który chciał powstrzymać, upychając w drzwi przedziału swój jesienny płaszcz, wpływały nostalgicznie do środka, powodując chwilami w ustach profesora odruch wymiotny. Co prawda kilka godzin temu konduktor, na wyraźną sugestię Turkowskiego, wyprowadził z przedziału niemrawego pijaczka ale ten rozpostarł swój wędrowny obóz - w postaci brudnego koca i zielonego plecaka, łudząco podobnego do stałej części ekwipunku żołnierzy sowieckich z wojny - tuż obok wagonowej toalety, kilka zaledwie kroków od nieszczelnych drzwi przedziału. Podróż była tym razem pasmem cierpienia.
   Turkowski nie lubił wyjazdów na Ukrainę. Nigdy nie robił tego ani z hojnością, ani z wolnością, ani z radością. Kochał swój dom. Uwielbiał wracać wieczorami na Głębocką, parkować samochód, brać prysznic, jeść kolację, oglądać mecz, wieczorem kochać się z żoną i zasypiać w jej ramionach. Ale to ona prosiła go o tę pracę. Parę ładnych lat temu żona profesora poznała księdza, który od lat pracował w dalekim Pawłohradzie. Prowadził tam parafię. Ale tak naprawdę więcej osób przychodziło po chleb doczesny niż na Mszę. Tak więc niewielki dom księdza Andrzeja był jednego dnia szkołą, drugiego zaś szpitalem. Turkowski podróżował raz w miesiącu z Warszawy na sam koniec zabiedzonej wojną domową Ukrainy, aby leczyć dzieci z Pawłohradu. Na prośbę swoje żony opuszczał dom, który był dla niego znakiem bezpieczeństwa. Zostawiał na cztery, długie dni ten spokojny schemat, który od lat pozwalał mu nie myśleć, nie oceniać i nie ryzykować. Dlatego tak bardzo nie znosił tych wyjazdów. Kazały mu one przekraczać tę granicę, za którą czaiły się echa wspomnień i wyrzutów sumienia.
   Czy tylko dla swojej żony, on - wybitny neurochirurg, profesor, ordynator warszawskiej kliniki i uznany pedagog młodego pokolenia lekarzy - wyjeżdżał regularnie odwszawiać ukraińskie dzieciaki? Nie tylko. Turkowski był jednak człowiekiem sumienia. A ono było wiernym, milczącym i stanowczym świadkiem historii jego życia. Nie musiało mówić o zdradzie. Sumienie wskazywało ją samą swoją, niewymowną obecnością, nieruchomym ciężarem, permanentnym pochyleniem karku ku ziemi, który - w kręgach inteligentnych i spostrzegawczych studentów akademii medycznej w stolicy - był niemal już symbolem starzejącego się powoli profesora. On tak już zawsze chodził po korytarzach uczelni: pochylony do ziemi. Chciał więc jakimś sposobem zastąpić winę swojego sumienia. Żona znalazła mu tę możliwość w cichej, ukrytej, prawie misyjnej służbie na zapadłej prowincji ogarniętej wojną Ukrainy. Więc jeździł tam regularnie, więcej walcząc ze sobą, niż służąc.
   Turkowski nigdy nie jeździł do Pawłohradu samochodem. Wolał cuchnący wszystkim pociąg, w którym jednak było bezpieczniej. To prawda, że na odcinku od Pawłohradu do Równego, czasem parokrotnie zatrzymywano pojazd, a do wagonów wchodziło po kilku naraz strażników nowego porządku na Ukrainie. Nazywali się rosyjskimi separatystami. Dla przyzwoitości nosili na sobie ukraińskie mundury ale z ich pełnych nienawiści oczu, wyglądała ku przerażonym zawsze pasażerom, dusza rosyjskiego najemnika, który uznać był zdolny Ukrainę jedynie za drzwi do moskiewskiego imperium. Profesor miewał nieprzyjemności. Dziś, za trzecim zatrzymaniem, jeden z czyszczących jego wagon separatystów, stanął na dłużej przy Polaku. Patrzył chwilę na paszport Turkowskiego, po czym z pogardą splunął na podłogę. Ty czego tu szukasz? - zaczął bardzo poprawną polszczyzną - ty myślisz, że my sami do was nie dojdziemy...? 
   Zanim Turkowski zdołał zebrać w głowie jakąkolwiek odpowiedź, speszony konduktor, który stale towarzyszył każdej, rosyjskiej straży, już szeptał coś do ucha Rosjanina. Po chwili ten poklepał paszportem po dłoni, splunął raz jeszcze i powolnym ruchem zwrócił dokument profesorowi. Mnie za jedno, Polak czy Ukrainiec - dorzucił, siląc się na szyderczy uśmiech - no, ale jak wy macie karnet Galileusza, tak bądźcie wolni. Wyszedł powoli na korytarz, jeszcze raz popatrzył na milczącego Polaka i z rozmachem zatrzasnął drzwi przedziału. Za ponurym i wrogim strażnikiem, w głąb wagonu wyruszyło kilku innych, beznamiętnie przyglądając się twarzy profesora, raz za razem, w oknie przedziału, bez najmniejszego słowa.
   Turkowski smutno obejrzał ostatnią stronę swojego paszportu, gdzie we wszystkich językach Europy, wytłumaczone było jego nazwisko oraz prawo uczestnictwa w stowarzyszeniu dobra wspólnego Galileusz. Jak bardzo profesor nienawidził polityki. Salonów, słów o wysokim zapisie idei, które wypowiadane były jedynie dla potrzeb chwili, dla ogłupienia zaślepionych siłą ekranu setek, tysięcy i milionów. Nie znosił polityki, w której zasadą trampoliny do góry szli tępi i posłuszni, bierni i wszyscy ci, którzy potrafili wyczekać odpowiedniego momentu lub wyuczyć się na pamięć odpowiednich słów, bez najmniejszej próby zrozumienia ich treści. Tej polityki, w której siłą lawiny w dół spadali wszyscy ambitni społecznicy: za samodzielność myślenia, za jakąkolwiek etykę poglądów, a nawet za sam fakt posiadania wiedzy lub wyższego wykształcenia. Taka była w tym czasie polityka Polski i Europy. Nie należało mieć rozumu ani sumienia. Trzeba było natomiast wiedzieć, kto jest kolegą kogoś ważnego i w jaki sposób stać się znajomym tego kolegi.
   Nienawidził więc polityki szczerze. Ale wiedział, że dzięki polityce został wydobyty z  zapadniętego, operacyjnego bloku w prowincjonalnym szpitalu, w którym spędzał nieraz godziny, ustawiany złośliwie do każdej już niemal operacji, z niekończącym się bólem nóg i pieczeniem oczu. Kolega przeniósł go najpierw do Warszawy. Kolega zaczął mówić o niejakim Turkowskim innym kolegom. Nagle zaczęto powierzać mu bardzo odpowiedzialnych pacjentów i operacje, o których informowano z drżeniem w głównym wydaniu wiadomości. Potem zmuszono go, by zamknął kontakt ze swoimi, dawnymi kolegami. Zmuszono? Ależ nie, sam wybrał to, chcąc otrzymać docenturę. Po uzyskaniu tytułu nowi koledzy zaprosili Turkowskiego na pierwsze spotkanie Galileusza. A potem wszystko poszło już tak łatwo: wykłady akademickie, kolejne zaproszenia, pierwszy wywiad w telewizji i profesura. Dziś dzięki Galileuszowi bezpiecznie wracał z dalekiej Ukrainy na zaciszną Głębocką, gdzie czekał na niego wygodny fotel, dobra żona i zapomnienie o wszystkim. Smród pociągu znieczulił ból wspomnień. Profesor zasnął. Kiedy zbudzono go na granicy, czuł się dziwnie ociężale, niespokojnie, bolały go wszystkie mięśnie. Otłuczony tak i stary dotarł do Dworca Centralnego w Warszawie.

    

poniedziałek, 6 października 2014

Szerokie poglądy chrześcijan... (Łk 10, 25-37)

   Przyglądam się bardzo uważnie Postaci papieża Franciszka, nie ukrywam wielu wątpliwości, znaków zapytania, niekiedy niezrozumienia, a nawet niepokoju, szczególnie związanego z medialną interpretacją synodu, który dopiero co Papież rozpoczął w Rzymie. Nie pojmuję, dlaczego Ojciec Święty lub Jego ludzie od kontaktu z mediami, tak łatwo pozwalają na rozcieńczenie tematu synodu do jednego problemu: udzielać Komunii Świętej osobom bez ślubu, czy nie udzielać? Dziś nawet w radiu urugwajskim usłyszałem, że biskupi z całego świata, których Franciszek zaprosił do siebie, będą dyskutować o kościelnej legalizacji związków homoseksualnych...nie ważne - ignorancja tego świata nie stanowi przecież żadnej inspiracji dla Kościoła, a o naszych wewnętrznych wątpliwościach i znakach zapytania - nawet z Papieżem, tak uważam - potrafimy chyba jeszcze rozmawiać wprost, więc po bratersku. We Franciszku natomiast imponuje mi też wiele rzeczy. Na jednym z pierwszych miejsc to, że nie boi się być chrześcijaninem o bardzo szerokich horyzontach myślenia, dialogu i kontaktu.
   Tak jest, katolicyzm nie jest religią zamkniętego podwórka, po którym pies - uwiązany do łańcucha - biega wokół zakreślonego widnokręgu, obszczekując obcych. Chrześcijanin zna swoją wartość. Ceni swój dom - Kościół. Jest dumny z Ewangelii, jaką otrzymał od Chrystusa. Wie, że jego moralność oparta jest nie na ludzkiej koncepcji ale na obiektywnym fundamencie prawa Bożego i naturalnego. I stojąc na tak silnym fundamencie wewnętrznej wartości i poczucia własnej godności, potrafi spotkać się i rozmawiać z każdym Człowiekiem dobrej woli i uczciwego sumienia - twarzą w twarz, z podniesioną przyłbicą. Bo ten pewny fundament, na którym Chrystus nas postawił, wyprowadza chrześcijan z zaścianka i zakompleksienia. I dzięki temu każdy chrześcijanin - prawdziwy chrześcijanin, nie będzie zamkniętym w plebanii dewotem ale człowiekiem zaiste szerokiego horyzontu myślenia.
   Ewangelia dziesiątego rozdziału Łukasza to również opowieść o bohaterskim Samarytaninie, którego uznać trzeba za wzór szeroko myślącego ucznia Jezusa, jakiego On chciałby prowadzić przy sobie. Prawzorem ewangelicznego Samarytanina czyli prawdziwego chrześcijanina jest jednak szereg innych postaci z biblijnej historii. Warto tu sięgnąć z kolei do dwudziestego ósmego rozdziału Drugiej Księgi Kronik, gdzie opisano coś w tamtej epoce niepojętego: z jaką wyrozumiałością, otwartością, humanizmem i miłosierdziem właśnie Samarytanie traktowali swych wrogów, Izraelitów. Ten samarytański dialog, poruszająca kultura reakcji, bezpośrednia relacja, otwartość horyzontów myślenia, zdolność wsłuchania się w głos inaczej myślącego Człowieka dobrej woli, pokój w przedstawieniu swoich przekonań, wolność i dystans wobec politycznej histerii, racjonalność zamiast egzaltacji - to cechy chrześcijanina o szerokich poglądach...
   Tylko jeszcze jedno jest ważne. Aby być chrześcijaninem o szerokim horyzoncie myślenia, nie wolno ulegać światowym kompromisom. One pozbawiają nas tej wyrazistej linii, która wzbudza szacunek w każdym z partnerów naszego dialogu. Przeciwnie - trzeba wiedzieć dobrze: kim się jest, skąd i dokąd się zmierza i dlaczego oraz dzięki Komu taki właśnie kierunek stanowi fundament chrześcijańskiej egzystencji? Szerokie poglądy ocali tylko ten chrześcijanin, który potrafi sam siebie uszanować. Słabeusza współcześni hipokryci szybko zapakują do ciasnej puszki fałszywego modernizmu.

wtorek, 30 września 2014

Społeczna siła Ewangelii... (por. Łk 9, 51 - 52)

To musiała być przykra chwila dla Jezusa. Przecież nasz Pan tak bardzo walczył o odzyskanie Samarytan dla wiary. Od wieków mieszkańcy Samarii trwali w swej nienawiści do Żydów - doświadczając w tym absolutnej wzajemności: Judejczycy uznawali Samarytan za wyrzutków społecznych, nienawidzili Ich z pasją cechującą ludzi Wschodu. Z kolei Samarytanie zamykali swe granice przed Żydami. To dlatego między innymi nie wpuszczają do swego kraju nawet Jezusa, bo pielgrzymuje On do Jerozolimy - do świętego miasta wrogów. A nasz Pan tyle cierpliwości ofiarował Samarytanom. Jedna z najciekawszych przecież przypowieści Jezusa z Nazaretu stawia nawet miłosiernego Samarytanina wyżej niż pobożnego lewitę czy dostojnego kapłana. A jednak Chrystus nie zawaha się być konsekwentnym w swym myśleniu. Na żądanie satysfakcji ze strony Uczniów, Jezus odwraca się plecami. Nie do Samarytan - odwraca się plecami do urażonych Apostołów, którzy wciąż nienawidzą, wciąż chcą odpowiadać ciosem za cios i przemocą na przemoc...
   Na zniewagę polityk odpowiedziałby stanem wojennym - i wielu straciłoby swe życie, a po latach krwawych walk, trzeba by wiele krajów podnosić z ruiny od nowa. Na obelgę fanatyk odpowiedziałby religijną klątwą, zamachami, anatemą. Na nienawiść ekonomista odpowiedziałby sankcjami i znów wielu niewinnych, najbiedniejszych Ludzi cierpiałoby głód. Przemoc za przemoc nie jest konstruktywną odpowiedzią. Cios za cios nie zmienia niczego na dobre. Jezus oferuje nam w tym fragmencie Ewangelii inną koncepcję przemiany relacji społecznych: upór pozytywnego podejścia do kłopotliwego sąsiada, uśmiech akceptacji dla człowieka, który pieni się z nienawiści, cierpliwość wobec jednostek dalekich i wyizolowanych od reszty, roztropna sprawiedliwość wobec podstępnych, prawość w kontakcie z hipokrytami, wyrozumiałość dla upadających, nowe wyzwania dla opieszałych, tolerancja dla nierozumiejących, edukacja dla analfabetów, negocjacje przed armatnim wystrzałem - to trudne, długodystansowe myślenie społeczne zawsze jest najbardziej porywającą cechą Ewangelii Pana. I tylko upór w dobrym wnosi coś pozytywnego do naszych, społecznych relacji.

poniedziałek, 29 września 2014

Powściągliwość... (por. Mt 23, 23-25)

W ostrej mowie, którą Chrystus kieruje do hipokrytów - bo chyba do takich bardziej ludzi skierowana jest krytyka Jezusa i nie można jej zamknąć tylko do wąskiej, społecznej, żydowskiej klasy faryzeuszy - dziś pojawia się ciekawe słowo: niepowściągliwość... Nasz Pan zarzuca hipokrytom, że zewnętrznie są poprawni ale wewnątrz nie stawiają sobie granic: w nieczystości, w pysze, w chorej ambicji, w osądach... precyzyjny klucz do pracy wewnętrznej podaje nam Jezus w tym jednym zdaniu: powściągliwość! To jest granica wewnętrzna w człowieku, granica, którą sam muszę postawić moim myślom, wyobraźni lub emocjom aby współpracowały w rozwoju cnót i zapobiegały rozprzestrzenianiu się wad. Powściągliwy jestem sam z siebie, nie ustanawia powściągliwości w myśleniu, w wyobrażeniach czy emocjach żądne prawo zewnętrzne. Nie, to ja mam w sobie taki czujnik, który już na początku beznadziejnej drogi grzechu musi krzyczeć: stop - nie zaczynaj tak myśleć; nie pożądaj tego; zostaw te podejrzenia; po co Twojej wyobraźni te osądy... i wtedy rośnie w nas zdrowa granica powściągliwości, chroniąca człowieka od wkraczania na terytorium grzechu. Czy musi nas ciągle ograniczać prawo zewnętrzne, jeśli większość problemów moglibyśmy ominąć dzięki uporczywej praktyce wewnętrznej powściągliwości?



Krótki traktat o codziennej modlitwie... (por. Mt 14, 22-31)

Modlitwa musi być czasem zaplanowanym. To znaczy, że normy modlitewne są w trakcie regularnego planu życia podstawą naszej modlitwy. Po prostu musimy wiedzieć, o jakiej porze dnia chcemy spotkać się z Bogiem i w jakiej formie to zrobimy: rano - medytacja, w południe Anioł Pański, wieczorem Eucharystia i różaniec dla przykładu. Jeśli planujemy codziennie czas i charakter naszej modlitwy, w ten sposób okazujemy Bogu zwykły, podstawowy szacunek. Normy duchowe świadczą, że świat wiary ma dla nas znaczenie. Wreszcie regularność czasu i form porządkuje świat duchowy człowieka, tym samym rozwija go skutecznie i chroni od emocjonalnego chaosu. Normy modlitewne są znakiem wewnętrznego postępu i wzrostu. Niemniej jednak trzeba też w naszym życiu wiary dopuszczać do głosu modlitwę natchnienia, która czasem jest spontanicznym poruszeniem serca, służącym do praktykowania kontaktu z Bogiem w sposób doraźny, dla oświecenia duchem tej jednej, konkretnej chwili. Modlitwy natchnienia będziemy potrzebować w chwilach smutku, niepewności, wyborów, gwałtownego cierpienia, prześladowań lub zwątpienia w sens wszystkiego ale także w momentach radości, która jest niewypowiedziana dla innego człowieka, radości, którą tylko Bóg może zrozumieć i przyjąć. W takich momentach życia trzeba normy podporządkować tej jednej chwili, którą nazywa się modlitwą natchnienia...



Nekrolog Heroda... (por. Mt 14, 1-13)

Rzadko kiedy czterem Ewangelistom udaje się zapisać tak precyzyjny, doskonale oddany, psychologiczny portret człowieka, jaki w tym fragmencie - szkicując postać Heroda - przedstawia nam Mateusz. Może dlatego, że uczniowie Pana patrzą przede wszystkim w głąb ludzkiego serca, nie zatrzymując się dłużej nad powierzchownymi bodźcami. A może dlatego, że psychologia zawsze skupia się w człowieku na tym, co trzeba wyskrobać z niego, wyrzucić, pouzdrawiać, a uczniowie Chrystusa są przecież antropo-euntazjastami i antropo-pozytywistami. Niemniej w odnośnej partii Ewangelii jej bohaterem głównym nie jest wcale Jan Chrzciciel - Jemu bowiem Mateusz poświęcił tutaj zaledwie krótki, żałobny nekrolog. Postacią numer jeden tej perykopy jest Herod, a sama perykopa to perfekcyjne studium jego pustej osobowości. Herod to biedny człowiek. Prawdziwym kirem żałobnym Mateusz okrywa nie tyle ciało największego z Proroków, co raczej zżartą przez ciemne namiętności duszę tetrarchy. W Herodzie zatem mieszka cały legion zgubnych pasji, które można wręcz precyzyjnie skatalogować: rozwiązłość - przez nieczysty związek z żoną własnego brata; stłamszony gniew - przez pożerające go pragnienie zemsty na Chrzcicielu; lubieżność - przez płytkie, chwilowe, impulsywne pożądanie młodej tancerki; strach - przez zniewolenie opinią dworu; a wreszcie uległość woli - przez bezwolne poddanie się działaniu spontanicznych zbiegów okoliczności. Na tej drodze dusza Heroda upodabnia się do sztucznej kukły, przerzucanej w życiu w dowolnych kierunkach siłą dowolnej przypadkowości. Niech nasz Anioł Stróż strzeże nas od herodowej korupcji...


Chrześcijanie głosują za światem, nigdy przeciw niemu... (por.Mt 9, 14-17)

W
jednym z komentarzy biblijnych wyczytałem kiedyś, że faryzeusze oraz uczniowie Jana Chrzciciela - o czym jest mowa w tym fragmencie Ewangelii - pościli regularnie, dwa razy w tygodniu, ofiarowując swój post z konkretną intencją: aby jak najszybciej przyszło już Królestwo Boga i zakończył się ten świat...pościli, bo nie lubili doczesności. Pościli, życząc sobie, by ten świat przeminął już, skończył się i przestał ich tak męczyć... Chrześcijanie - jeśli poszczą - robią to z zupełnie innych motywów: aby świat pogłębić, naprawić, dodać mu więcej łaski nadprzyrodzonej, oczyścić, czyli przywrócić do pierwotnego, Bożego stanu, w którym świat jest najbardziej sobą. Zatem człowieka mentalności Starego Testamentu cechuje motywacja negatywna i dystans wobec świata. Chrześcijanina, człowieka Nowego Testamentu, tego, kto spotkał Oblubieńca, naznacza wprost przeciwnie podejście pozytywne i twórcza fascynacja światem. Martwię się, gdy spotykam pobożnych chrześcijan, którzy wszędzie w tym świecie widzą działanie jakiejś przeciwnej, ciemnej, niechętnej chrześcijaństwu siły, która wszystko psuje i złośliwie utrudnia. Takim pobożnym uczniom Jezusa oczy błyszczą złowrogim, apokaliptycznym błyskiem a z ust, jak zapowiedź wielkiego kresu, raz po raz wydostają się biblijne wersety, które obwieszczają schyłek kultury, powszechne zepsucie i szybką zagładę ludzkiej cywilizacji. Pewnie, że tak - świat ma swój dręczący czasem ciężar i czasem centrum tego świata znajduje się daleko od głównej nawy kościoła. Ale nadszedł bezdyskusyjnie czas, kiedy to chrześcijanie muszą przestać czekać pod chórem, muszą wyjść ku światu i zobaczyć, ile ziaren nadziei Stwórca posiał wśród świata. Piękno przyrody, ludzkie talenty, społeczna solidarność, pomoc ubogim, rozwój techniczny i urbanistyczny, obrona praw człowieka, powszechny dostęp do medycyny, walka z analfabetyzmem, współpraca misjonarzy z ateistami - to również dobro, którym cieszy się ten świat. Oczy i uszy chrześcijan muszą wreszcie napełnić się tym pozytywnym blaskiem i tym pozytywnym dźwiękiem, by ich usta mogły wyśpiewać kantatę życia na cześć Stwórcy, który zechciał mieszkać pośród świata...

sobota, 20 września 2014

EPICENTRUM (odc. 3)

   Nikt cię nie wiedział? - Szałata dopiero po tych słowach spojrzał w stronę Emi, która zupełnie zmoknięta, po kolana w błocie i wyraźnie zmęczona, z trudem wsiadała do solidnie wysłużonego, ciemno-zielonego samochodu francuskiej marki Chevrolet. Profesor szybko zrozumiał swój nietakt. Przecież to on sam uczył, że zawsze trzeba widzieć człowieka w człowieku: nie cel praktyczny, nie rzecz, nie narzędzie ale - cokolwiek by się działo - człowieka przede wszystkim: jak się czujesz? - dorzucił natychmiast, wkładając w to jedno zdanie jak najwięcej ciepła i spokoju. Ktoś mnie widział, jestem tego pewna ale jestem też prawie pewna, że nikt za mną jeszcze nie szedł - powiedziała Emi, pochylając się lekko i całując Szałatę w policzek. Odpowiedział jej dobrym, szczerym uśmiechem. Lubił tę inteligentną dziewczynę. Cenił w niej nie tyle nawet inteligencję, która przewyższała oczekiwania najbardziej wymagających głów I Liceum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Wyspiańskiego w Józefowie ale nade wszystko jej prawość. Emi była szlachetna. A on dla niej był świadkiem mądrości, jakiej darowana człowiekowi inteligencja nie jest w stanie nauczyć się z książek.
   Na wyciągniętej dłoni dziewczyny Szałata zobaczył trzy, niewielkie, czarne karty elektronicznej pamięci. Gwizdnął z niedowierzaniem, otworzył schowek pod siedzeniem i wydobył z niego małą latarkę. No, nie - oglądał plastik pod światło i rozmyślał głośno - to najgorsze, co może być. Rządowe. Zakodowane. Nie otworzymy ich na moim komputerze. Tym razem Emi, jakby w odpowiedzi, gwizdnęła trochę z przekorą, trochę z niedowierzaniem. Przecież na Sora komputerze otwiera się wszystko. Sor ma jakiś magiczny klucz. Powie Sor klawiaturze: sezamie otwórz się i po kłopocie - dziewczyna mówiła te słowa bardziej do siebie, chcą pozostawić otworem choćby jedną z możliwych furtek, prowadzących do zrozumienia ucieczki własnego ojca. Nie otworzymy ich na moim komputerze - Szałata z uporem drapał się w brwi - bo jego cały system podłączony jest pod czerwone lampki tajnych służb naszego, kochanego i niepodległego państwa. Na moim komputerze mogę więc przygotować test dla waszej klasy. Mogę też pisać filozoficzne eseje i odbierać wiadomości od wybranej grupy osób albo wysłać do nich krótkie odpowiedzi. To nudzi strażników. Ale te karty mają na sobie kod ścisłej tajemnicy stanu. Wystarczy, że otworzę jedną z nich, a natychmiast w naszą stronę rzucą się gończe psy. I nie dadzą nam długo cieszyć się swobodą, moja droga Emi.
   Ogarnęła ich szybko ciemność ulic uśpionej stolicy. Szałata jechał gdzieś bez jednego słowa, w milczeniu. Emi co kilka ułamków sekundy widziała zamyśloną twarz profesora, oświetlaną powlekanym blaskiem ulicznych latarni. I nagle przyszedł do niej spokój. Rozumiała, że Szałata już wie i już zna tę odpowiedź, którą ona usłyszy w stosownym czasie. Ufała temu niewysokiemu, sympatycznemu człowiekowi, w którym zbiegały się niepojętym splotem i wiązaniem dwie, zdawać się mogło, tak wykluczające się rzeczywistości. Z jednej strony duszy Szałata był więc profesorem filozofii, wybitnym myślicielem, który spędzał godziny pochylony nad antycznymi inkunabułami i manuskryptami. Był profesorem wykluczonym dla jakiegoś powodu z elity i salonu. Profesorem, który zgłębiwszy mądrość, zdegradowany został przez coś lub kogoś do rangi licealnego belfra historii, etyki i filozofii dla chętnych. Z drugiej strony był podróżnikiem, misjonarzem i społecznikiem, który przebiegał najbardziej zapadłe rejony świata, kopiąc studnię w Sudanie lub przewożąc szczepionki dla najbardziej odległych plemion Wybrzeża Kości Słoniowej. Takim właśnie człowiekiem był ten, któremu Emi chciała powierzyć najbardziej palący sekret jej rodzinnego życia. Tu nawet nie chodzi już tylko o jeden dom, o twoją rodzinę, Emilio. Spełnia się chyba to, czego obawialiśmy się przez całe życie. Oni mają plan. Wysiadamy razem i idziemy blisko siebie, tak, jak chodzi ojciec z córka podczas podróży, zrozumiałaś? - Szałata wskazał zdziwionej dziewczynie oświetlony pawilon dolnego, mniejszego lotniska w Warszawie.
   Z bagażnika samochodu wyciągnął podróżną walizkę, ucałował Emi w głowę i ruszyli razem w kierunku głównego wejścia. Kilkoro ludzi kręciło się po słabo oświetlonym parkingu. Znudzony strażnik, stojąc przy koszu na śmieci, dyskretnie dopalał papierosa. W środku terminalu, przez przeszkloną ścianę, widać było zmęczonych czekaniem na odlot pasażerów: jedno spali, drudzy prostowali kości, inni rozmawiali przez telefon z drugim końcem świata. Dwa kroki przed głównym wejściem - profesor nagle zwolnił kroku i cicho cedził słowa - na lewo, nieco za wózkami na zbyt ciężkie bagaże, widzisz, znajdują się dwa automaty, służące do robienia prowizorycznych zdjęć. Każdy podróżny, przed odlotem do swojego domu, może zafundować sobie tutaj małą pamiątkę z Polski. Ale nikt prawie nie wie, że jeden z tych aparatów to przemytnik informacji dla wywiadów obcych państw. Taka skrytka kontaktowa tajnych służb. No, bo któż by się domyślał, że na oczach wszystkich, od czasu do czasu, przekazywane są najbardziej zakodowane i ściśle tajone informacje największych imperiów świata?  Emi poczuła, że ślina zasycha jej w gardle. A ty skąd o tym wiesz - zapytała cicho profesora. 
   Nie było jednak czasu na udzielenie odpowiedzi. Szałata uśmiechał się do niej komicznie, jak naiwny turysta, który spłukawszy większą część swojej fortuny w lokalach o podejrzanej reputacji, upojony i najedzony, opuszcza Warszawę. Nagle - głośno i bezceremonialnie - zaczął mówić do Emi w doskonałej francuszczyźnie. Rozumiała tylko tyle, że wyjazd był bardzo udany, że kontakt ze skautami w Polsce zachwyca go i że chciałby na koniec mieć zdjęcie z drużynową. To znaczy ze mną? - Emi speszona wyciągnęła palec w kierunku własnej piersi. Strażnik uśmiechał się do nich dwuznacznie i wszedł do wnętrza hallu, gasząc butem papierosa. A profesor objął dziewczynę ramieniem i podszedł do jednego z aparatów, stojących po lewej stronie, przy wózkach.
   To wszystko trwało kilka sekund albo wieki. Najpierw gardło maszyny połknęło pierwszą z kart elektronicznych, które Emi zabrała z tajemniczej świątyni swojego ojca. Szałata - ciągle zewnętrznie uśmiechnięty jak niedzielny turysta z Francji, miał wewnętrznie w oczach skrajnie przeciwne, ciężkie skupienie. Palce profesora dotykały czegoś najbardziej zamaskowanego w samym mózgu metalowego systemu. Nagle na dolnym ekranie aparatu, który zazwyczaj służył korygowaniu tła, koloru i kontrastu wywoływanego zdjęcia, Emi zobaczyła odszyfrowaną notatkę, wydobytą z kodu przenośnej pamięci. Czytała szybko i z uwagą:

   AKTA TAJNE. KRYPTONIM: MODERNIZM. CEL: EKSPERYMENT MENTALNY. 

   Dzięki osiągnięciom nauki, jesteśmy nareszcie w stanie odrzucić krępujący schemat historyczny, który nie pozwala na właściwy naturze postęp gatunków. Należy więc upowszechniać to przekonanie, które - dzięki osiągnięciom współczesnej fizyki - uznaliśmy za jedynie naukowe. To rozróżnienie jest istotnie znaczące i trzeba je zastosować także dla teorii filozoficznych, dotyczących koncepcji tak zwanego WIELOŚWIATA. Fizyka dowiodła, że nasz wszechświat jest tylko jednym z wielu istniejących - a być może nieskończenie wielu - wszechświatów oddzielonych od siebie. Nie należy więc dalej pozwolić na to, by gatunek dominujący jednego z wszechświatów narzucał swoje prawa pozostałym gatunkom, które w ten sposób nie mogłyby rozwijać swej potencji totalnej. Przeciwnie - plan eliminacji, a w jej efekcie denominacji, jest jednoznaczny. Należy uporać się z typologią gatunku: postacią ojca lub matki, wprowadzając współczynnik rodzicielstwa pod postacią partnera A, B, C, bardziej praktyczną dla wielu kultur innych wszechświatów; należy usunąć krępujące normy jednego typu moralności, roszczącej sobie prawa absolutne, zastępując je kategoriami dostosowanymi do trybu nowoczesności, zrozumiałej dla wielu systemów moralnych; podobnie - kategorie piękna w obszarze sztuki i architektury; dalej - typ nauki. Fizyka, posiadająca w sobie znamiona nauki powszechnej, musi zastąpić kryteria edukacyjne filozofii lub historii, opisujące zaledwie rzeczywistość pojedynczego, ziemskiego wszechświata; wreszcie zmianie podlega kategoria Bytu Absolutnego - tak zwany Bóg religijny jest istotą wieloznaczną, dla której stworzenie jednego wszechświata czy też wielu wszechświatów, jest tak samo trudne albo tak samo łatwe. Według praw logiki: jeśli Byt Absolutny zwany Bogiem religijnym, jest nieskończony, nie może być zainteresowany kreacją niczego, co jest mniejsze od nieskończoności. Krok ostateczny - to zmiana kulturowa postaci Boga religijnego w mechaniczny Umysł Doskonały, którego istnienie zdolna jest przyjąć kultura bytowa każdego z ewentualnie stworzonych wszechświatów. Sposobem realizacji projektu będzie systematyczna ingerencja w system edukacji - stopniowa likwidacja nauczania historii jednego rejonu, kultury, narodu itp; oraz ekonomii - planowe wyparcie globalnym mechanizmem gospodarczym przemysłu lub rolnictwa jednego obszaru walutowego itd; oraz komunikacji medialnej... 

   Emi  ani nie rozumiała ani nie doczytała do końca czytanego tekstu ale profesor już zmieniał pozycję i uścisk jej szyi, niby pozując artystycznie do drugiego zdjęcia. Nie było czasu na myślenie, gdyż ekran maszyny odczytywał treść zapisaną w przepaściach kolejnej ze znalezionych kart elektronicznej pamięci:

   AKTA TAJNE. KRYPTONIM: SYNKRETYZM. CEL: EKSPERYMENT RELIGIJNY.

   Rozwój społeczny wieloświatów i ich kultur domaga się zdecydowanego przeciwdziałania wszelkim czynnikom, stopującym postęp tego procesu. Wśród czynników wstecznych na pierwszym miejscu należy umieścić religię, a szczególnie ten typ religijności, który rości sobie pretensje do wyrokowania, do wyłączności lub dogmatycznej nieomylności, do definiowania przez to prawd ostatecznych, do reprezentacji społecznej i do roli wychowawczo - moralnej, czyli w pierwszym rzędzie katolicyzm. Roli Kościoła katolickiego nie można - jak pokazały to niepowodzenia systemów politycznych historii ziemskiego wszechświata - ograniczyć i zlikwidować narzędziem agresji. Jest to wbrew prawom naturalnym gatunku ludzkiego. Należy więc zrezygnować z uzurpacji, przeciwdziałając ograniczeniu religijnemu inteligentną i długofalową polityką transformacji katolicyzmu kolejno w: wąską, wyizolowaną społecznie grupę kultu; szkołę filozoficzną jednego Mistrza, głoszącą poglądy sprzeczne z doświadczeniem naukowym; wspólnotę podzieloną na światłych - duchownych, bezlitośnie wyzyskujących i religijnie uwodzących ociemniałych - tak zwanych wiernych; bezużyteczną produkcyjnie warstwę dziwaków, starców i osób obciążonych psychicznie; wreszcie strukturę wewnętrznie zakłamaną, skorumpowaną, uwikłaną w niejasne mechanizmy finansowe i wiecznie ukrywającą prawdziwy stan rzeczywistości, realnie nie radzącą sobie z rozkładem moralnym od środka. Sposobem realizacji projektu będzie stopniowe osłabianie radykalizmu wspólnot religijnych, szczególnie katolicyzmu, przez wnikanie do wnętrza szeregów Kościelnych postaci dwuznacznych, niejasnych, epatujących dewocją, ograniczonych w swej inteligencji, zarażonych fanatyzmem, który wszędzie będzie upatrywał nowych cudów religijnych, quasi-charyzmatów lub działania sił zła - metodą "konia trojańskiego" podważając powoli lecz skutecznie jedność grup religijnych, spójność nauki teologicznej i sensowność modlitwy oraz kultu...

   Tym razem to Emi wyjęła z dłoni Szałaty trzecią kartę, wkładając ją wzorem poprzednich do lotniskowego automatu. Profesor bowiem patrzył w ekran jakby oniemiały lecz na prośbę dziewczyny przykleił raz jeszcze do twarzy ów francuski uśmiech podróżnika, zgadzając się na pozowanie dla trzeciego zdjęcia, dedykowanego rzekomo tym razem nieznanym, polskim skautom. Kątem oka Emi spostrzegła, że strażnik znów ma zamiar wyjść na zewnątrz lotniskowego budynku. Obydwoje więc szybko ale wnikliwie przeglądali treść trzeciego symbolu nowoczesnej wiary jej ojca:

   AKTA TAJNE. KRYPTONIM: BIOTECHNOLOGIA. CEL: EKSPERYMENT MEDYCZNY.

   Zasadą spójnego działania istoty ludzkiej jest mózg człowieka. Wiedza historyczna, dominacja filozoficzna oraz zabobon religijności na tyle skutecznie skrępowały myślenie i decyzyjność głównego gatunku zamieszkującego ziemski wszechświat, że nie jest on niekiedy w stanie przekroczyć własnych barier psychicznych, obwarowanych dodatkowo normami moralnymi. Konieczna jest zatem bezpośrednia ingerencja medyczna w mózg człowieka. Nie może się ona jednak dokonać przemocą, podobnie jak w przypadku eliminacji czynnika religijnego. Należy zatem użyć najpierw modelu nauk psychologicznych celem filtrowania sposobu przeżywania i doświadczania przez człowieka przestrzeni własnej osobowości. Psychologia następnie przygotuje przedpole kolejno naukom medycznym: chirurgii, genetyce oraz neurochirurgii, pozwalając im na nowoczesne zmiany, przeprowadzane we wnętrzu organizmu ludzkiego. Zmiany natury: płciowej, psychicznej, seksualnej, mentalnej oraz fizycznej. Sposobem realizacji projektu będzie przygotowanie oraz stosowne wynagradzanie ekonomiczne grupy lekarzy, świadomych procesów dokonujących się w połączonych kulturach wielu wszechświatów...

   Pójdziesz spokojnie na drugą stronę parkingu i skierujesz się w stronę centrum miasta. Zaraz cię znajdę - tym razem Szałata wyszeptał te zdania w języku polskim, całując jednocześnie Emilię w prawy policzek. Strażnik zapalał kolejnego papierosa, obserwując uważnie rozstającą się parę. Profesor z walizką wbiegł truchtem do wnętrza terminalu. Dziewczyna odeszła w kierunku wyjścia z parkingu.
   Emi nie mogła uwierzyć w to, co widziała przez ostatnie pięć minut na ekranach lotniskowych aparatów fotograficznych. Setki myśli przechodziły w chaosie przez jej głowę. Tysiące wspomnień z dzieciństwa, twarze, dziesiątki zdjęć jej ojca i matki w wielu, rozmaitych sytuacjach. Co to wszystko miało znaczyć? Kim był dzisiaj jej ojciec? O jakich wszechświatach czytała przed chwilą? Czy to wszystko napisał i myślał jej ojciec, czy ktoś inny? I wreszcie kto zrobił jej zdjęcie w zakazanej części ogrodu? Szałata słuchał tylko spokojnie tych myśli, jadąc z mówiącą bez przerwy Emi w samochodzie. Zabrał ją z lotniska, wcześniej opuszczając terminal drugim wyjściem. Powoli wyjeżdżali z Warszawy, poruszając się w kierunku Józefowa. Profesor jedną rękę trzymał na kierownicy ale drugą w kieszeni, zaciskając palce na trzech elektronicznych kartach pamięci.
   Gdy dojechali przed gmach szkoły zaczynało świtać. Za rogiem liceum znajdowało się maleńkie mieszkanie Szałaty - tutejszego profesora historii, etyki i filozofii dla chętnych. W środku znajdowały się dwa niewielkie pokoje, przedzielone wąskim korytarzem. Po jednej stronie sypialnia, a po drugiej coś na kształt gabinetu, biblioteki i sali wykładowej jednocześnie. Emi usiadła w fotelu i popatrzyła w górę. Na najwyższym piętrze półek z książkami stały kamienne popiersia dwóch, greckich filozofów: Sokratesa i Arystotelesa. Dlaczego nie masz w domu Platona? Pasowałby do tych trzech - napięcie sytuacji sprawiało, że Emi mówiła do Szałaty na ty. Bo był praktykującym homoseksualistą - rzucił krótko profesor, nie dodając żadnego komentarza więcej. Podszedł do małej szafki obok wejścia do łazienki i nasypał kawy do dwóch szklanek. Czy ktoś może nam to wszystko wyjaśnić? - zapytała Emi. Szałata zalał kawę wrzątkiem, podał szklankę dziewczynie, usiadł obok i wypił pierwszy łyk gorącego napoju. Według moich obliczeń - powiedział w stanie spokojnego zamyślenia - może to zrobić do końca tylko jeden człowiek na świecie.