wtorek, 24 lutego 2015

Msza dla mistyków...

   Gdy człowiek podejmuje decyzję o wyjeździe misyjnym, z miejsca staje się medialną gwiazdą. Dziennikarze kupują temat, sądząc, że misja to bieganie po buszu, gorący tropik, pająki w łóżku albo zupa z małpiego ogona. Przeżyłem to na własnej skórze, gdy na miesiąc przed wyjazdem do Ameryki Łacińskiej, otrzymałem od jednego z redaktorów Gościa Niedzielnego listę egzotycznych pytań odnośnie do. Odpowiedziałem szczerze, a po dwóch tygodniach przeczytałem samego siebie, ze zdumieniem konstatując, że przeszły wszystkie wypowiedzi przyszłego misjonarza - poza jedną! Nie puszczono mojego zdania o tym, że dla potencjalnego księdza w kryzysie widzę dwa, pomocne rozwiązania: po pierwsze - by skorzystał z kanonicznego prawa do odpoczynku w roku sabatycznym i dobrze zaplanował ten czas na studium, rodzinę, przyjaciół, podróże, lekturę oraz modlitwę; po drugie - by nauczył się odprawiać Mszę Trydencką, a jak sądzę, kryzys nadaktywizmu, wypłukania lub zwątpienia powinien ustąpić. Wówczas nie zrozumiałem, dlaczego to jedyne zdanie rozbiło się o mur współczesnej, wewnątrzkościelnej cenzury?
    W swoim życiu wielokrotnie odprawiałem Mszę Trydencką. Najpierw wynikało to z prośby pewnej grupy katolików, którzy pragnęli uczestniczyć w tej formie liturgii Kościoła i na mocy decyzji Benedykta XVI, mieli pełne prawo oczekiwać takiej posługi od swojego duszpasterza. Lojalność duszpasterska szybko jednak przerodziła się w osobistą formę pobożności. Widząc, jaki dar otrzymałem od Jezusa przez Kościół, rozmiłowałem się w Tridentinie. Jest to bowiem liturgia, która bez dwóch zdań obdarza kapłana bezwzględnym przywilejem skupienia i niepowtarzalnej bliskości Jezusa Eucharystycznego. Pokochałem szczególnie ten moment Mszy Trydenckiej, który nosi prastarą nazwę: Introit. Cudowna chwila pochylenia ciała, recytacji psalmu i aktu pokutnego, której nie zastąpi nawet najbardziej kunsztowny śpiew utalentowanego organisty, kantata chóru parafialnego ani długa procesja na wejście z mnóstwem ministrantów na czele. Zatapiałem się potem w nieskończoną ilość ucałowań ołtarza, które - dla nieznanego mi niestety motywu - zignorowano w odnowionej formie liturgii posoborowej. Nareszcie podczas Mszy mogłem nasłuchać się ciszy. Wzruszało mnie oparcie ciała księdza o ołtarz podczas konsekracji i wyniesienie żywej Hostii wysoko w górę, ponad świat cały, przy jednoczesnym uniżeniu się - klęczącego w tym odwiecznym momencie - odkupionego stworzenia. Rozumiałem też, że Tridentina jest Mszą bardzo dedykowaną dla kapłana, z dyskretnym udziałem Ludu. Pojmowałem, że w tej formie liturgii mogą owocnie uczestniczyć tylko ci chrześcijanie świeccy, którzy zostali odpowiednio przygotowani i wtajemniczeni w całą głębię i bogactwo monumentalnych obrzędów. Choć znałem też ludzi, którzy na Mszę Trydencką weszli z biegu, nie czytając wcześniej żadnych instrukcji i zostali dotknięci w duszy pięknem czystej, niczym nieprzesłoniętej, obecności Pana. Uważam, że Msza Trydencka to liturgia mistyków.
    Nie wypraszajcie, proszę, mistyków z Kościoła. Wraz z ich odejściem zabrakłoby Kościołowi mądrości i głębi. Mistyk bowiem to chrześcijanin, który za życia doczesnego przeczuwa już to, czym wszyscy zostaniemy poruszeni w wieczności. Niepokoję się bardzo, że w chwili, gdy zamknięto na klucz monastyczną pustelnię mnicha Benedykta XVI, zawężono jednocześnie najszersze horyzonty chrześcijaństwa, które ten Papież chciał przed nami odsłonić. I dziś ogarnia nas, katolików, jakaś mocno męcząca mania duszpasterska. Jakby katolicy stali się czytelnikami tylko jednej i tej samej adhortacji. Wszyscy więc nagle jesteśmy ewangelizatorami albo misjonarzami. Kościół chwili obecnej, że posłużę się pewnym obrazem, zdaje się przypominać pewną grupę parafialnych aktywistów, którzy z autentyczną gorliwością zapragnęli w swoim mieście zorganizować procesję, aby wyjść z Jezusem na ulice. I oto mają w swych rękach już wszystko: feretrony, transparenty z iście porywającym hasłem - Bóg cię kocha, to wielka radocha - świece, ulotki ewangelizacyjne, obrazki z papieżem Franciszkiem, aby rozdawać je dzieciom na chodnikach. Procesja rusza z głośnym śpiewem i pobrząkiwaniem gitar. Akcja ewangelizacyjna zaplanowana z entuzjazmem. Wiosna wspólnoty, wszystko będzie dobrze, szerokie uśmiechy na twarzach. Tylko z ołtarza parafialnego kościoła, w misyjnym rabanie przygotowań i metod, zapomniano jakby zabrać monstrancji...
    Otóż nie wszyscy w Kościele będą misjonarzami albo ewangelizatorami. W świecie chrześcijańskim każdej epoki dziejów jednakowym szacunkiem cieszyć się będą jeszcze mnisi, opiekunowie biednych, teologowie, rodzice katolickich dzieci i milczący pisarze ikon. Na szczęście w Kościele wszystkich wieków mieliśmy i mieć będziemy zarówno aktywistów jak i kontemplatyków, ubogich duchem oraz wybitnych myślicieli, duszpasterzy i profesorów, kaznodziejów i mistyków, którzy z jednakową godnością dziecka Bożego oczekiwać mogą zbawienia. Należy pokornie pamiętać, że każda, skuteczna akcja misyjna w Kościele ma u swoich źródeł zdrową doktrynę i milczącą modlitwę dusz klauzurowych. Jestem więc przekonany, że jeśli do głównej nawy współczesnego Kościoła wstawiono bez kontroli rozliczne metody protestanckiej ewangelizacji, to choćby skromnego, bocznego ołtarza nikt nie odmówi i mistykom. Mówiąc inaczej - jeśli w Kościele katolickim mieszczą się Wieczory Chwały, nie widzę żadnego powodu, by z tego samego Kościoła rugować liturgię Mszy Trydenckiej. Czyż nie uczymy się dziś wyrozumiałego dialogu wszystkich ze wszystkimi? 
          Dlatego tym razem ja nie wierzę w autentyczność kolejnego przecieku z Watykanu. Plotkuje się już tam i tu, iż podczas ostatniego spotkania z księżmi Rzymu, papież Franciszek miał powiedzieć: że zgoda na przywrócenie rytu trydenckiego to pomyłka, że papież Benedykt XVI zrobił to, by udobruchać lefebrystów i konserwatywną flankę w Kościele oraz że niektórzy księża, związani z nowym ruchem reperacji liturgicznej, mają problemy psychologiczne i moralne. Nie wierzę w takie przecieki. Mój Papież nie mógłby nawet wypowiedzieć tak niewyważonej opinii. Nie mógłby, ponieważ jest to zdanie nielogiczne i z gruntu krzywdzące, które oznaczać by miało, że księża niezwiązani z Mszą Trydencką nie mają problemów moralnych i psychologicznych? Franciszek, wychowany w zakonie jezuitów, gdzie dominuje logika w edukacji, nie mógłby wypowiadać tak nierzeczywistych teorii. I nie mógłby, ponieważ wielokrotnie odwiedzał Benedykta XVI, przez długie chwile dialogując z Papieżem emerytem. Franciszek pojmuje więc doskonale, że motywem zgody na powrót Mszy w rycie nadzwyczajnym do Kościoła, nie jest podlizywanie się tradycjonalistom ale wielka, naczelna idea pontyfikatu Raztingera o ciągłości chrześcijaństwa. Jestem pewien ponadto, że kardynał Bergoglio - jak każdy szanujący się biskup i ksiądz - na kolanach czytał nie tyle książkę Waltera Kaspera, co ponad wszystko wiekopomną pozycję o tytule: "Duch liturgii". Dlatego nie mógł tego powiedzieć również i z tego powodu, że Papież spotyka się z księżmi, by ich wzmacniać i formować, a nie obrażać. A we współczesnym świecie chyba żadna inna grupa kościelna nie potrzebuje tak bardzo Piotrowego umocnienia jak kapłani. I na koniec, papież Franciszek nie mógłby tego powiedzieć, bo sam siebie definiuje jako praktycznego duszpasterza. Obeznany więc w realnej rzeczywistości pasterz bez trudu odróżnia tych księży, którzy wiążą się z tradiświatem dla własnych, niespełnionych ambicji, tytułów, strojów, rękawiczek, koronek lub złoceń - od tych księży, którzy kochając Tridentinę, po prostu pragną w Kościele większego szacunku dla Eucharystii. Dlatego nie piszcie już takich zdań więcej. Nie wierzę w żadne przecieki. Choć rozumiem, że w Kościele dziś żyją ludzie, którzy treść takich przecieków, dla wiadomych sobie powodów, mogliby łatwo wymyślać.
        Kilka dni temu otrzymałem z Polski przesyłkę. A w kartonie cała zakrystia: piękny ornat i godne sprzęty liturgiczne, które służyć będą przez lata w dopiero co powstającym kościele urugwajskiego sanktuarium na wzgórzu Verdun. Ten dar przesłał mi, zupełnie bezinteresownie, kierując się czystą miłością do liturgii, między innymi ksiądz Marcin Węcławski, proboszcz na poznańskiej Wildze, kapłan wzorowy i dojrzały, mistrz, który podczas wielu spotkań w Polsce, uczył mnie postaw ponadprzeciętnych. Wszyscy też wiemy, jak wielkim miłośnikiem Mszy Trydenckiej jest właśnie ks. Marcin Węcławski. Wznieca się więc w Kościele prawdziwe światło ewangelizacji, gdy misjonarze szanują mistyków.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Chapucera...

   Jednym z ciekawych odkryć podróżnika jest ewolucja mowy, jaka dokonuje się w krajach, które czasem - z racji kulturowych, politycznych lub historycznych - zapożyczają swoje narzecze urzędowe od silniejszego, sąsiedniego kraju, w którym taki język służył od wieków jako naturalny i oryginalny środek komunikacji. Wówczas, w kraju kopiującym narzecze pojawia się wiele, dowolnych wariacji gramatycznych, fleksyjnych i słowotwórczych. Słyszałem to wielokrotnie choćby w Irlandii, która swój rodzimy język celtycki, z racji złożeń historycznych, zastąpiła już faktycznie angielskim. Ileż to Irlandczycy mają wyrażeń, których próżno szukać w poważanych słownikach brytyjskich. Podobnie jest w Urugwaju, który od konkwistadorów iberyjskich nauczył się przed wiekami hiszpańskiego. Czasem więc z radością obserwuję dialog rodowitego Hiszpana z Urugwajczykiem, gdy zakłopotany Europejczyk, który teoretycznie wyraża się w tej samej mowie, nieśmiało przerywa i dopytuje Latynosa: co też on przez to słowo chciał mu przekazać? Tak też było ze mną parę dni temu, gdy na ulicy, podczas spaceru, usłyszałem urugwajską mutację słówka, którego próżno szukać w oficjalnych słownikach hiszpańskiego: chapucera... Po wielu konsultacjach ustaliłem, że to tajemnicze określenie oznacza tu osobę nieczystą, nieuporządkowaną, brudną i byle-jaką w swoim zewnętrznym zachowaniu.
   Słówko chapucera wróciło do mnie podczas medytacji nad pierwszym rozdziałem ewangelii Marka, który zanotował z dokładnością, nie jeden raz cechującą i weryfikującą pozytywnie kronikarską robotę Ewangelistów, że Jezus w synagodze w Kafarnaum wyrzucał demona - to fakt - ale wyrzucał demona o konkretnym przydomku: duch nieczystości (por. Mk 1, 23-26). Chwilami myślę, że dożyliśmy czasów, w których ogólnie bardzo rzadko mówi się o cnotach. A chyba najczęściej przemilczaną dziś taktownie, poprawnie, z palcem na ustach i spuszczonymi oczyma, jest właśnie cnota świętej czystości. Nie wiemy jak poradzić sobie z tematem. Mam odczucie powszechnej kapitulacji. Bezradni rodzice - statyczni obserwatorzy erupcji zdrowych zasad moralnych, zawstydzeni prawie powszechnie legalnym już nawykiem konkubinatu przedślubnego ich dzieci. Posądzani o tradycjonalizm wychowawcy, którym do szkół lewicowi politycy próbują wstawić maszynę z prezerwatywą. I represjonowani duchowni, których postawiono do kąta z piętnem medialnego przewinienia, bo przecież oni sami nie potrafią posprzątać we własnych szeregach, więc jak mogą innych pouczać o czystości. Boję się, że ostatnim aktem kapitulacyjnym Kościoła w tym temacie jest obecny synod o rodzinie, którego zarząd jednoznacznie i bez zbędnych frazesów, wywiesił białą flagę, w myśl tchórzliwej ideologii: jak nie potrafimy sobie poradzić z nieczystością, to musimy ją zalegalizować duszpastersko. Czy za chwilę brukowe słówko "chapucera" zostanie wpisane przez sekretarza synodu do oficjalnego słownika teologicznego chrześcijaństwa naszego czasu?
   Chciałbym więc stanowczo powtórzyć za Josephem Ratzingerem: ja wierzę ewangelii. Nasz Pan jednak wyrzucał, a nie legalizował. Jezus z Nazaretu, dokładnie w czasach, kiedy w ostatnim paroksyzmie obyczajowej śmierci wił się w śmiertelnym bólu wielki, starożytny Rzym - Rzym ostatecznie dobity ostrzem etycznego zepsucia, które w swej nieczystości sięgnęło wówczas zenitu hipokryzji - twierdził uporczywie, że tylko ludzie czystego serca będą oglądać Boga (por. Mt 5, 8). Nasz Pan nie był surrealistą ale Bogiem wcielonym w Człowieka. Jeśli więc wymóg czystości był możliwy w czasach agonii zepsutej kultury antycznej, musi być on tak samo aktualny i dziś, w łudząco podobnych okolicznościach. Czystość seksualna jest zawsze możliwa.
   Co więc oznacza cnota czystości? Pragnę najpierw zauważyć, że nie godzi się rozpatrywać jej wartości w świetle jakiejkolwiek restrykcji obyczajowej. Nie dlatego chrześcijanie powstrzymują się od współżycia pozamałżeńskiego, chronią siebie i dzieci od pornografii, cenią wciąż wstydliwość oraz intymność ciała ludzkiego, bo tak nakazał im kiedyś jakiś kostyczny papież. Nie prawda. Przestrzegamy czystości, ponieważ w ciele człowieka ochrzczonego przemieszkuje Stwórca. Ciało nie jest więc godnym pogardy dowodem przemijania ale świątynią Boga. Ponadto, rzekłbym, iż cnota czystości jest wprost odpowiedzialna za równowagę osobowościową człowieka. Mówiąc prosto, człowiek czysty jest jednocześnie radosny, entuzjastyczny, podziwia piękno świata, mówi pozytywnie i chce mu się żyć, pracować, działać, poszukiwać. Człowiek owładnięty nieczystością ma oczy pełne palącego płomienia, trawi go wewnętrzny niepokój, smutek, nieład, całe jego wnętrze jest zacienione podstępną toksyną pożądania, które narasta, konsumuje nadzieję i pozostaje niezaspokojone w swej posesywności drugiego. Tak ważna jest cnota czystości. Jest źródłem entuzjastycznej żywotności człowieka.
   W jaki więc sposób dziś praktykować czystość seksualną? Osobiście złożyłbym odpowiedź z trzech poziomów ascetycznego wysiłku rozumnego przecież człowieka. Czystość jest wciąż możliwa dzięki pracy na poziomie: naturalnym, personalnym i nadprzyrodzonym.
   Poziom naturalny to przede wszystkim słowo: porządek. Ciało wymaga pewnego respektu. Należy okazać ciału szacunek głównie przez uznawanie praw ludzkiej płciowości. Mężczyzna musi być mężczyzną, musi ubierać się jak mężczyzna, pracować, mówić i chodzić jak prawdziwy mężczyzna. Podobnie i kobieta musi być sobą: w wyglądzie, słowach i czynnościach życia codziennego. Wówczas ciało zachowuje swój porządek, który wspomaga wzrost w cnocie czystości. Do poziomu naturalnego respektu dla praw fizycznych należeć też będzie harmonia aktywności i odpoczynku, postu i zabawy. To wszystko jest tak proste, a jednak ma swoje znaczenie. Odebranie specyficznej odpowiedzialności i charakterystyki płciowej mężczyźnie i kobiecie, kończy się właśnie wrzuceniem ich w nieład zmysłowości.
   Poziom personalny to z kolei słowo: taktyka. Każdy człowiek posiada swą własną wrażliwość seksualną. I zmysły oraz uczucia każdego z nas przeszły już przez swoją, własną historię. Sądzę więc, że nie da się zbudować podręcznikowej metody w przestrzeganiu cnoty czystości. Dążąc w jej kierunku człowiek musi znać siebie, nazwać własną wrażliwość, rozeznać punkty słabe i mocne, chroniąc linię wyobraźni i zmysłowości od nadmiernego lub nawet zbytecznego napięcia. Brak roztropnej taktyki, naiwna otwartość na pokusę lub lekceważenie higieny seksualnej, kończy się wypluciem biednego rozbitka poza burtę czystych obyczajów.
   Wreszcie poziom nadprzyrodzony to: umartwienie. To banalne lecz trzeba modlić się o cnotę czystości. Myślę, że szczególnymi wspomożycielami chrześcijan będą tu Najświętsza Dziewica i święty Józef, Jej przeczysty Oblubieniec. Szkoda, że w naszych kościołach tak rzadko śpiewa się dziś akty uwielbienia po wystawieniu Najświętszego Sakramentu. A one właśnie są prostym memento codziennej czystości dla prostych i pobożnych. Nigdy nie można czuć się pewnym siebie w kwestii czystości, ciało bowiem człowieka najbardziej obarczone jest efektem grzechu pierworodnego i cierpi jego skutki. Ważne więc będą również drobne, stosowne, fizyczne umartwienia, motywujące ociężałą seksualność do pójścia w górę: czasem odrobina chłodnej wody, skorygowanie spojrzenia i dotyku, ograniczenie bodźców słuchu, zapachu lub wzroku, mała dawka niewygody fizycznej, która uczyni ciało bardziej surowym lecz także zwartym i sprawnym, sport lub wreszcie cały szereg godnych umartwień fizycznych, których katalog z łatwością odnajdziemy w starych katechizmach, wyrzuconych na strych książeczkach do nabożeństwa lub archiwizowanych tu i tam podręcznikach mistyki i ascetyki. Zdrowe umartwienie, wbrew sądom ekologów i obrońców praw człowieka, w niczym nie deprecjonuje godności ludzkiego ciała.
   Ponad tę triadę istotne znaczenie ma jednak zasada fundamentalna. Współczesnym dyktatorom propagandy udała się jedna sztuczka: przekonać nas, chrześcijan, że seksualność ma charakter absolutny i jej prawom nie można się sprzeciwiać. Co więcej, że wykładnia Kościoła o czystości, o wolności wobec samogwałtu i pornografii, o wzajemnej wierności lub powściągliwości, a szczególnie o dyscyplinie celibatu wśród duchownych, jest przeciwna naturze. To kłamstwo. Fizyczność ma zawsze charakter podległy i nigdy nie jest absolutna. Fizyczność kończy się kiedyś, marnieje i przemija, stąd jakiekolwiek jej prawa należy poddać wymogom ducha, który jedynie w człowieku jest wieczny. I tu tkwi odpowiedź o praktyce czystości dziś. Stosunek ciała do ducha opisałbym za pomocą przykładu dłoni oraz rękawiczki. Nikt rozumny nie będzie twierdził, że rękawiczka odkształca się samoczynnie. Nie, ona reaguje tak, jak działa cała dłoń. Otóż właśnie rękawiczką na dłoni jest seksualność człowieka. Jeśli więc dłoń jest spokojna, harmonijna i ułożona z życiem, tak samo odkształcać się będzie rękawiczka zmysłów. Jeśli jednak szaleje serce człowieka, niszczy go pycha, lęk, nieład i zmienność - rękawiczka zwariuje. W ładzie ducha znajduje swe skuteczne źródło codzienna praktyka seksualnej czystości.
   Odwagi. Trochę żałuję, że gdzieś i nagle z pejzażu polskiego duszpasterstwa zniknął ruch, który kiedyś narodził się, ogłaszał i ucichł: Ruch Czystych Serc. Pewnie to było tak, że ten i ów duszpasterz ogłosił spotkanie i do salki parafialnej przyszła trójka młodych osób, którzy w myśl polskiego tryumfalizmu skończyli swą formację w Oazie. Dobre i to lecz mnie tutaj, w Urugwaju, misyjna siostra bieda nauczyła już pracy jeden do jednego. Zresztą właśnie cnota czystości rozwija się nie inaczej jak przy wsparciu intymności. Warto więc rozpocząć od trzech, duszpasterzu. Nasz Pan rozpoczął kiedyś od Marii Magdaleny.