wtorek, 27 stycznia 2015

Plus przed imieniem Franciszka...

   Wszystko zaczęło się od tego, że nie wytrzymał Ziemkiewicz i zbyt głośno rąbnął twardą ręką w rozgrzaną do białości klawiaturę. Dwa dni później znakomity publicysta swoje emocje racjonalnie i dużo spokojniej wyłożył w osobnym, szczerym i autentycznym do bólu felietonie. Uprzedził zresztą polskiego dziennikarza sam Papież, który w trakcie środowej audiencji, jednoznacznie i w sposób godny swojej funkcji, odwołał chaotyczne wypowiedzi o królikach, besztaniu jakiejś kobiety po wielu cesarkach oraz kopaniu w cztery litery i udawaniu głupka. Potem na jakimś publicznym portalu społecznościowym, przeczytałem krótką refleksję Pawła Milcarka, który podróżując zapewne kolejką WKD z Warszawy do Brwinowa, napotkał jegomościa, co prawda nieznanego mu bliżej lecz doskonale zorientowanego w meandrach katolickich dysput i konfliktów. Ów pan, po chwili oswojony, miał zapytać Milcarka: "czy Pana stosunek do Papieża jest ambiwalentny?" Być może liczył na złożoną wykładnię filozoficzno-antropologiczną ale otrzymał prostą odpowiedź wierzącego szczerze katolika: "Ależ skąd! Przecież to Ojciec...".
   Przedwczoraj zadzwoniła do mnie z kolei znajoma Siostra z Tanzanii, z którą warto rozmawiać na powyższe tematy, bo nie tyle jest bezwzględnie uformowana w pobożności zakonnej, co raczej myśląca. Podczas długich minut szczerego dialogu s. Monika poprosiła w końcu: "ale przecież Duch Święty nie mógł dopuścić do pomyłki podczas liczenia głosów na konklawe. Więc z pewnością i ten pontyfikat ma swoje dobre strony, które trzeba by jakoś wypunktować, aby - w ogniu podnoszonej coraz mocniej krytyki - nie zlekceważyć tego, co do nas mówi dziś Duch przez Franciszka." Na drugi dzień, jak zawsze z rana, modliłem się w ciszy mojej, misyjnej, parafialnej kaplicy, mając przed oczyma, zawieszony wysoko na bocznej ścianie, portret argentyńskiego Papieża. I wówczas pomyślałem: ilekroć w swoim życiu otrzymywałem jakiś list lub mail lub choćby wiadomość telefoniczną od katolickiego biskupa, zawsze przed jego imieniem podpisany był tradycyjny plus albo tak zwany krzyżyk. Na portrecie Papieża w mojej kaplicy widnieje tylko, streszczone pochyłą, niepewną kursywą, suche imię: Franciszek. Po tamtej, rannej medytacji, stanowczo postanowiłem dopisać tam plus albo nawet kilka plusów trwającego prawie od dwóch lat, latynoamerykańskiego pontyfikatu.
   Pierwszy plus to zdecydowanie duszpasterska orientacja papieża Franciszka. On nie jest i już nie będzie wytrawnym teologiem. Nie głosi płomiennych kazań i zapewne nie napisze żadnego dokumentu, który prawdy katolickiej wiary oświecałby przez wieki. Zresztą, jak można ocalić w głowie intelektualny dryl, prawie połowę życia biskupiego dedykując slumsom? Ale jest niezmiernie utalentowanym duszpasterzem. Lubię oglądać amerykańską telewizję katolicką EWTN, która dobrych parę miesięcy temu transmitowała klasyczne Nabożeństwo Fatimskie z Placu Świętego Piotra. Prowadził modlitwę sam Papież. Osobiście, ze skupieniem, jak znakomity, bliski człowiekowi proboszcz. A przecież tym właśnie jest posługa biskupa i księdza. Jest twórczym duszpasterzowaniem. Do tego wolno nam sprowadzić kapłańskie powołanie. Nawet ci spośród nas, którzy obdarzeni są wybitnym światłem intelektu i prowadzą akademickie badania, zawsze powinni spowiadać, głosić kazania i choćby przez kilka dni pomagać duszpasterzom w kolędzie. Żeby nigdy nie wywietrzał z ich serca zapach owiec.
  Drugi plus to - w linii prostej konsekwencji - zdecydowanie duszpasterskie nominacje biskupie ostatnich lat. Jakoś skończyły się nam sakry profesorów teologii, sekretarzy, kurialnych urzędników, salonowych dyplomatów lub specjalistów od noszenia teczki. Na stolice biskupie coraz odważniej powoływani są wykształceni i zdolni proboszczowie, wybitni i spracowani misjonarze lub skromni ojcowie duchowni tych seminariów, w których zdrowa formacja zapewnia wciąż stały dopływ nowych powołań kapłańskich. I bardzo dobrze. W ten sposób ludzie w diecezjach otrzymują bliskich im pasterzy, a oni do swoich braci mówią normalnym językiem. Co więcej, tacy biskupi zaczynają pisać jakikolwiek program ewangelizacji Kościoła nie od pytania: jak to będzie widziane w Watykanie? Lecz od życiowego doświadczenia bólu, samotności, zwątpienia, które jest także udziałem ich życia.
  Z radością kolejny plus na portrecie Franciszka stawiam przy decyzji o wycofaniu z oficjalnego obiegu feudalnej tytułomanii kościelnej. Przyznam się zupełnie szczerze, że od lat seminaryjnych takiej decyzji osobiście wyglądałem, nie mogąc pojąć za nic, co feudalna nomenklatura może mieć wspólnego z Ewangelią? Rozumiem, iż tytuł prałata lub kanonika zasłużenie może nosić ksiądz, który w wiernym kapłaństwie ofiarował Bogu lata swego życia, jest wzorem moralnym, budował kościół duchowy i materialny, ryzykował życie na misjach lub podczas komunizmu w plebanii ukrywał ludzi walczących o wolność swojego narodu. Zapewne taki ksiądz nie potrzebuje już tytułów, ciesząc się autorytetem wielu. Tyle razy jednak patrzyłem w katedrze na zdezorientowanych ludzi, którzy szukając więzi z Panem przyszli na Mszę Święta i nie rozumiejąc nawet dlaczego, zmuszani byli do klaskania kolegom z kurii kanonikom i prałatom, słuchając długimi minutami nie Bożego Słowa, ale usztucznionych laudacji z ą i ę w nienagannej dykcji. Rzeczywiście, wydaje się, że karnawał powoli się kończy.
   Czwarty plus Papieża to genialne wyczucie społeczne. O ile Franciszek zdecydowanie nie jest teologiem, o tyle z wybitną swobodą porusza się w tematach katolickiej nauki społecznej. Tego nauczył Go Kościół Ameryki Południowej, gdzie wciąż, nieraz w bolesny i bezradny sposób, krzyżują się drogi wiary i polityki. Bergoglio wyrasta z takiego konfliktu. Bergoglio był sympatykiem Perona. Przetrwał grozę argentyńskiej dyktatury. Bergoglio codziennie chodził do biednych i naprawdę poruszał się metrem, dlatego odczytuje bez błędu puls życia społecznego. Jakkolwiek prawdą jest, że nie możemy Ewangelii odmówić wykształconym i bogatym, to jednak smutnym faktem tego świata jest również to, że biednych i ociemniałych - może poza Europą - jest jednak zdecydowanie więcej. Chciało mi się klaskać, gdy oglądałem, intuicyjnie przeprowadzoną przez Franciszka, pielgrzymkę do Ziemi Świętej, podczas której katolicki Papież ważnym gestem zdołał choć na chwilę pojednać odwieczną wrogość Izraelity i Palestyńczyka. Otwierałem też usta z zachwytem słuchając ostatniego przemówienia Franciszka w europejskim parlamencie. Trzeba rozumieć świat, by mieć odwagę powiedzieć w oczy utuczonym i obojętnym moralnie europosłom: dziś Europa podobna jest do starzejącej się, tetrycznej kobiety, a uratować jej młodość może jedynie głębokie odczytanie symboliki fresku w watykańskiej, papieskiej kaplicy. Fresku, na którym Platon wskazuje palcem w niebo, zaś Arystoteles przeciwnie - ku ziemi. Franciszek im to w końcu powiedział.
   Wreszcie mój ostatni, osobisty plus wpisuję przy papieskim wykrzykniku: musicie umieć rozmawiać z ludźmi oddalonymi od Kościoła! Ja przynajmniej o tym ostatnio zapomniałem, pogrążając się w odmętach fałszywego mistycyzmu i budując mur twardej apologii wokół twierdzy Katechizmu. Niech więc w nas Papież obudzi pamięć zmarłego przed laty Tischnera, który gór nie sprzedał, ale odwiedzał często tych z dołu, z równiny, z krajobrazu, który męczy i zanudza.
    Tyle plusów - plusów, nie krzyżyków - chciałbym umieścić pod portretem Papieża, przed Jego imieniem, na błękitnym obrazie pontifeksa z mojej, misyjnej kaplicy. I pragnę je umieścić nie z przyzwoitości lub na prośbę kogoś albo dla świętego spokoju teologicznego pacyfisty. Namaluję ten plus, ponieważ wierzę, że Papież nie jest członkiem ani partii Kaspera, ani partii Burke'a ale Magistrem, który - jak większość Jego Poprzedników - wytłumaczy nam jeszcze niezawodnie współczesny sens Ewangelii. A że jest tylko człowiekiem, to chyba każdy już widzi...

czwartek, 8 stycznia 2015

W muszelkach twoich dłoni... (por. Mk 10, 17 - 30)

     W piosence Grzegorza Turnaua o wyżej zapisanym tytule, przez nostalgiczny nurt muzyki, przebija głęboko uspokajająca prawda o człowieku. Prawdą o człowieku jest Krzyż Chrystusa. Nie mówię tu mistycznie, metaforycznie albo symbolicznie lecz jak najbardziej realistycznie. Rzeczywistość Krzyża skonstruowana jest z dwóch, wydawać się może, sprzecznych orientacji: to, co wertykalne, wysokie, zmaga się w Krzyżu z tym, co płaskie i horyzontalne. Dlatego upieram się twierdząc, że Krzyż to dopełniona praktycznie antropologia. Jesteśmy bowiem w sobie wielcy, wzniośli, kroczący wzwyż, zdolni do heroizmu i nieznanych historii poświęceń - jesteśmy już odkupieni. I zarazem jesteśmy po ludzku mali, grzeszni, uparcie docześni. Wczoraj wojownicy, a dziś politycy. Wczoraj na froncie, dziś znów w układach. Jesteśmy tak niepozorni, że całą historię każdego z nas, tę legendę, za którą hojnie płacimy wszystkie siły, aż do ostatniego siwego włosa na głowie, tę właśnie prywatną, wydumaną, wielką historię życia, można zamknąć w muszelkach naszych dłoni. Jeśli istotną prawdą o nas jest nasza maleńkość, to jednocześnie najgłębszą mądrością życia jest wewnętrznie pogodzić się z własną niepozornością. Krzyż to realna antropologia.
         Warto więc medytować uważnie kierunek myślenia Jezusa, ujawniony w dziesiątym rozdziale Ewangelii Marka. Naszego Pana męczy wyraźnie wydumana wielkość bogatego młodzieńca, który co prawda przestrzega wszystkich przykazań, ale nie jest dostatecznie wolny, aby zrozumieć, że nie stanowi centrum świata. Mistrza musi również smucić sugestywne pytanie Piotra, który widząc, że wszystko, co ludzkie w jego życiu przechodzi do przeszłości, stara się jednak zasugerować Jezusowi jakieś zabezpieczenie na przyszłość. Apostoł nie rozumie, że nie ma o co walczyć, a to, co przygotuje Bóg – wystarczy. Jak absurdalne i śmieszne są nasze boje o ocalenie choćby odrobiny wielkiej legendy, którą pieczołowicie snujemy w życiu: na starość, dla potomnych.
           Od wielu miesięcy otrzymuję od ludzi elektroniczne listy pełne entuzjazmu. Z odległości bezpiecznej Polski życie misjonarza jawi się jako idealny przyczynek do wypełnionej niezwykłością legendy. Piszą więc ludzie i pytają: a iluż to pogan się ochrzciło? Kto się nawrócił? Czy wokół mojej misji z daleka widać malownicze krajobrazy, góry, strumienie, gigantyczne drzewa, w gałęziach których różnobarwne ptaki wyśpiewują Stwórcy podniebne hymny? A ile przygód codziennie przeżywa misjonarz, za każdym razem cudem uchodząc z życiem? Odpisuję więc i ja z radością, ani słowem nie mówiąc nawet o tym, że misja na końcu świata to długie chwile samotności; że trzeba wstać wcześnie rano i otworzyć kościół, do którego zachodzi niewielu, a wieczorem, przed Mszą uderzyć trzy razy w dzwon, bo sił na to brakuje już nazbyt wiekowej zakrystiance; że nie ma wcale cudów, znaków, a nawet codziennych owoców naszego apostolatu - od dwóch tygodni szukam ksiąg z zapisami sakramentów i nie mogę znaleźć; że trzeba pomalować zakrystię, odświeżyć dom, o to bowiem zgoła nie dbają mieszkańcy trzeciego świata; że trzeba szczelnie zamykać drzwi, by nie właziły węże i miejscowych ciągle pozdrawiać jako pierwszy, zagadywać, wyciągać rękę, wpraszać się, odwiedzać - bo sprawy ducha nie są dla nich jednak najważniejsze. Dziś wieczorem znów siądę do indywidualnej kolacji, marząc o dwóch rzeczach: o zapachu bigosu i o tym, by ktoś z bliskich siedział po drugiej stronie stołu, mówiąc cokolwiek po polsku, uśmiechając się i po prostu patrząc mi z przyjaźnią w oczy.

         Nie jesteśmy wcale legendarni. Jesteśmy niepozorni i mali, jak odrobina kochanego piasku, rzuconego gdzieś w ocean boskiej Miłości. To co chcemy ocalić z takim wysiłkiem, warte jest zaledwie kilku chwil spokoju, cichego domu nad strumieniem, ciepłej herbaty wypitej z uśmiechem wśród bliskich, spaceru z zapomnianym od dawna przyjacielem lub modlitwy opartej na leśnym pniu. Dlatego mądrość największa polega na rozpoznaniu i pokochaniu zaszczepionej w nas maleńkości. Naprawdę całą legendę tego biednego życia moglibyśmy zmieścić w muszelkach naszych dłoni. Że odwołam się raz jeszcze do autorytetu poety i pieśniarza Grzegorza Turnaua: bo człowiek to jest zwykły człowiek, jak pierwszy człowiek, drugi człowiek. Jeden za drugim, krok za krokiem, z wyrokiem czasu, praw i nocy – tak samo przedtem, teraz, potem…