(10) Ronin poza podium
Poznawałem Dzieło Boże w czasach, gdy na
dźwięk słowa: Opus Dei, wielu mędrków pozbawionych odwagi bezpośredniej konfrontacji,
kładło wskazujący palec na ustach i patrząc dwuznacznie w gwiazdy, syczało,
zaklinało, wróżyło i przędło cuchnącą pomówieniami nić mitu, konfabulując słowa
z obnażonego już od dawna, modernistycznego słownika hipokryty: Kościół bogatych,
elita, katolicka masoneria, dwie klamki i dwa kluczyki, sekta, radykalna
prawica, ukryta finasjera biskupów, sekretna władza nad Watykanem, kod Leonarda
da Vinci – i szkoda dalej wyliczać. Dziś
coś uległo zmianie w propagandzie salonu. A może – co znamienne dla tej strony
światopoglądu – wyczerpała się ograniczona wyobraźnia lewaków albo nadszedł moment
ewaluacji nowoczesnych pomysłów ewangelizacyjnych, z których większość przypomina
balony bez powietrza wywieszone po hulance na płocie. Przeszła nam fantazja po
czterdziestu latach duszpasterskiej szarży i każdy już przewiduje, że nadchodzi
chwila, gdy specjalistów trzeba będzie poprosić o pomoc.
A ja pamiętam jak z kolegą Piotrem,
zaledwie po roku kapłaństwa, szukaliśmy zacisznego miejsca na odbycie dnia
skupienia co miesiąc. Wiadomo - w seminarium żyć modlitwą jest łatwo, bo
wszystkie uzgodnienia duchowych formatorów potwierdzają regularne dzwonki z
korytarza. Ale potem zaczyna się tak zwana dola neoprezbitera i kosztuje doczytać
brewiarz między pogrzebem a kancelarią. Wydzwanialiśmy zatem do kilku zakonnych
kongregacji, których ascetyczne korzenie zdawała się potwierdzać nam mistyczna
tradycja wieków. A ilu ludzi macie na to skupienie? – po drugiej stronie
słuchawki urzędowy głos męczył nas za każdym razem tym samym tonem ankiety. Dwóch
– odpowiadaliśmy ze wstydem Piotrek i ja. A nie, my przyjmujemy grupowo –
zawsze tak samo kończyły się negocjacje. Na szczęście, po którejś z rzędu
czarnej polewce podanej nam przez telefon do stołu, mój kolega przypomniał
sobie, że pisał magisterkę z duchowości księdza Escrivy i że może w Dziele
pójdzie nam łatwiej. Wtedy chodziło już tylko o kilka godzin w ciszy, przed
Najświętszym Sakramentem i z daleka od naszych plebanii. Ksiądz Jan przyjął nas
jak młodszych braci. Bez ankiety i pytań o szczegóły, przygotował dwie
medytacje w obecności Sanctissimum, możliwość spowiedzi lub duchowej rozmowy,
różaniec, lekturę a nawet obiad za darmo. Tylko dla nas dwóch w potrzebie, bez
konieczności dźwigania za sobą duszpasterskiej grupy.
Kiedy więc kilka lat później mieszkałem
już w zachodniej Europie, od dłuższego czasu poszukiwałem księdza, który mógłby
mnie godnie wyspowiadać i ważnie rozgrzeszyć. Po kilku wstydliwych próbach - wolałbym
je tu przemilczeć - przyparty do muru, rozglądałem się wokół, myśląc w gorączce:
jak tu przetrwać duchowo? Wróciła mi zbawienna myśl: Dzieło! Trzy lata
prowadził mnie father Fergus, który dziś jest proboszczem na Merrion Road w
Dublinie ale w tamtych czasach służył jako kierownik duchowy jednego z
akademików, prowadzonych przez Opus Dei na Hume Street. Odnalazłem to miejsce.
Rozmawialiśmy długo. Wyspowiadałem się – rzekłbym – komfortowo. Po pierwszym
spotkaniu father Fergus wręczył mi kartkę z wypisanym na niej numerycznym kodem
do drzwi domu i komentarzem: słuchaj, masz dużo na głowie. Tu przyjdziesz,
kiedy chcesz. Pomodlisz się, obejrzysz telewizję, poczytasz książkę lub
odpoczniesz. Jesteś u siebie w domu. Żadnej kalkulacji kosztów czy elity –
irlandzki ksiądz przyjął obcego Polaka w potrzebie. Nie musiałem spełniać
nadzwyczajnych kryteriów. Dziś pracuję w Urugwaju i raz w tygodniu przepycham
się w korkach stolicy ku centrum wzdłuż eleganckiego budynku z napisem CADI. To
kompleks szkolny prowadzony przez Opus Dei w najbiedniejszej i najbardziej zbójeckiej
dzielnicy Montevideo – Casavalle. Uśmiecham się sam do siebie, gdy myślę, że ci
oskarżani o budowanie elitarnych sektorów w świecie, idą równym krokiem do
zwycięzców i przegranych, odgadując tak w jednych, jak w drugich jednakowo
potrzebujących. Ci natomiast, co oskarżają, sami często nie chcą wystawić głowy
z ideologicznego ghetta, dla jakiegoś powodu odmawiając raz bogatym, raz
biednym, wsparcia, ratunku lub zbawienia.
W tym kontekście dialog Jezusa z
Kananejką należy to najbardziej nietypowych spotkań Pana, zapisanych w
ewangelii. Próżno medytować tę scenę z punktu widzenia europejskiej mentalności.
Dla nas w pewnej chwili Jezusowi po prostu brak kultury osobistej. Pokazuje
plecy znękanej kobiecie, raz: gdy ona osobiście wzywa pomocy Syna Dawidowego i
drugi: gdy o zakończenie ekscesu proszą poirytowani uczniowie. Ale logika
biblijna dopełnia się w symbolach. Wszystko w tym spotkaniu ułożone jest tak,
aby proszącą Kananejkę doprowadzić do zdania o psach, którym – według Jezusa –
nie jest dobrze rzucać pokarm przeznaczony dla dzieci (por. Mt 15, 26 – 27).
Myśląc po ludzku, Jezus takim tekstem obraża umęczoną kobietę. Trzeba jednak
odkryć duchowy sens tego zdarzenia. Pokarmem będzie sam Pan. Podczas swojej
męki zostanie on rzucony psom na pożarcie. Mówi o tym modlitwa lamentacji
mesjańskiej, w której Syn Boży skarży się, przeżywając ostatnie chwile swej
udręki: „sfora psów mnie opadła” (Ps 22, 17). Należy pamiętać, że Jezus cierpiący
utożsami się też z ubogim Łazarzem, pozostawionym samemu sobie u bram pałacu
bogacza, gdzie tylko psy się zbliżały, by lizać wrzody biedaka i dać ulgę jego
nędzy (por. Łk 16, 19). Tak do końca ubogi stał się Chrystus na Krzyżu. W
wypowiedzi o psach zatem Jezus nie odnosi się do kobiety lecz do samego siebie.
Jakby Pan chciał postawić w sercu Kananejki ów konieczny do rozstrzygnięcia
dylemat: dziś szukasz oparcia w mojej sile, czy jednak nie zgorszysz się mną,
gdy wydawać się będę przegranym? Łatwo jest polegać na mocnych, trudniej
towarzyszyć potrzebującym.
Ronin więc stroni od ludzi co to zawsze
muszą wygrywać. Woli szukać tych, którym może nie wychodzi wszystko, ale gotowi
są na kolejny wysiłek, próbę, ryzyko i wyzwanie - stale wierni prawdziwym
ideałom. Tacy nie wiedzą, czy się uda, są jednak pewni, że próbować trzeba. Dla
ronina ludzie przykręceni do podium oszukują świat, innych i siebie. W gruncie
rzeczy nikt już nie wie: czy oni naprawdę wygrywają? Pewne jest, że każą się nazywać
zwycięzcami. Taki ktoś z podium nie pozna nigdy prawdy, bo w istocie wcale jej
nie szuka. Szuka ciągle sposobu, by wszyscy przyznali mu rację. To nie jest to
samo, co prawda. Taki z podium nie pokocha. Zgodzi się mieć partnerkę, żeby nie
kręcić się w życiu samemu. Leczenie samotności to nie jest to samo, co miłość.
I ten z podium wreszcie nie uwierzy w Boga. On musi mieć nowoczesne poglądy,
drżąc przy tym w środku, by ktoś kiedyś o nim nie pisał na facebooku, że chodzi
co niedzielę do kościoła. Co prawda pozostanie religijny: podczas ślubów,
pogrzebów i modlitwy za kraj. Religijność jednak to nie to samo, co wiara.
Zamyślony nieco ronin zamyka gazetę z wywiadem, którego człowiek z podium
zechciał udzielić czarnym główkom, nakłada słuchawki na uszy i z ulgą słucha Młynarskiego:
„jeszcze w zielone gramy. Chęć życia nam
nie zbrzydła. Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła. I myśli sobie
Ikar, co nieraz już w dół runął – jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz
pofrunął.”.