piątek, 25 sierpnia 2017

KODEKS RONINA


(10) Ronin poza podium

Poznawałem Dzieło Boże w czasach, gdy na dźwięk słowa: Opus Dei, wielu mędrków pozbawionych odwagi bezpośredniej konfrontacji, kładło wskazujący palec na ustach i patrząc dwuznacznie w gwiazdy, syczało, zaklinało, wróżyło i przędło cuchnącą pomówieniami nić mitu, konfabulując słowa z obnażonego już od dawna, modernistycznego słownika hipokryty: Kościół bogatych, elita, katolicka masoneria, dwie klamki i dwa kluczyki, sekta, radykalna prawica, ukryta finasjera biskupów, sekretna władza nad Watykanem, kod Leonarda da Vinci –  i szkoda dalej wyliczać. Dziś coś uległo zmianie w propagandzie salonu. A może – co znamienne dla tej strony światopoglądu – wyczerpała się ograniczona wyobraźnia lewaków albo nadszedł moment ewaluacji nowoczesnych pomysłów ewangelizacyjnych, z których większość przypomina balony bez powietrza wywieszone po hulance na płocie. Przeszła nam fantazja po czterdziestu latach duszpasterskiej szarży i każdy już przewiduje, że nadchodzi chwila, gdy specjalistów trzeba będzie poprosić o pomoc.
A ja pamiętam jak z kolegą Piotrem, zaledwie po roku kapłaństwa, szukaliśmy zacisznego miejsca na odbycie dnia skupienia co miesiąc. Wiadomo - w seminarium żyć modlitwą jest łatwo, bo wszystkie uzgodnienia duchowych formatorów potwierdzają regularne dzwonki z korytarza. Ale potem zaczyna się tak zwana dola neoprezbitera i kosztuje doczytać brewiarz między pogrzebem a kancelarią. Wydzwanialiśmy zatem do kilku zakonnych kongregacji, których ascetyczne korzenie zdawała się potwierdzać nam mistyczna tradycja wieków. A ilu ludzi macie na to skupienie? – po drugiej stronie słuchawki urzędowy głos męczył nas za każdym razem tym samym tonem ankiety. Dwóch – odpowiadaliśmy ze wstydem Piotrek i ja. A nie, my przyjmujemy grupowo – zawsze tak samo kończyły się negocjacje. Na szczęście, po którejś z rzędu czarnej polewce podanej nam przez telefon do stołu, mój kolega przypomniał sobie, że pisał magisterkę z duchowości księdza Escrivy i że może w Dziele pójdzie nam łatwiej. Wtedy chodziło już tylko o kilka godzin w ciszy, przed Najświętszym Sakramentem i z daleka od naszych plebanii. Ksiądz Jan przyjął nas jak młodszych braci. Bez ankiety i pytań o szczegóły, przygotował dwie medytacje w obecności Sanctissimum, możliwość spowiedzi lub duchowej rozmowy, różaniec, lekturę a nawet obiad za darmo. Tylko dla nas dwóch w potrzebie, bez konieczności dźwigania za sobą duszpasterskiej grupy.
Kiedy więc kilka lat później mieszkałem już w zachodniej Europie, od dłuższego czasu poszukiwałem księdza, który mógłby mnie godnie wyspowiadać i ważnie rozgrzeszyć. Po kilku wstydliwych próbach - wolałbym je tu przemilczeć - przyparty do muru, rozglądałem się wokół, myśląc w gorączce: jak tu przetrwać duchowo? Wróciła mi zbawienna myśl: Dzieło! Trzy lata prowadził mnie father Fergus, który dziś jest proboszczem na Merrion Road w Dublinie ale w tamtych czasach służył jako kierownik duchowy jednego z akademików, prowadzonych przez Opus Dei na Hume Street. Odnalazłem to miejsce. Rozmawialiśmy długo. Wyspowiadałem się – rzekłbym – komfortowo. Po pierwszym spotkaniu father Fergus wręczył mi kartkę z wypisanym na niej numerycznym kodem do drzwi domu i komentarzem: słuchaj, masz dużo na głowie. Tu przyjdziesz, kiedy chcesz. Pomodlisz się, obejrzysz telewizję, poczytasz książkę lub odpoczniesz. Jesteś u siebie w domu. Żadnej kalkulacji kosztów czy elity – irlandzki ksiądz przyjął obcego Polaka w potrzebie. Nie musiałem spełniać nadzwyczajnych kryteriów. Dziś pracuję w Urugwaju i raz w tygodniu przepycham się w korkach stolicy ku centrum wzdłuż eleganckiego budynku z napisem CADI. To kompleks szkolny prowadzony przez Opus Dei w najbiedniejszej i najbardziej zbójeckiej dzielnicy Montevideo – Casavalle. Uśmiecham się sam do siebie, gdy myślę, że ci oskarżani o budowanie elitarnych sektorów w świecie, idą równym krokiem do zwycięzców i przegranych, odgadując tak w jednych, jak w drugich jednakowo potrzebujących. Ci natomiast, co oskarżają, sami często nie chcą wystawić głowy z ideologicznego ghetta, dla jakiegoś powodu odmawiając raz bogatym, raz biednym, wsparcia, ratunku lub zbawienia.
W tym kontekście dialog Jezusa z Kananejką należy to najbardziej nietypowych spotkań Pana, zapisanych w ewangelii. Próżno medytować tę scenę z punktu widzenia europejskiej mentalności. Dla nas w pewnej chwili Jezusowi po prostu brak kultury osobistej. Pokazuje plecy znękanej kobiecie, raz: gdy ona osobiście wzywa pomocy Syna Dawidowego i drugi: gdy o zakończenie ekscesu proszą poirytowani uczniowie. Ale logika biblijna dopełnia się w symbolach. Wszystko w tym spotkaniu ułożone jest tak, aby proszącą Kananejkę doprowadzić do zdania o psach, którym – według Jezusa – nie jest dobrze rzucać pokarm przeznaczony dla dzieci (por. Mt 15, 26 – 27). Myśląc po ludzku, Jezus takim tekstem obraża umęczoną kobietę. Trzeba jednak odkryć duchowy sens tego zdarzenia. Pokarmem będzie sam Pan. Podczas swojej męki zostanie on rzucony psom na pożarcie. Mówi o tym modlitwa lamentacji mesjańskiej, w której Syn Boży skarży się, przeżywając ostatnie chwile swej udręki: „sfora psów mnie opadła” (Ps 22, 17). Należy pamiętać, że Jezus cierpiący utożsami się też z ubogim Łazarzem, pozostawionym samemu sobie u bram pałacu bogacza, gdzie tylko psy się zbliżały, by lizać wrzody biedaka i dać ulgę jego nędzy (por. Łk 16, 19). Tak do końca ubogi stał się Chrystus na Krzyżu. W wypowiedzi o psach zatem Jezus nie odnosi się do kobiety lecz do samego siebie. Jakby Pan chciał postawić w sercu Kananejki ów konieczny do rozstrzygnięcia dylemat: dziś szukasz oparcia w mojej sile, czy jednak nie zgorszysz się mną, gdy wydawać się będę przegranym? Łatwo jest polegać na mocnych, trudniej towarzyszyć potrzebującym.

Ronin więc stroni od ludzi co to zawsze muszą wygrywać. Woli szukać tych, którym może nie wychodzi wszystko, ale gotowi są na kolejny wysiłek, próbę, ryzyko i wyzwanie - stale wierni prawdziwym ideałom. Tacy nie wiedzą, czy się uda, są jednak pewni, że próbować trzeba. Dla ronina ludzie przykręceni do podium oszukują świat, innych i siebie. W gruncie rzeczy nikt już nie wie: czy oni naprawdę wygrywają? Pewne jest, że każą się nazywać zwycięzcami. Taki ktoś z podium nie pozna nigdy prawdy, bo w istocie wcale jej nie szuka. Szuka ciągle sposobu, by wszyscy przyznali mu rację. To nie jest to samo, co prawda. Taki z podium nie pokocha. Zgodzi się mieć partnerkę, żeby nie kręcić się w życiu samemu. Leczenie samotności to nie jest to samo, co miłość. I ten z podium wreszcie nie uwierzy w Boga. On musi mieć nowoczesne poglądy, drżąc przy tym w środku, by ktoś kiedyś o nim nie pisał na facebooku, że chodzi co niedzielę do kościoła. Co prawda pozostanie religijny: podczas ślubów, pogrzebów i modlitwy za kraj. Religijność jednak to nie to samo, co wiara. Zamyślony nieco ronin zamyka gazetę z wywiadem, którego człowiek z podium zechciał udzielić czarnym główkom, nakłada słuchawki na uszy i z ulgą słucha Młynarskiego: „jeszcze w zielone gramy. Chęć życia nam nie zbrzydła. Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła. I myśli sobie Ikar, co nieraz już w dół runął – jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął.”.


wtorek, 15 sierpnia 2017

KODEKS RONINA

(9) Dlaczego ronin nie tonie?

Księża katoliccy są wspaniałym materiałem na przyjaciół. Nie będziesz miał ich nigdy wielu, za to będziesz miał ich zawsze i do śmierci. To niemożliwe mieć wielu przyjaciół wśród księży. W zdecydowanej większości duchowni są indywidualistami, wyposażonymi przez Boga w twarde charaktery. Unikając dwuznaczności lub pozorów, nie zgodzą się robić w czyimś świecie za dekorację. Muszą zagrać pierwszą rolę na głównym planie. Dlatego już na początku przyjaźni z księdzem jest albo twórcza fascynacja, solidarność, dialog aż do końca albo czasem gwałtowne zapomnienie. Ja mam jeszcze inny podział tych niewielu przyjaciół księży, których pozyskałem. Noszę ich sobie w środku jak biało-czarne zdjęcia, wysuwane co rusz z butonierki. Mam zatem księży przyjaciół doświadczonych bardziej ode mnie, starszych wiekiem, wodzów i duszpasterzy, którzy nie wiem dla jakiego powodu upodobali sobie przebywać z młokosem. Mam też kilku przyjaciół z czasu seminarium. Nie piszemy do siebie często ale w chwilach nielicznych spotkań, krótko i bez kamuflażu wszystko z cienia kładziemy na stole. Mam jeszcze i tych, którzy stoją za mną murem a ja twardo staję też za nimi, pomimo gęby wykrzywionej od opinii, mimo potknięć i niedoskonałości – prawdziwa przyjaźń rodzi się na polach bitew, a nie za stolikiem w salonikach elit. W ostatni lub nowy segregator pamięci wpinam teraz wreszcie i księży przyjaciół z kategorii międzynarodowej.
Wśród tych ostatnich ważne miejsce zajmuje don Antonio Bonzani, włoski misjonarz, który ponad trzydzieści lat temu wybrał się na służbę do Urugwaju i pozostał tam do dzisiaj. Antonio to baczny obserwator chylącej się ku wieczorowi, całej kościelnej epoki, konsultant wielu biskupów aż po Rzym i świadek posoborowego dramatu katolickiej wspólnoty w Urugwaju. W sytuacji zasiedziałej nad La Platą duszpasterskiej bezradności nigdy nie stracił pogody ducha, wiernej wiary, ufności w reformę oraz twórczej inteligencji, która pozwala mu rozróżniać duchy. Przed wyjazdem na misję zdobył doktorat z dogmatyki. Kiedy w Montevideo nastał, zdecydowany zrobić coś z chaosem, arcybiskup Cotugno rodem z Italii, powołał swego współziomka na rektora Fakultetu Teologicznego w Urugwaju. Antonio miał za zadanie postawić tę uczelnię na nogi. Należało przywrócić polecane przez Kościół katolicki ratio studiorum, położyć kres ideologicznym szkieletom teologii wyzwolenia, które do dziś tańczą i harcują na gruzach latynoamerykańskiej refleksji katolickiej, zbudować następnie korpus kształcenia dla świeckich katechistów z Urugwaju oraz – co najtrudniejsze – oddalić błędy w wykładach dla przyszłych księży znad La Platy, czyli przemieszać solidnie kadrę profesorów. Wielokrotnie w naszych rozmowach wracaliśmy do tych tematów. Antonio był i jest świadom, że nie udało się zrobić wszystkiego, co zamierzał. Dotykało go często cierpienie. Wykonał jednak większą część niewdzięcznej roboty, bez wzbudzania dodatkowych konfliktów, bez wznoszenia sobie pomników czy kapliczek, bez goryczy niespełnienia. Nabył przez to spokoju z odwagą i wolności z humorem. Kiedy w ostatni poniedziałek, kończąc wykłady, schodziłem z pierwszego piętra Fakultetu, spotkałem Antoniego w pokoju docentów. Robił na kolanie notatki, trzymając blisko przed nosem książkę z wyborem homilii świętego Augustyna. Osobiście wolę czytać Augustyna po łacinie – mówił, przesuwając palcem gdzieś po stronie – i popatrz tylko na to zdanie: ten, który cię posłał, nie dopuści byś utonął...
Być może w skutek zamieszania z tematem woli Bożej daliśmy sobie z nią współcześnie spokój. Nieco wygodniej jest wstawić do teologii lub kazania jakąś błyskotliwą myśl z tak zwanej dziedziny ludzkiej egzystencji, pochylając się ze wzruszeniem, w kółko i bez końca nad: samotnością człowieka, przebaczeniem wobec najbliższych, bezsennością nieuleczonych wspomnień czy wewnętrzną wolnością człowieka i pielgrzyma, o której wszyscy lubią posłuchać. Nad wolą Bożą dziś łamią sobie głowę czasem jeszcze skrupulatne mniszki lub neurotyczni nowicjusze ale żeby nowocześni katolicy - to nie! Bo jak tu bez zgubionego klucza podejść do zamkniętego problemu? Czy wola Boża to dyktatura najsilniejszego Bytu wobec podległych Mu struktur stworzenia? Czy zawsze tak musi być, jak Bóg chce? A może uda się czymś wolę Boga przekupić, zmienić, odczarować? Unikać woli Bożej głupio lecz współpracować z nią to ryzyko.
Według interpretacji Augustyna Piotr, stawiając odważnie stopę na morzu rozjątrzonym przez sztorm, prosi Jezusa o powołanie: poślij mnie – mówi do Pana apostoł – pozwól mi iść do Ciebie! Wola Jezusa jest mu przychylna i papież zaczyna kroczyć. Lecz u Boga tysiąc lat jest jak jeden dzień, a jeden dzień przypomina millenium. Po kilku krokach Piotr: rybak, apostoł czy papież, traci z widoku to, co było na początku, więc tonie (por. Mt 14, 28 – 30). A na początku była zgodność pragnień człowieka z wolą Boga. Nie trzeba tego komplikować. Bóg chce twojego szczęścia, pobudza więc twoje serce, wspiera twoje pragnienie i zamierza skutecznie doprowadzić je do celu – to właśnie nazywa się wolą Bożą. I nie ma w naszej wierze pojęcia bardziej sprzyjającego egzystencji człowieka.

Ronin znajduje rozwiązanie problemu życia w silnej woli, a nie w płochliwych sentymentach. Wola potrafi dosięgać wiecznych odpowiedzi, sentymenty co najwyżej ocieplają krajobraz na chwilę. Najpierw jesteśmy tego bardziej niż pewni lecz złośliwy chaos zwichrzonego porządku natury wyrywa nam potem rozum z głowy: wtedy na początku dnia zawsze z z czcią całowałem sutannę, dziś parzy mi ona ramiona. W tamtej pierwszej minucie nie odrywałem od niej wzroku, dziś do niej nie otwieram ust. Gdy pierwszy raz trzymałem moje dziecko na rękach, płakałem ze wzruszenia, dziś nie przestaję krzyczeć ze zmęczenia. Wówczas pierwszy raz gotów byłem dla sprawy postradać życie, dziś budzik o szóstej rano jakby podcina mi gardło. Na granicach epok obalaliśmy dyktatury, dziś plujemy sobie po oczach – emocje, lęki, żądze, plany, idee i przesądy miały, mają, mieć będą swe protesty. Odzyskasz perspektywę, gdy poskromisz w sobie histeryka. Jesteś tylko człowiekiem lecz kopiąc się z falą wytęż wzrok i powróć myślą do brzegu: skąd i po co zacząłeś? Tam jest twoja własna wola Boża. Jeśli pierwsze jest na początku, kroki postawione po pierwszym da się policzyć bez błędu.