(14) Ostatnie spojrzenie ronina
Nie ma spojrzeń nic nie znaczących.
Nawet unikanie wzroku ma swoją wymowę. Myślę, że znacznie szybciej i dużo
głębiej uczymy się mowy oczu niż języka ust. Ludzkie słowa potrafią kłamać. Oko
człowieka jest zaś spontanicznie szczere, widoczne w pierwszym kontakcie i
przejrzyste. Niektórzy więc usiłują zakrywać wzrok jak dzieci dłońmi lub jak
kłamcy podczernionymi okularami. Na próżno. Oczy ukryte deklarują swoje coraz
śmielej. Relacje ludzi wypełniają się niewypartą treścią, gdy krzyżuje się w
nich ufny wzrok dziecka, gniewne spojrzenie wojownika lub miłosna tęsknota
zakochanych. Wyraz oczu jest syntezą ludzkiej osobowości. Być może dlatego do
dziś noszę w jasnej pamięci – jakbym zagapił się zdumiony w drugą stronę
zwierciadła czasu – trzy spojrzenia pana Janusza i jedno jego żony. Nie wiem,
który to był rok ery Pańskiej ale czułem jak w samo południe doskwierał nam
sierpniowy upał. Ledwo ruszyliśmy z płockiej katedry na pielgrzymkę w stronę
Częstochowy. Na pierwszym postoju w lesie za rezerwatem pan Janusz ściskał mnie
serdecznie. Wiele lat pielgrzymował, w tym roku musiał jednak zaraz z Gostynina
zejść na powrót do Płocka. Od krótkiego czasu zamieszkiwał go nowotwór, trzeba
więc było rozpocząć długie, męczące, chemiczne zapasy z egzystencją. Wzrok pana
Janusza tego dnia miał w sobie wolność, swobodę i modlitwę. Takim akcentem
napełniają się oczy każdego, kto od świtu - nie ważne, że chwilę - może
pielgrzymować.
Po kilku miesiącach, zimą, zadzwoniła do
mnie żona pana Janusza - zresztą kobieta wspaniała, dyskretna i silna. Chodziło
o to, by przyjść do ich domu z namaszczeniem chorych i adwentową spowiedzią, a
potem regularnie, co miesiąc zanosić panu Januszowi Komunię Świętą. Spotkałem
go wtedy powalonego potęgą bezwzględnego przeciwnika, w łóżku. Pan Janusz
patrzył na mnie zrozpaczony. Żona nie przestawała się krzątać, zagadując
ciążący nam wszystkim pesymizm sytuacji. Cóż jednak z tego? Strumień słów z
przemowy o bożonarodzeniowej radości deptały bezwzględnie, trupio zdradzieckie
legiony łez, płynące z kącików oczu żony pana Janusza. Minęły prawie trzy lata,
gdy ksiądz Romuald poprosił mnie o prowadzenie dnia skupienia przed Wielkanocą
w Miejskim Hospicjum na płockim Międzytorzu. Choć nigdy nie dane mi było służyć
tam za kapelana, byłem i jestem od lat osobiście, duchem, sercem, uczuciem
związany z tym miejscem, środowiskiem i ludźmi. Po medytacji odprawialiśmy
szczególną Drogę Krzyżową, rozważania poszczególnych stacji prowadząc w
pokojach pacjentów. Przy Weronice, która ociera twarz zmęczonemu Chrystusowi –
nawet nie przypuszczając – znalazłem się w sali pana Janusza. W pobliżu łóżka śmiertelnie chorego stała jego żona, z chusteczką przy oczach i wzrokiem pełnym
przedwczesnego cienia. A on sam nie mógł nawet już mówić. Po modlitwie
wyciągnął do mnie rękę i tę ostatnią chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Pan
Janusz na kilka godzin przed śmiercią miał w sobie jasny wzrok nowonarodzonego dziecka.
Od bardzo wielu lat noszę w sobie
bezgraniczny respekt dla postaci Ambrożego z Mediolanu. Wczesnochrześcijańskie
podania głoszą, że przy narodzeniu niemowlęcia około 340 roku w niemieckim dziś
Trewirze, rój pszczół osiadł nagle na ustach maleńkiego chłopca. Dla pokąszenia
warg czy dla obłożenia ich miodem? Przerażona matka gestem ręki chciała odegnać
pszczoły jednak ojciec powstrzymał żonę, czekając aż one same zostawią niemowlę
w spokoju. Ambroży był bratem dwóch świętych: Marcelina i Uraniusza Satyra. Śmierć
tego ostatniego, którą biskup Mediolanu opłakiwał z bólem, dogłębnie poruszony,
skłoniła go do napisania okolicznościowego dziełka, kryjącego w sobie jednak
wstrząsające przesłanie. W „Mowie o życiu brata Satyra”, Ambroży wychodząc od pawłowej logiki jakościowego
rozdźwięku między śmiercią, która podobna jest do zysku, a życiem na tym
świecie, które przypomina nieustanne cierpienie (por. Flp 1, 21 – 24),
niespodziewanie dochodzi do gloryfikacji aktu śmierci, jako definitywnej dla
dziejów świata decyzji Boga. Przez ukrzyżowanie Syna Bożego człowiek dosięgnął
zbawienia. Z tego powodu też świat chrześcijański celebruje śmierć Chrystusa
jako najbardziej wzniosłą rocznicę w ciągu roku. Śmierć zatem nie była częścią
ludzkiej natury od początku – konkluduje Ambroży – ale dobry Bóg dołączył ją do
losu człowieka jako uleczenie! W efekcie bowiem separacji stworzenia od
Stwórcy, egzystencja ludzka stała się nieznośna, pełna ciężaru pracy i
nadmiernych cierpień, które człowieczy los uczyniły żałosnym. Nieśmiertelność
bez łaski obróciła się w przekleństwo. Aby więc wybawić człowieka od ciążącego
nad nim wiecznie ucisku, Bóg pierwszy raz okazał swe miłosierdzie i zesłał
Adamowi śmierć dla uzdrowienia (por. Św. Ambroży, Mowa o życiu brata Satyra,
księga II, 40 nn). Kto miałby śmiałość pomyśleć, że śmierć nie przynależy do
atrybutów Bożej sprawiedliwości lecz w istocie jest aktem Bożego miłosierdzia?
Nie skazuje lecz wyzwala? Pszczoła, co obsiada wargi dziecka, chcę ukąsić czy
osłodzić?
Chrześcijański ronin przez całe życie
uświadamia sobie w jaki sposób będzie odchodził z tego świata. Śmierć dla
ronina jest logicznym wyprowadzeniem podstawowej linii jego myśli, słów i
uczynków poza próg wieczności. Jak nie może być istnienia, którego nie
zakończyłaby śmierć, tak samo nie ma śmierci odmiennej od stylu istnienia.
Jeśli ludzka egzystencja jest w gruncie rzeczy systematycznie narastającym
procesem wyzwalania się człowieka z rzeczy, które przeszkadzają w dosięgnięciu
pełni, tak śmierć będzie momentem wiecznego wejścia w posiadanie tego jedynego,
co konieczne. Na ile zatem oddałem, na tyle i dosięgnę. Człowiek nie wyzwala
się przy tym tak, jak sam chce, z tego, czego już nie potrzebuje lub wtedy, gdy
tego zapragnie. Cykl odbierania złudzeń w życiu jest zaskakujący, gwałtowny i
obiektywny – krótko mówiąc, nie jest zależny od naszych upodobań. Tak więc
ronin z całych sił, rozumnie, w sposób moralnie uporządkowany, bez niepokojącej
niedojrzałych sztucznej zwłoki, staje się gotowym by ostatni raz tutaj i
pierwszy raz tam, objąć pełnym spojrzeniem cztery rzeczywistości podstawowe dla
życia. Ronin patrzy na cały świat bez podziałów. Ronin spogląda na wszystkich ludzi
z jednakowym szacunkiem. Ronin widzi swoje serce całkowicie otwartym. Wreszcie
ronin rozpoznaje Boga takim, jakim On naprawdę jest, a nie takim, jakim
chciałby Go odczuwać. Ronin może już odejść.
Ten sam ksiądz Romuald, który przed laty
prowadził mnie po Drodze Krzyżowej salami płockiego hospicjum, napisał mi w
liście, że jest gotowym na śmierć. Lubię chodzić ulicami Płocka – mówi – lubię
wejść do katedry. Czuję, że nie gnębią mnie już ludzkie ambicje, nadmierne
plany i rywalizacja. Chcę być naturalnie dobry i żyć w zgodzie ze wszystkimi.
Jedyne czego pragnę dziś, to by świat szedł dalej drogami prawa objawionego.
Poruszyło mnie bardzo to ostanie zdanie, choć zarazem ufam, że nie było ono
zdaniem do mnie ostatecznym. Pewne jest tylko to, że jak żyłeś, tak też ostatni
raz dane ci będzie spojrzeć na ten świat.