czwartek, 1 lutego 2018

KODEKS RONINA

(15) Kotwica ronina i zasada kopernikańska

Najsilniejszymi mocarzami, którzy sprawnych w gębie ideologów powalają bez widowiska, krzyku czy propagandy, są ludzie przeciętnej postury, mrukliwi stratedzy i mali rycerze z legend. Taki nie łamie podkowy w ręku i nie śpieszno mu do bitki na gminnych potańcówkach, ale kiedy już sprowokuje go życie do zaciśnięcia pięści, marnie kończy ten, kto niepozornemu gigantowi chce zakroczyć drogę. Zawsze miałem wrażenie, iż tak bez hałasu a skutecznie, o najważniejsze rzeczy na świecie walczył Paweł Milcarek. Właściwie nie wiem, czy możemy nazywać się przyjaciółmi? Chronicznie ogołoceni – pan Paweł i ja - z chwil wolnego czasu dla siebie, rwaliśmy na wszelkie sposoby konieczne do wspólnego myślenia i modlitwy momenty. Stwierdzę trochę z przekąsem, że najwięcej wolnej przestrzeni dla wymiany poglądów mieliśmy gdzieś w podróży. Jeśli przywołuję nazwisko Paweł Milcarek, to zawsze pojawia się w mojej pamięci człowiek w warszawskim metrze, owinięty w zimowy szal na kolei w Kutnie, wybiegający szybkim krokiem z Dworca Centralnego, z plecakiem na prawym ramieniu, witający się serdecznie, by natychmiast porwać mnie do wspólnego korowodu na spotkanie w radiu, wydziale czy innym wydawnictwie. Przemierzaliśmy wiecznie spóźnieni serpentyny ruchomych schodów, zmyte deszczem chodniki i szklane windy, właśnie wtedy najgłębiej dyskutując o tradycji, Newmanie, sumieniu i liturgii. Pan Paweł wyglądał jak przeciętni Warszawiacy wokół – z wełnianą czapką nasuniętą na wysokość okrągłych okularów – ale mówił jak nieprzeciętnej klasy filozof, pisarz, analityk. Mylę się – w Pawle Milcarku, młodym niegdyś harcerzu, potem głowie wielodzietnej rodziny, katoliku świeckim i założycielu ambitnego czasopisma, zawsze odzywał się mnich.
Tamtej zimy po spotkaniu w Płocku odwoziłem Milcarka aż do Kutna. Dany nam był tym razem rzadki luksus godzinnej, swobodnej rozmowy. Już na samym dworcu, jakby sumując to wszystko, pan Paweł jeszcze przed wejściem na peron, odwrócił się i powtórzył po swojemu, z naciskiem: proszę księdza, suaviter sed fortiter...tak trzeba! Skąd ci skromni ludzie mają tak niezwykłą siłę? Pamiętam jeszcze, jak późnym wieczorem gdzieś w styczniu, podróżując z Warszawy do swoich, przejechałem przez urokliwy Brwinów, by dostarczyć jakiś tekst do redakcji. Milcarków w niezliczonej ilości zastałem na modlitwie w ich domu. Nieco speszony sytuacją i moim natręctwem nie w porę, chciałem tylko zostawić papiery, podpisać co konieczne, pozdrowić noworocznie i wycofać się dyskretnie. Pan Paweł poprosił mnie tuż przed drzwiami o błogosławieństwo. Z ochotą podniosłem prawą rękę, gdy wszyscy obecni tam – od dzieci po dziadków – klęknęli z powagą i wiarą, kreśląc znak krzyża na czołach.
W pobieżnym czytaniu dwóch monumentalnych pism doby wczesnego chrześcijaństwa – przynależącego do porządku objawienia Listu do Hebrajczyków oraz należącego do porządku patrystyki Listu do Diogneta – można popaść w płytką i pozorną sprzeczność, cechującą z reguły przejściowy zapał natchnionych chwilą lektorów. Anonimowy chrześcijanin z drugiego wieku wyjaśnia swemu przyjacielowi, nieochrzczonemu Grekowi, tajemnicę wiary, umieszczając chrześcijaństwo śmiało w zmiennym kontekście kultury, polityki czy społeczeństwa. Jest to bez wątpienia koncepcja religii otwartej na różnorodność. Jeśli Diognet zostanie chrześcijaninem, tlenem jego wiary będzie świat i zmienna egzystencja człowieka, cała ta rzeczywistość tętniąca wielobarwnym rytmem, tańcem, reformą, karnawałem. Zastanawia więc siłą rzeczy, że z kolei w szóstym rozdziale Listu do Hebrajczyków, autor nowotestamentowego pisma zdobywa się na jednoznaczne przywołanie znaku kotwicy – stałości pośród rozszalałych fal, oporu wobec przypadkowego losu, fundamentu, portu, kawałka stali podobnego skale, którego nie przesuną ruchome piaski czasu, wytrwałego podtrzymania kierunku wobec kaprysów namiętnego wiatru – mówiąc z żelazną pewnością ducha: “Dlatego Bóg, pragnąc okazać ponad wszelką miarę dziedzicom obietnicy niezmienność swego postanowienia, wzmocnił je przysięgą, abyśmy przez dwie rzeczy niezmienne, co do których niemożliwe jest, by skłamał Bóg, mieli trwałą pociechę, my, którzyśmy się uciekli do uchwycenia zaofiarowanej nadziei. Trzymajmy się jej jako bezpiecznej i silnej kotwicy duszy, kotwicy, która przenika poza zasłonę, gdzie Jezus poprzednik wszedł za nas, stawszy się arcykapłanem na wieki na wzór Melchizedeka” (Hbr 6, 17 – 20).
A jednak w świecie stworzonym przez Boga ani wewnątrz wiary, która przyszła od Niego, nie ma sprzeczności. Tak samo nie znajdzie się realnego konfliktu między wiernym trwaniem w stałości a dynamicznym udziałem w różnorodności. Jest możliwe harmonijne łączenie świadomej tożsamości z otwartym dialogiem. Co więcej, w chrześcijaństwie ewangelicznym naprawdę zdolny do misji w świecie – czyli do spotkania z tymi, którzy nie słyszeli jeszcze lub już nie chcą znać głosu Chrystusa – jest świadek – czyli człowiek pokornie świadomy tego, kim w istocie jest. W najbardziej oddalony kres zwątpionego świata nie ma co iść chrześcijanin niepewny swego rozumu, sumienia czy ducha. Jak można liczyć na sukces przedsięwzięcia, wchodząc na ruchome piaski tak niepewnym krokiem? Nieść misję najdalej oznacza stąpać z konsekwencją naprzód, a jednocześnie nieustannie czuć w dłoni ciężar kompasu, który niechybnie wskazuje na dom. Irytującym znakiem naszej jakże chwiejnej kultury, jest dręczący dziś człowieka, świat a nawet Kościół, sztuczny rozdział: różnorodność w opozycji do wierności, otwartość wobec tożsamości, czy misja w sprzeczności z tradycją. Wielu sądzi zatem, że wybierając różnorodność, musi zaprzeć się tożsamości. Że idąc na krańce świata, trzeba wytrzeć z pamięci jego centrum. I że nazywać się misjonarzem może tylko człowiek o zaburzonej i chaotycznej nowinkowości, zdolny w swej zuchwałej odwadze łamać w łapach z trzaskiem wątły pień tradycji.
Jeśli w którejkolwiek z przestrzeni wartości podstawowych człowiek ulega ciężkiej konfuzji i popada skutkiem tego w gniew, uprzedzenie lub podziały, tam z pewnością obfite żniwo zbiera ignorancja. Tak samo w podstawowej kwestii odnalezienia się między wielobarwnością a wspólnym mianownikiem, człowiek zaczął gubić się w swych podstępach, gdy zrezygnował z szacunku wobec jednej z głównych zasad klasycznej filozofii, uczącej bezbłędnie odróżniać istotę rzeczy od jej akcydensu albo formę od materii. Żonglując swobodnie między esencją rzeczywistości a jej mutacjami, zastępując jedno drugim dowolnie, bez logiki i sensu, człowiek pomieszał w rozeznaniu to, co jest przejściowe - więc nie decyduje o jego przyszłości, od tego, co jest niezbywalne - co zatem podtrzymuje oddech w jego płucach, bez czego żyć się nie uda. Obecna epoka jest tak niespokojna, ponieważ stanowi uciążliwie przedłużający się moment wychodzenia z hylemorficznej katastrofy. Panika błędu chwyciła ludzi za gardło, zaczęli więc wszyscy pędzić w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Każdy jednak napiera z furią na własne podwoje. A tłum zamarł zmylony gdzieś między tymi, którzy za drogę wybawienia uznają absolutyzowanie formy, a tymi, którzy w oburzeniu konserwują istotę rzeczy. Wreszcie przyjdzie ktoś mądry, kto krzyknie: nie tędy! Możesz zmienić buty, język, adres, nazwisko i architekturę – nie stanie się nic. Musisz zachować jednak prawdę, sumienie, rodzinę, liturgię i dogmat – bo zginiesz. W jednych drzwiach wówczas modernista poda rękę integryście.
Ronin chwyta kotwicę w dłoń i odcumowuje łódź od brzegu. Jest nowoczesnym obywatelem świata, który wszystko, co święte konserwuje w sercu. Zmieniający się krajobraz otoczenia nie jest w stanie zmylić go lub sprawić, by zgubił stały kierunek swej drogi. Chętnie przysiada się na targowisku idei do wspólnego stołu słuchając tylko, z rzadka dyskutując. Tamci już wiedzą, kim on jest. Widzą, co czyta. Słyszą o jego wyborach. Dociera do nich, jak żyje, który dzień jest dla niego święty, z jakiej klasy ludźmi poprzestaje. Wszyscy mówią z przemawiającym do innych szacunkiem: ten katolik ronin to twardziel ale swój.
Musi być zatem centrum integrujące różnorodność z fundamentem. Aby uleczyć dysonans między tym, co stałe, a tym, co ruchome w religii, kulturze lub społeczeństwie, trzeba może jeszcze wrócić na chwilę do sedna nauk ścisłych. Współczesny dylemat ludzkiej dysproporcji między materią a formą, warto analogicznie rozczytać w świetle znanej reguły fizyki, nazywanej zasadą kopernikańską lub kosmologiczną. Głosi ona – choć sprawiedliwie mówiąc, nie wymyślił jej wcale Kopernik – że wszechświat jest jednorodny, izotopowy w dużych skalach przestrzennych. Dzięki temu dla wielu obserwatorów, umieszczonych w dowolnych miejscach kosmosu, wygląda on podobnie a uśrednione parametry obliczeń są wszędzie jednakowe. I kto jest zdolny wyjaśnić, w jaki sposób całe galaktyki ciał niebieskich mieszczą się w jednej źrenicy człowieka?