(20) Ronin przyszedł do góry
Gdy
ojciec Marek wysłał mi nocą krótką i gęstą jak żałoba wiadomość: zmarł ojciec Wołoszyn
- wiedziałem więcej niż na pewno, że wraz z tą śmiercią ubyło mi świata. Dziwne,
bo w rzeczy samej nasza znajomość była okazyjna i krótka. Mogę
przeliczyć tych kilka spotkań na palcach jednej ręki. A do tego dzieliło nas
wszystko: on – wybitny uczony z poważnym dorobkiem, profesor, socjolog,
człowiek w podeszłym już wieku, jezuita i ja – jeszcze młody ksiądz,
porządkujący zaległe artykuły gdzieś na progu misyjnego życia, mocno niepewny
podczas pierwszego z obowiązkowych egzaminów przed zamknięciem tezy. A jednak
właśnie ten egzamin zaprzyjaźnił nas ze sobą na dobre.W istocie akademicki
sprawdzian przeobraził się szybko w śmiałą dysputę nad stanem współczesnego
świata. Ojciec Tadeusz Wołoszyn zaprosił mnie do zacisznego pokoju na
Rakowieckiej, położył zagadnienia na stół i przystąpił do dyskusji. Choć to
niewiarygodne, przez dwie godziny komentowaliśmy z intelektualną przyjemnością
sytuację chrześcijaństwa w świecie, obraz Kościoła w Polsce na tle kultur mniej
zapłodnionych katolicyzmem, czy zaskakującą zmianę papieża Benedykta na papieża
Franciszka. Pamiętam, jak profesor zapytał: co myślisz? Odważyłem się wówczas
powiedzieć: Benedykt odszedł tak niespodziewanie, bo może przestał już ufać, że
świat i Kościół da się teraz zmienić, a przecież to papież jak nikt inny musi
kroczyć w awangardzie nadziei. Ojciec profesor zamyślił się wówczas i z
refleksją w oczach odpowiedział: to prawda, Benedykt był racjonalnym pesymistą.
Oczy Tadeusza Wołoszyna, jezuity, patrzyły z nadzieją na ten świat przez ponad
pół wieku kapłańskiego i naukowego życia. Refleks pozytywnego przeczucia
wyjścia z sytuacji, odnalezienia się na prostej po wykręceniu kół z
niebezpiecznego zakrętu, wyprostowania kręgosłupa po długoletnim leżeniu na
opak, na proch czy na przekór, wylizaniu się pomimo wszystko, prześwietlały oczy
profesora zawsze. Zarówno gdy nad biurkiem pisał znakomite podręczniki do
katechezy, jak i gdy chodził odprawiać Mszę Świętą więźniom w zakładzie karnym
na Rakowieckiej. Pamiętam, że ostatni raz spojrzałem w te oczy z odległości
wykładowej mównicy. Tamtego dnia starałem się z determinacją udowodnić, że
duchowość Newmana miała racjonalne podłoże. Podczas pierwszej rundy
interpelacji, to właśnie profesor Wołoszyn, patrząc na mnie z sympatią i
spokojem, zapytał: rozum, dobrze, a czy Nemwan mówił co nieco o uczuciach?
Takim spojrzeniem obdarzają osoby, w których łączy się nieprzeciętna siła woli z nadzwyczajną
prawością serca. W takim wzroku nie ma przeszkody do spotkania. Ojciec Tadeusz
Wołoszyn zamknął oczy późnym wieczorem, 15 stycznia 2018 roku, mocno
schorowany. Myślę, że zrozumiał podstawę świata.
Jeśli
kiedykolwiek katolicyzm cieszył się wiarygodną opinią u wielu, to dlatego, iż
miał odwagę konfrontować prawdę wiary z realnym obrazem rzeczywistości. Wiara
więc najpierw starała się pytać i rozumieć, a gdy uzyskiwała prawdziwą
odpowiedź na dramat człowieka, prowadziła go potem ku bogatym formom
pobożności. Tym samym duchowość katolicka była zawsze płodną konsekwencją a nie
sztucznym przedpolem oświecenia i wyzwolenia człowieka. Obawiam się w tym
kontekście, iż katolicyzm w krótkiej przestrzeni czasowej kilkunastu ostatnich
lat i to często pasywnym walkowerem, rozegrał swój kiepski mundial ze światem. Czuć
to jakoś najbardziej w drżącym głosie kościelnego języka, stosowanego coraz
powszechniej w przepowiadaniu, ewangelizacji czy katechezie. Wydziedziczeni z
ewangelicznej wytrwałości, sami skazaliśmy się na dyktat okrągłego kerygmatu, podawanego
innym w formie szybkostrawnej, pobożnej papki, która potencjalnym misjonarzom
umożliwia zejście z linii ciosu. Chodzi chyba nade wszystko o to, by nowej
narracji o wierze wysłuchać bez wysiłku. W takim mówieniu bez osobistej urazy zmieszczą
się wszyscy i wszyscy będą zadowoleni. A napuchnięte pięści misjonarzy, którzy
od kilku lat bezskutecznie pukają do zaszczelnionych drzwi współczesnego
świata, obłożyć należy w bandaże. Przypomina mi tu popularne, protestanckie
filmy, w których często do biednego człowieka, potrąconego na pasach przez
samochód, dopada nawiedzony pastor i potrząsając obolałym ciałem ofiary, nie
zważając na jego potłuczone kości, ani myśli szukać ambulansu lecz wrzeszczy:
wyznaj Chrystusa jako twego Pana zanim umrzesz, a będziesz wybawiony!
Dialog
między religią a światem nie jest kwestią magicznie działającej metody – jest kwestią
prawdy. To jedyne, co religia może zaoferować uniwersalnej rzeczywistości:
przejrzyste mówienie o tym, jak jest. Tylko tak religia dopomaga światu. W
przeciwnym razie katolicyzm chytrego, taktycznego przemilczenia faktów, przyczynia
się do upadku kultury, a sam siebie zgadza się wprowadzić do sektora duchowej
rozrywki. Trzeba sobie uświadomić, że szukając w obszarze wiary, każdy ma prawo
do praktycznej odpowiedzi, która da mu realną nadzieję przemiany osobistej i
całego świata. Nie chodzi więc o to, by pochwalić się umiejętnością odlotowej,
słownej żonglerki w stylu: Bóg cię przytula, a Maryja chroni w swoim łonie lecz
o to, by człowieka z depresją w oczach czy rewolwerem przy skroni wysłuchać,
wyposażyć w argumenty, podnieść i uchronić. Bądźmy więc szczerzy – rozwodniony
i zupełnie pozbawiony kontaktu z egzystencją człowieka styl głoszenia,
zaadoptowany współcześnie przez katolicyzm, w większości przypadków nie tyle
spełnia właściwą sobie funkcję podstawowego przepowiadania w celu
zainteresowania wiarą oddalonych, co raczej przypomina białą flagę, woal na
ustach, świadomy unik, by nie dostać pięścią między oczy. Katolicyzm
bezpostaciowego kerygmatu już nie walczy o świadomość tego świata lecz
przekonuje sam siebie, że ogólne hipotezy zdań o duchowym zabarwieniu,
pozwalają mu w tym starciu utrzymać się jakoś na nogach. Dno podobnej taktyki
jest jednak w końcu oczywiste: zredukowaliśmy dziś podstawowy depozyt wiary do
kilku pobożnych inwokacji, ponieważ podświadomie uznaliśmy, że przesłanie
ewangeliczne nie ima się współczesnego świata.
Natura
poszukującego człowieka jest głęboko praktyczna, racjonalna i wolna. Katolicyzm
dziś jak i zawsze, nie troszcząc się o wymierne rezultaty, musi zmierzyć się z
ciężarem jego zwątpienia. Jeśli odpowiedzią katolicyzmu na bolesną kwestię
życia będzie schematyczny zestaw religijnych haseł, przeleci on z fanatycznym
krzykiem ponad sumieniem i głową. To dlatego Jezus dwukrotnie - co ze
szczegółami zostało przedstawione w jedenastym rozdziale ewangelii Marka -
przyprowadza swoich uczniów w pobliże drzewa figowego. Pan wychodzi z Betanii i
czuje głód. Spostrzega z daleka figowiec pokryty zewnętrznie imponującymi liśćmi
– wewnętrznie jednak bezpłodny, bo nie rodzi owoców. Chrystus przeklina drzewo
figowe, które do rana usycha. Fakt ten wzbudza mgliste zamyślenie w apostołach,
dlatego Pan wyjaśnia: “Miejcie wiarę w Boga! Zapewniam was: jeśli ktoś powie
tej górze: <<Podnieś się i rzuć się w morze>>, a nie będzie
powątpiewał w sercu lecz wierzył, że to, co mówi, spełni się, to tak mu się
stanie” (Mk 11, 22-23). Jeśli Jezus wymaga pozornie rzeczy niemożliwej, to
znaczy, że jakoś jest ona jednak możliwa. W żadnym momencie dziejów wiara
katolicka nie może tchórzliwie zredukować samej siebie do wygodnej dla
wszystkich formy pobożnego uniesienia. Chcemy, czy nie - trzeba rozkazywać
skale, niezłomnym duchem przerabiając glebę tej ziemi, to jest kulturę,
edukację, pracę, sztukę i rodzinę. Katolicyzm jest autentyczny, gdy
konsekwentnie, z przyjaznym znużeniem i trudem, ziarno ewangelii uprawia w
łonie świata. Katolicyzm w odrealnionej postaci będzie zaś dla świata jałowo niezrozumiały.
W
osobistej pobożności ronina wiele zmieniło się po wnikliwej lekturze
wczesnochrześcijańskich dzieł Gajusza Mariusza Wiktoryna, zwanego też Afrykańczykiem.
Ronin długo rozmyślał nad jednym zdaniem pisarza, w którym zawarł on całą
istotę swojego nawrócenia: kiedy poznałem Chrystusa, odkryłem też w sobie
człowieka! Przedtem ronin postawiony wobec sprzeciwu rzeczywistości przybierał
trzy postawy: albo idealizował, albo szamotał się wściekle, albo się obrażał.
Teraz zabiera się do roboty. Nie tworzy ideologii. Nie jest politykiem, chętnie
jednak rozpoznaje w sobie społecznika. Ronin zna historię i wie, że najwięksi
mistycy najbardziej interesowali się światem. Płomień życia duchowego podniecał
w nich nieustępliwą wolę działania. Ronin modli się więc dużo i pracuje z
ryzykownym rozmachem. W duchowej izdebce ronina powstają śmiałe projekty, które
czasem są skuteczne, czasem upadają, czasem czekają długo do chwili swojego
spełnienia. Po latach inicjatyw ronin opanował sztukę rozeznania i wie, że
ponad wszystkim liczy się jakość działania, głębia i rozmach propozycji oraz
praktyczne jej wykonanie. Są one całkiem niezależne od skutków recepcji czy
zasięgu właściwej im skuteczności. Co innego działać sprawnie, rzetelnie i
dobrze, a co innego mieć od razu owoce. Przy tym projekty ronina odważnie
zbliżają się z próbą praktycznej odpowiedzi do spraw, którymi żyje dziś
człowiek i świat. A świat i człowiek wiedzą to dobrze, że ów mistyk ronin
będzie ich z uporem zaczepiał.
Z
bogatego i słynnego już życia księdza Luigi Giussaniego, wydobywam ku własnemu
zbudowaniu trzy niepowtarzalne momenty. Po pierwsze – Giussani jest znakomicie zapowiadającym
się teologiem, może zrobić karierę akademicką na wysokim szczeblu, kiedy nagle
w roku 1954 pozostawia uprawiania kościelnej dyscypliny wiedzy i zatrudnia się
jako nauczyciel w jednym z włoskich liceów Mediolanu, w którym dominował już
wtedy lewicowy światopogląd a postawa katolicka była czymś nadzwyczajnie dziwnym.
Po drugie – don Luigi, podczas jednej z papieskich audiencji zdobywa się na to,
by jako paradygmat dziejów ludzkości zdefiniować figurę żebraka: ludzkie serce
jest żebrakiem, który prosi o Boga i Chrystus staje się żebrakiem, który prosi
o ludzkie serce. Wreszcie po trzecie – w swojej znakomitej książce “Zmysł
religijny”, Luigi Giussani, chyba jako jedyny znany mi autor tej epoki, stawia
bardzo odważne pytanie: co jest przyczyną współczesnego kryzysu wiary? Czy to
zwątpiony świat w tych czasach opuścił Kościół? Czy to Kościół opuścił ten
świat?