czwartek, 9 sierpnia 2018

KODEKS RONINA


(20) Ronin przyszedł do góry

Gdy ojciec Marek wysłał mi nocą krótką i gęstą jak żałoba wiadomość: zmarł ojciec Wołoszyn - wiedziałem więcej niż na pewno, że wraz z tą śmiercią ubyło mi świata. Dziwne, bo w rzeczy samej nasza znajomość była okazyjna i krótka. Mogę przeliczyć tych kilka spotkań na palcach jednej ręki. A do tego dzieliło nas wszystko: on – wybitny uczony z poważnym dorobkiem, profesor, socjolog, człowiek w podeszłym już wieku, jezuita i ja – jeszcze młody ksiądz, porządkujący zaległe artykuły gdzieś na progu misyjnego życia, mocno niepewny podczas pierwszego z obowiązkowych egzaminów przed zamknięciem tezy. A jednak właśnie ten egzamin zaprzyjaźnił nas ze sobą na dobre.W istocie akademicki sprawdzian przeobraził się szybko w śmiałą dysputę nad stanem współczesnego świata. Ojciec Tadeusz Wołoszyn zaprosił mnie do zacisznego pokoju na Rakowieckiej, położył zagadnienia na stół i przystąpił do dyskusji. Choć to niewiarygodne, przez dwie godziny komentowaliśmy z intelektualną przyjemnością sytuację chrześcijaństwa w świecie, obraz Kościoła w Polsce na tle kultur mniej zapłodnionych katolicyzmem, czy zaskakującą zmianę papieża Benedykta na papieża Franciszka. Pamiętam, jak profesor zapytał: co myślisz? Odważyłem się wówczas powiedzieć: Benedykt odszedł tak niespodziewanie, bo może przestał już ufać, że świat i Kościół da się teraz zmienić, a przecież to papież jak nikt inny musi kroczyć w awangardzie nadziei. Ojciec profesor zamyślił się wówczas i z refleksją w oczach odpowiedział: to prawda, Benedykt był racjonalnym pesymistą. Oczy Tadeusza Wołoszyna, jezuity, patrzyły z nadzieją na ten świat przez ponad pół wieku kapłańskiego i naukowego życia. Refleks pozytywnego przeczucia wyjścia z sytuacji, odnalezienia się na prostej po wykręceniu kół z niebezpiecznego zakrętu, wyprostowania kręgosłupa po długoletnim leżeniu na opak, na proch czy na przekór, wylizaniu się pomimo wszystko, prześwietlały oczy profesora zawsze. Zarówno gdy nad biurkiem pisał znakomite podręczniki do katechezy, jak i gdy chodził odprawiać Mszę Świętą więźniom w zakładzie karnym na Rakowieckiej. Pamiętam, że ostatni raz spojrzałem w te oczy z odległości wykładowej mównicy. Tamtego dnia starałem się z determinacją udowodnić, że duchowość Newmana miała racjonalne podłoże. Podczas pierwszej rundy interpelacji, to właśnie profesor Wołoszyn, patrząc na mnie z sympatią i spokojem, zapytał: rozum, dobrze, a czy Nemwan mówił co nieco o uczuciach? Takim spojrzeniem obdarzają osoby, w których łączy się  nieprzeciętna siła woli z nadzwyczajną prawością serca. W takim wzroku nie ma przeszkody do spotkania. Ojciec Tadeusz Wołoszyn zamknął oczy późnym wieczorem, 15 stycznia 2018 roku, mocno schorowany. Myślę, że zrozumiał podstawę świata.
Jeśli kiedykolwiek katolicyzm cieszył się wiarygodną opinią u wielu, to dlatego, iż miał odwagę konfrontować prawdę wiary z realnym obrazem rzeczywistości. Wiara więc najpierw starała się pytać i rozumieć, a gdy uzyskiwała prawdziwą odpowiedź na dramat człowieka, prowadziła go potem ku bogatym formom pobożności. Tym samym duchowość katolicka była zawsze płodną konsekwencją a nie sztucznym przedpolem oświecenia i wyzwolenia człowieka. Obawiam się w tym kontekście, iż katolicyzm w krótkiej przestrzeni czasowej kilkunastu ostatnich lat i to często pasywnym walkowerem, rozegrał swój kiepski mundial ze światem. Czuć to jakoś najbardziej w drżącym głosie kościelnego języka, stosowanego coraz powszechniej w przepowiadaniu, ewangelizacji czy katechezie. Wydziedziczeni z ewangelicznej wytrwałości, sami skazaliśmy się na dyktat okrągłego kerygmatu, podawanego innym w formie szybkostrawnej, pobożnej papki, która potencjalnym misjonarzom umożliwia zejście z linii ciosu. Chodzi chyba nade wszystko o to, by nowej narracji o wierze wysłuchać bez wysiłku. W takim mówieniu bez osobistej urazy zmieszczą się wszyscy i wszyscy będą zadowoleni. A napuchnięte pięści misjonarzy, którzy od kilku lat bezskutecznie pukają do zaszczelnionych drzwi współczesnego świata, obłożyć należy w bandaże. Przypomina mi tu popularne, protestanckie filmy, w których często do biednego człowieka, potrąconego na pasach przez samochód, dopada nawiedzony pastor i potrząsając obolałym ciałem ofiary, nie zważając na jego potłuczone kości, ani myśli szukać ambulansu lecz wrzeszczy: wyznaj Chrystusa jako twego Pana zanim umrzesz, a będziesz wybawiony!
Dialog między religią a światem nie jest kwestią magicznie działającej metody – jest kwestią prawdy. To jedyne, co religia może zaoferować uniwersalnej rzeczywistości: przejrzyste mówienie o tym, jak jest. Tylko tak religia dopomaga światu. W przeciwnym razie katolicyzm chytrego, taktycznego przemilczenia faktów, przyczynia się do upadku kultury, a sam siebie zgadza się wprowadzić do sektora duchowej rozrywki. Trzeba sobie uświadomić, że szukając w obszarze wiary, każdy ma prawo do praktycznej odpowiedzi, która da mu realną nadzieję przemiany osobistej i całego świata. Nie chodzi więc o to, by pochwalić się umiejętnością odlotowej, słownej żonglerki w stylu: Bóg cię przytula, a Maryja chroni w swoim łonie lecz o to, by człowieka z depresją w oczach czy rewolwerem przy skroni wysłuchać, wyposażyć w argumenty, podnieść i uchronić. Bądźmy więc szczerzy – rozwodniony i zupełnie pozbawiony kontaktu z egzystencją człowieka styl głoszenia, zaadoptowany współcześnie przez katolicyzm, w większości przypadków nie tyle spełnia właściwą sobie funkcję podstawowego przepowiadania w celu zainteresowania wiarą oddalonych, co raczej przypomina białą flagę, woal na ustach, świadomy unik, by nie dostać pięścią między oczy. Katolicyzm bezpostaciowego kerygmatu już nie walczy o świadomość tego świata lecz przekonuje sam siebie, że ogólne hipotezy zdań o duchowym zabarwieniu, pozwalają mu w tym starciu utrzymać się jakoś na nogach. Dno podobnej taktyki jest jednak w końcu oczywiste: zredukowaliśmy dziś podstawowy depozyt wiary do kilku pobożnych inwokacji, ponieważ podświadomie uznaliśmy, że przesłanie ewangeliczne nie ima się współczesnego świata.
Natura poszukującego człowieka jest głęboko praktyczna, racjonalna i wolna. Katolicyzm dziś jak i zawsze, nie troszcząc się o wymierne rezultaty, musi zmierzyć się z ciężarem jego zwątpienia. Jeśli odpowiedzią katolicyzmu na bolesną kwestię życia będzie schematyczny zestaw religijnych haseł, przeleci on z fanatycznym krzykiem ponad sumieniem i głową. To dlatego Jezus dwukrotnie - co ze szczegółami zostało przedstawione w jedenastym rozdziale ewangelii Marka - przyprowadza swoich uczniów w pobliże drzewa figowego. Pan wychodzi z Betanii i czuje głód. Spostrzega z daleka figowiec pokryty zewnętrznie imponującymi liśćmi – wewnętrznie jednak bezpłodny, bo nie rodzi owoców. Chrystus przeklina drzewo figowe, które do rana usycha. Fakt ten wzbudza mgliste zamyślenie w apostołach, dlatego Pan wyjaśnia: “Miejcie wiarę w Boga! Zapewniam was: jeśli ktoś powie tej górze: <<Podnieś się i rzuć się w morze>>, a nie będzie powątpiewał w sercu lecz wierzył, że to, co mówi, spełni się, to tak mu się stanie” (Mk 11, 22-23). Jeśli Jezus wymaga pozornie rzeczy niemożliwej, to znaczy, że jakoś jest ona jednak możliwa. W żadnym momencie dziejów wiara katolicka nie może tchórzliwie zredukować samej siebie do wygodnej dla wszystkich formy pobożnego uniesienia. Chcemy, czy nie - trzeba rozkazywać skale, niezłomnym duchem przerabiając glebę tej ziemi, to jest kulturę, edukację, pracę, sztukę i rodzinę. Katolicyzm jest autentyczny, gdy konsekwentnie, z przyjaznym znużeniem i trudem, ziarno ewangelii uprawia w łonie świata. Katolicyzm w odrealnionej postaci będzie zaś dla świata jałowo niezrozumiały.
W osobistej pobożności ronina wiele zmieniło się po wnikliwej lekturze wczesnochrześcijańskich dzieł Gajusza Mariusza Wiktoryna, zwanego też Afrykańczykiem. Ronin długo rozmyślał nad jednym zdaniem pisarza, w którym zawarł on całą istotę swojego nawrócenia: kiedy poznałem Chrystusa, odkryłem też w sobie człowieka! Przedtem ronin postawiony wobec sprzeciwu rzeczywistości przybierał trzy postawy: albo idealizował, albo szamotał się wściekle, albo się obrażał. Teraz zabiera się do roboty. Nie tworzy ideologii. Nie jest politykiem, chętnie jednak rozpoznaje w sobie społecznika. Ronin zna historię i wie, że najwięksi mistycy najbardziej interesowali się światem. Płomień życia duchowego podniecał w nich nieustępliwą wolę działania. Ronin modli się więc dużo i pracuje z ryzykownym rozmachem. W duchowej izdebce ronina powstają śmiałe projekty, które czasem są skuteczne, czasem upadają, czasem czekają długo do chwili swojego spełnienia. Po latach inicjatyw ronin opanował sztukę rozeznania i wie, że ponad wszystkim liczy się jakość działania, głębia i rozmach propozycji oraz praktyczne jej wykonanie. Są one całkiem niezależne od skutków recepcji czy zasięgu właściwej im skuteczności. Co innego działać sprawnie, rzetelnie i dobrze, a co innego mieć od razu owoce. Przy tym projekty ronina odważnie zbliżają się z próbą praktycznej odpowiedzi do spraw, którymi żyje dziś człowiek i świat. A świat i człowiek wiedzą to dobrze, że ów mistyk ronin będzie ich z uporem zaczepiał.
Z bogatego i słynnego już życia księdza Luigi Giussaniego, wydobywam ku własnemu zbudowaniu trzy niepowtarzalne momenty. Po pierwsze – Giussani jest znakomicie zapowiadającym się teologiem, może zrobić karierę akademicką na wysokim szczeblu, kiedy nagle w roku 1954 pozostawia uprawiania kościelnej dyscypliny wiedzy i zatrudnia się jako nauczyciel w jednym z włoskich liceów Mediolanu, w którym dominował już wtedy lewicowy światopogląd a postawa katolicka była czymś nadzwyczajnie dziwnym. Po drugie – don Luigi, podczas jednej z papieskich audiencji zdobywa się na to, by jako paradygmat dziejów ludzkości zdefiniować figurę żebraka: ludzkie serce jest żebrakiem, który prosi o Boga i Chrystus staje się żebrakiem, który prosi o ludzkie serce. Wreszcie po trzecie – w swojej znakomitej książce “Zmysł religijny”, Luigi Giussani, chyba jako jedyny znany mi autor tej epoki, stawia bardzo odważne pytanie: co jest przyczyną współczesnego kryzysu wiary? Czy to zwątpiony świat w tych czasach opuścił Kościół? Czy to Kościół opuścił ten świat?