wtorek, 14 czerwca 2016

Mała trzódka...

   Świat współczesny cierpi. Wydaje się, że sugestywne metafory antycznego Sofoklesa, czy nostalgiczne hymny średniowiecznych bardów, romantyczny grymas młodego Wertera oraz moralny konflikt braci Karamazow, stanowiły jedynie intymne preludium wrażliwych dusz, którego zaśpiew oswajał ludzkość z apogeum bólu, jakiego dosięgamy dziś. Życie ludzi aktualnego czasu ciąży bezdyskusyjnym bólem. Owo cierpienie chwilami zmienia się w wyrok, ponieważ współczesna generacja nie szuka uleczenia bólu egzystencji w Bogu. Stan cierpienia skonfrontowany z duchową ignorancją mnoży odczuwalność bólu. Jest pewne, że ból przeżywany jedynie w perspektywie medycznej: z pigułką, kroplówką, amputacją, lub psychologicznej: z terapeutą, na fotelu psychologa, lub społecznej: z narkotykiem, dyskoteką, mocnym bodźcem seksualnym - bez odniesienia duchowego, potrafi dehumanizować człowieka. To dlatego współcześnie obnosi swój ból po różnych metropoliach świata wielu ludzi jakby zniekształconych w sobie. Dusza odsłonięta bez zbroi duchowej wobec agresji bólu doznaje wewnętrznego okaleczenia. Jak najszybciej więc trzeba dziś człowieka ponownie uzbroić. Wypróbowana mądrość chrześcijaństwa, w konfrontacji z bólem nigdy nie ufała światowej ideologii, ale pogłębiała w niewielu wybranych, którzy raz jeszcze ratowali wszystkich, ducha pokuty. W epoce bolesnej bezradności czas powrócić do tematu świadomej, miłosnej, zastępczej pokuty niektórych, składanej konsekwentnie za wielu.
   Niekłamana potęga fenomenu chrześcijańskiej pokuty dotarła do mnie wówczas, gdy poznałem pierwszy raz księży spowiedników, którzy swym penitentom po spowiedzi z rozmysłem nakładali niewielkie akty pokutne, a następnie sami zranionemu Bogu wynagradzali za grzech cierpliwie, w ukryciu, ze świadomym oddaniem, w głębokim duchu zadośćuczynienia. Takich spowiedników w Kościele jest dzisiaj niemało. Nie zapomnę również pierwszego wieczoru i pierwszej adoracji Najświętszego Sakramentu w pięknej kaplicy domu Małych Braci Jezusa w Warszawie, na ulicy Brzeskiej. Wokół świat stołecznej dzielnicy Pragi cierpiał. Przez tekturowe ściany mieszkania na poddaszu, które od lat zasiedlają trzej bracia, docierały do nas różnorodne odgłosy udręki: kłótnie, przekleństwa, pościgi, ucieczki, tupot nóg, dźwięk tłuczonej o bruk butelki. Siedzieliśmy ponad godzinę w ciszy przed Hostią wystawioną do modlitwy na ołtarzu. Wszyscy bracia mieli zamknięte oczy, białe habity, otwarte na kolanach dłonie. Kogo przynosili Bogu wówczas ci mnisi, którzy dopiero co wrócili z pracy, z przedmieścia, z tartaku lub szpitala? Przecież nie widziałem tej nocy egocentrycznych mistyków, tęskniących za złudną słodyczą ostatniej, wewnętrznej komnaty, skoncentrowanych na sobie, oderwanych z pogardą od ziemii. Spotkałem tragarzy, co wysiłkiem milczącej pokuty, odnoszą Bogu świat, który Mu się zagubił. W takim celu i w taki sposób żyją wśród nas niektórzy: by drogą pokuty wszystkim innym umarłym powracało życie.
  W historii chrześcijaństwa pojęciu pokuty nadano nad wyraz wiele znaczeń, interpretacji, przyznając mu prawo do sympatii lub zniesławiając publicznie. Przeszło ono swoistą ewolucję kulturową: od pierwotnego, właściwego pogłębienia duchowego sensu pokuty, po jej absolutyzację, aż do współczesnego, prawie całkowitego zaniechania. Dziś nie wypada już o niej mówić. Ci bowiem, którzy w jakikolwiek sposób nawiązują do konieczności pokuty, odsyłani są nie tylko przez wyznawców świata ale także przez modernistów wewnątrz Kościoła, kilka wieków wstecz, do symbolicznego, obskurnego Średniowiecza. Wielu przypuszcza, iż nawiązanie do pokuty przeczy miłosierdziu. Większość zaś mniema święcie, że w czasach powszechnej edukacji, postępu i technologizacji, czynić pokuty nie wypada. Jakby akt pokutny nie miał niczego wspólnego z aktem oświeconego umysłu. Tak powszechny, negatywny pogląd o pokucie to skutek coraz bardziej uniwersalnie panującej ignorancji religijnej, która ducha pokuty sprowadziła zaledwie do kilku twardych, zadawanych sobie na ślepo, czysto fizycznych umartwień: ranienia skóry, niewygody snu, głodu, nieładu, biczowania. I tak oto piękna, głęboka, przemyślana roztropnie i długa tradycja pokuty, która pokoleniom chrześcijan przywracała młodość duszy, została nagle odarta z duchowości i sprowadzona do poziomu fanatycznej tortury. Jak do tego doszło?
   Tak jak w wielu podobnych przypadkach o niezrozumieniu decyduje roztargnienie lub brak dbałości o detale. Myślę, że niebezpieczeństwo błędnej interpretacji pojęcia pokuty kryje się w dwuznacznym tłumaczeniu słowa nawrócenie, na którego służbie faktycznie zawsze pozostaje pokuta. W pierwotnej intencji oryginalnych tekstów biblijnych termin pokuta zestawiany jest z dobrze znanym pojęciem metanoi – czyli zmiany myślenia, w wyniku którego człowiek radykalnie odwraca się od swego zużycia, powracając do wiary młodej, wolnej od śmierci i grzechu. Bez wątpienia takie rozumienie praktyk pokutnych, ich nasilenie, intensywność i kierunek towarzyszą zawsze pierwszym chrześcijanom. Pokuta podjęta osobiście lub publicznie nie jest jedynie drastycznym wysiłkiem, ale rodzi nowego, wewnętrznego człowieka – temu procesowi odpowiadają stosowne w swej dynamice środki. Jednak z racji na imponujący rozwój liczebny Kościoła, w wieku IV i V wybitny, święty i genialny tłumacz Biblii, Hieronim ze Strydonu tworzy versio vulgata Pisma Świętego – łacińskie, popularne tłumaczenie z języków oryginalnych Starego i Nowego Testamentu, w efekcie czego środowisko chrześcijan może łatwiej czytać Słowo Boże, zarazem jednak powszechnie odchodząc od wiernej pierwotnemu duchowi, greckiej Septuaginty. Sądzę, iż w tekście hieronimowej Wulgaty kryje się ów niewielki szczegół, który w konsekwencji pozwolił dość dowolnie rozumieć jednoznaczne przecież doświadczenie pokuty. W miejscu bowiem słowa metanoia, święty Hieronim zaczyna używać łacińskiego sformułowania poenitentia. Wolno mu było to zrobić, jednak historycznie udokumentowany, zmienny los wielu tłumaczeń, odpisów, a nawet nadużyć łacińskiej Wulgaty, sprawia, że idea metanoi - penitencji, zaczyna być rozumiana przez wielu i praktycznie stosowana jako wyrażenie smutku, bólu, fizycznego i duchowego cierpienia, jakie z jakiegoś powodu musi przejść człowiek, by powrócić do Boga.
    Mijają wieki. Pod wpływem takiej interpretacji tłumaczenia Hieronima ciężar praktyk pokutnych rzeczywiście odchyla się od intensywnych wysiłków podjętych dla wewnętrznego nawrócenia, ciążąc intensywnie ku wymagającym aktom cielesnym. Pierwotnie kosztowne umartwienia stanowiły krajobraz pokuty, obecnie zdają się być jej istotą. Powszechnie przyjmuje się, że pokutę trzeba poczuć, pokuta musi kosztować, zmęczyć, zaboleć. Być może chwilami, w rozmaitych środowiskach chrześcijańskich, zbyt radykalnie wyakcentowano zadawanie sobie bólu, prawdziwie odrywając ten materialny aspekt umartwień - jako zaledwie element pokuty - od istotnego procesu duchowego nawrócenia. W XVI więc wieku dochodzi do wielkiego zerwania, które zaowocuje omawianym tu konfliktem interpretacji. Natchniony w swym proteście Marcin Luter szaleje, kwestionując w Kościele wszystko: od odpustów po umartwienia cielesne. Nie można odmówić mu jednak tego, że kocha Biblię i zaniechanemu przez niektórych, najgłębszemu rozumieniu pokuty, to właśnie Luter – szukając sensu w Piśmie – przywraca oryginalne znaczenie. Pokuta to nie ranienie sobie skóry biczem – twierdzi zbutowany augustianin – ale zmiana mentalności. Gdyby zapalczywość Marcina Lutra lepiej służyła jedności, być może uniknęlibyśmy wielu błędów. Jego radykalizm jednak dzieli, a ów podział widoczny jest również w skrajnym stosunku chrześcijan wobec pokuty. Ekstremalne napięcia z reguły prowokują ekstremalne wybory. Zwolennicy więc Lutra chronią się w jednym narożniku, szukając czystej postaci nawrócenia, bez jakichkolwiek umartwień cielesnych, które posądzają o katolickie zwyrodnienie, nic więcej. Katole ówczesnej epoki przeciwnie – z pogardą przestają troszczyć się o duchowy kontekst pokuty, na przekór mędrkującym lutrom, w religijnym uniesieniu, aplikując sobie przez wieki ból fizyczny, jako najwłaściwszy wymiar aktu pokutnego. Kto się biczuje, jest wierny Kościołowi – kto rozmienia zaś pokutę w egzaltowane dywagacje: anatema sit!
   Powracając jednak do najgłębszego sensu pokuty zacięty i smutny spór między środowiskiem Wulgaty a zwolennikami Lutra jest bezzasadny. W istocie bowiem pokuta zwraca się jako do swego celu nie ku dwom różnym sposobom jej praktykowania, ale ku dwom osobom: po pierwsze – ku obrażonemu przez stworzenie Bogu, któremu człowiek praktykując umartwienie pragnie powiedzieć przepraszam; po drugie – ku samemu człowiekowi. Antropologiczny kontekst praktyk pokutnych jest niezmiernie ciekawy. Nie ma w nim bowiem żadnego konfliktu między tym, co duchowe, a tym, co cielesne. Rzecz można, iż nie istnieje tak naprawdę pokuta jedynie w wymiarze duchowym lub jedynie w tym cielesnym. Pojęcie pokuty zbudowane bowiem zostało na bazie konktretnej, biblijnej i chrześcijańskiej definicji człowieka i od tej definicji nie może być oderwane. W systemie chrześcijańskiej antropologii człowiek to harmonia cielesno – duchowa. Chrześcijaństwo jest jedynym systemem wewnętrznym w historii świata, który w procesie duchowego postępu człowieka przyznaje jednakową wagę tak duszy, jak i ciału. I pokuta służy dokładnie również temu, aby człowiek – drogą stosownych umartwień – powrócił do swej naturalnej, pierwszej i zawsze najważniejszej harmonii, współistnienia, ugody między duszą a ciałem. To nie dlatego wielu mistyków tak bardzo kochało akty pokutne, że kojarzyły im się z duszną mogiłą, smutnym memento mori czy wyklętym przemijaniem upadłego Adama. Wręcz przeciwnie – mistycy to zwolennicy życia, fascynaci, ludzie aktywni, którzy z czułością traktują swoją włosiennicę, ponieważ jej stosowanie wzmacnia ciało i oczyszcza ducha, jednoczy osobę w wewnętrzny, dynamiczny i spójny organizm, który wreszcie potem oddycha, żyje i tworzy. Kto stosuje umartwienia cielesne w takiej perspektywie, szybko doświadcza w sobie duchowej równowagi.
    Pokuta zatem harmonizuje człowieka. W religijnej wędrówce współczesności dotarliśmy jednak do skrzyżowania dwóch, biegnących w odmiennych kierunkach szlaków: musimy stwierdzić, że absolutna większość nowoczesnego pokolenia – imponująco sprawna w sztuce odchudzania i powszechnie obecna w klubach fitness - duchowo nie jest zdolna do podjęcia pokuty. Z drugiej strony między chrześcijanami szybko dojrzewa mała wspólnota ubogich duchem, bez wpływu, bez sławy, bez publicznego imienia, która potrafi skutecznie praktykować dzieła pokuty zastępczej – umartwienia poniesionego za inych. Złamany w sobie człowiek współczesny żyć będzie bez osłony i nie obroni się sam, jeśli ktoś silny i świadomy nie weźmie na siebie całego ciężaru koniecznej defensywy. Samotny post ojca wytrwany w imię uzależnionego dziecka ma duchowe znaczenie. Surowe dni biskupa, który płaci tym trudem za kolejny skandal księdza, muszą przynieść swój owoc. Dobrowolna noc lekarza w zamian za nieudane samobójstwo pacienta, włosiennica adwokata za kłamstwo oskarżonego klienta, jałmużna uczciwego biznesmena, ofiarowane w godnym milczeniu upokorzenie pracownika przez wyniosłego szefa, uśmiech matki do bezrobotnej córki, klęcznik proboszcza w zimnej duchowo parafii, to droga powrotu przez heroiczną wiarę niektórych do wewnętrznej równowagi wszystkich. Jest naprawdę coś intuicyjnie głębokiego w popularnym słowie: „poświęcenie”. Duch pokuty poniesionej za innych to umartwienie w sensie poświęcenia – tak czy inaczej po wysiłku pokutnym zawsze powraca świętość. Trzy bowiem cele inspirują dzieło pokutne za innych: wynagrodzić zranionemu Bogu, odeprzeć diabła od człowieka, dać ludzkiej duszy więcej ładu i młodości.
    Myślę, że klarownym obrazem biblijnym pokuty zastępczej jest czysta decyzja młodego Dawida z Księgi Samuela. Trwa wyczerpująca, nierówna wojna. Niezliczone zastępy dzikich Filistynów rozbijają swój obóz przeciwko wątłym i przerażonym Izraelitom. Filistyni już świętując zwycięstwo stacjonują w ziemi Judy, w Soko. Okryci cieniem porażki Izraelici chronią się w Dolinie Terebintu. Obyczajem antycznym Filistyni, aby do hucznej wiktorii dodać jeszcze pikanterii w postaci kpiny i szyderstwa, proponują poniżanym Izraelitom model bitwy indywidualnej. Po cóż mają ginąć wszyscy? Niech z szeregów izraelskich wystąpią odważni wojownicy, by stawić czoło ponuremu Goliatowi. Przez czterdzieści dni w obozie Saula nie znalazł się nikt, kto by sprostał mocy, sprawności i sile dzikiego Filistyna. Aż prawie przypadkiem Bóg inspiruje młodego chłopca Dawida, który z pełną podziwu świadomością ofiaruje własne życie w nierównej walce za wszystkich. Bez rycerskiego oręża, bez silnego ramienia, bez doświadczenie z wojny, Dawid imponująco pokonuje Goliata. Pokuta zastępcza, choć z perspektywy logiki tego świata, wydaje się być religijnym romantyzmem, jest niezwyciężona. Doprawdy, nie chce mi się wierzyć, że w kulturze współczesnej, po doświadczeniu Dachau, po obaleniu kilku dyktatorów, po zwaleniu w proch wieżowców z World Trade Center, po wyjałowieniu luksusem i gwałtach na dworcu w Kolonii, ktoś obiektywnie wnioskujący miałby jeszcze ufać, że ocalić nas z tej sytuacji może polityka, ekonomia lub postęp. Jeśli umiera siła ducha, w krok za nią umiera kultura. Nie bez poważnego motywu, w trudnym przecież dialogu epoki posoborowej, w roku 1978 papież Paweł VI powiedział do wielkiego Jeana Guittona: „Potrzeba, aby trwała mała trzódka (piccolo gregge), niezależnie od tego, jak mała ona będzie”.
    Przez wiele lat życia w Płocku dane mi było po wielekroć zastanawiać się nad zawiłym życiorysem burgundzkiego księcia i świętego Zygmunta, patrona mazowieckiego miasta nad Wisłą. Relikwie kości czaszki świętego Zygmunta do Płocka z Akwizgranu sprowadził w roku 1166 biskup Werner. Potem król Kazimierz Wielki ufundował słynną, historyczną, dostojną hermę z diademem piastowskim, w którym relikwia księcia burgundzkiego znalazła godne miejsce spoczynku i czci. Kult świętego Zygmunta w Płocku imponuje i porusza, jednak życie francuskiego arystokraty stawia wiele znaków zapytania. Według średniowiecznych archiwów bowiem Zygmunt żył w VI wieku, był synem burgundzkiego króla Gundobalda, z wyznania arianinem, który w pewnej chwili nawraca się i odchodząc od dominującej wówczas herezji, przystępuje do katolickiej, wiernej nauce mniejszości. Początkowo Zygmunt władał Burgundią z powodzeniem, harmonijnie, z upływem czasu dosięga jednak księcia ręka cierpienia. Ufa zbyt naiwnie intrygom swej drugiej małżonki i w ataku szału zazdrości o tron, władca podnosi rękę na swojego syna, Sigeryka, którego macocha oskarża publicznie lecz kłamliwie o zamach stanu. Zygmunt w przypływie emocji zabija własne dziecko, natychmiast jednak potem – jak podają to kroniki – z płaczem i bolesnym żalem obejmuje ciało syna. Sumienie władcy przenika pragnienie pokuty. Funduje więc klasztor kontemplacyjny w Agaunum, w pobliżu dzisiejszej Szwajcarii, aby tam oddać się modlitwie i umartwieniu, żyjąc jako mnich, poszukując ulgi w bólu, ponownej harmonii, przebaczenia. Jednak sytuacja polityczna kraju komplikuje się na tyle, iż Zygmunt musi opuścić monastyr i odważnie wziąć pełną odpowiedzialność za swe czyny. O życie Sigeryka upomniał się bowiem jego dziadek, Teodoryk Wielki, który wypowiedział wojnę Burgundii. Teodoryka wspomaga francuski włodarz Klodomir. Zygmunt odchodząc z klasztoru opłaca kilku mnichów do końca ich życia, aby pokutę przed Bogiem odbyli jakby za niego. Sam zaś staje do walki o swój kraj. Taka jest bezlitosna siła polityki. Zygmunt przegrywa kolejne bitwy. Pewnego dnia pochwycony przez wojska agresora, zostaje wraz z żoną i dziećmi uprowadzony do Orleanu, a następnie, około roku 524, w miejscowości Culmiers, okrutnie wrzucony do studni. Umiera w niej z głodu, wyczerpania i chłodu.
    Nie pamiętam już ile razy, po zakończonej Mszy Świętej w płockiej katedrze, chroniłem się na chwilę modlitwy w ciszy bocznej kaplicy poświęconej osobie Świętego Zygmunta. I nie wiem ile razy wracało wówczas do mnie to wątpienie: czy można za kogoś odbywać pokutę? Czy można zostać świętym, płacąc mnichom za post, włosiennicę i psalmy? Dziś rozumiem to inaczej. Zygmunt, książe burgundzki, nie handlował z Bogiem. Duch pokuty zastępczej to nie denary dumnego arystokraty. Czystym aktem wiary, odruchem serca, gestem pokory, szczerym umartwieniem, zmęczeniem kolan Bóg nie pogardza nigdy. Choćby niewielu wyrównać tym chciało za wszystkich.