czwartek, 17 grudnia 2015

Geniusz Eneasza. Czyli o czym dziś dyskutować mogą: Lem z Fukuyamą i Miłosz z Kobylińskim...

   Nastały czasy, w których bokser ma większy wpływ na opinię publiczną niż papież. Bo kiedy parę miesięcy temu - w kilku słowach, homiliach i wywiadach - biskup Rzymu Franciszek podkreślił, iż przeraża go brak stabilizacji społecznej świata współczesnego i że spodziewa się nawet wybuchu kolejnej wojny światowej – światli i wpływowi uśmiechali się jedynie z wyrozumiałą pobłażliwością. A kiedy kilka dni temu, w dość fanatycznym orędziu, zwycięski mistrz świata z ogromną szczęka – Tyson Fury, w zielonoświątkowym zapale wykrzykiwał, że Jego Pan i Zbawiciel za chwilę skończy z historią tego zepsutego łez padołu, całe pokolenie od roku dziewięćdziesiątego wzwyż, przystąpiło do: zmasowanego polubiania proroctwa boksera na forach internetowych, cytowania jego wewnętrznego światła i udostępniania go na wszelkie sposoby innym, lamentowania, pakowanie walizek i licznych, ponownych wizyt u prywatnego psychologa.
   Oczywiście, że w powietrzu wisi dziś coś nadzwyczaj niespokojnego. A jeśli tak jest naprawdę – jeśli więc człowiek jako osoba refleksyjna codziennie zmuszony jest łapać oddech pomiędzy smogiem newsów, a polucjami sprzecznych poglądów politycznych - ów chaos światopogladów wpędza najpierw w zdumienie, potem w niepokój, wreszcie doprowadza do paniki w postaci zabezpieczonego konta w banku i dobrych układów z jakąkolwiek religią: najlepiej silną, fundamentalną, taką, która radykalnym, jednym i drugim bodźcem, przeżyciem lub duchowym wzruszeniem, zasklepi lęk na dłuższy czas. Przed przewidywanym dziś powszechnie końcem dziejów świata, jego synowie pragną chytrze dogadać temat zarówno na wypadek ewentualnego przetrwania po cudem przeżytym, wielkim wybuchu galaktyk, jak i po paruzji. Interesujące, że właśnie dziś nieuchronnie narasta najciekawsze pytanie świata: kiedy nastąpi jego koniec? I niewielu z nas potrafi efektywnie udzielić jeszcze innej odpowiedzi: lecz co było pierwsze? Niepokój faktów położył dobry grunt pod refleksję filozofów w tym temacie, czy też ich refleksje wywołały wiele niepokoju? Pragnę zauważyć, iż zanim Rosjanie oddali pierwsze strzały w stronę Syrii, zanim Państwo Islamskie przeraziło pierwszy raz Amerykanów i zanim pierwsza rodzina arabskich uchodźców poprosiła o azyl we Francji, kilku różnych od siebie myślicieli, w bardzo różny sposób, w bardzo odległych od siebie miejscach, obwieściło schyłek kultury ludzkiej w dotychczasowej jej postaci. 
   Uważam, że pierwszym wieszczem wielkiego kresu był Stanisław Lem. Kto nie czytał jego genialnych, innowacyjnych powieści? Wybitny, polski futurysta w swoim pisaniu skupia się zwykle na tym samym temacie, ukazując jego kontekst za pomocą zróżnicowanych, narracyjnych obrazów: kultura humanistyczna przechodzi u Lema przez proces totalnej wymiany z ludzi na roboty, z uczuć na cyfry, z przestrzeni w wysyłaną błyskawicznie informację. W każdym dziele Lema czuć nieuchronnie wielki finał. Genialnego futurystę dwudziestego wieku interesuje przede wszystkim komunikacja istot inteligentnych – istot, których szeroka grupa najpierw przekracza, a potem nawet pochłania człowieka. Informacja zastępuje w jego dziełach odwieczne, sprawdzone sposoby wchodzenia w relację z innymi. To dlatego Lem ośmiesza choćby erotykę, intymność, przyjaźń – promuje natomiast ze wszech sił nowy, obliczalny świat, przestrzeń bezpiecznego, kalkulowanego przekazu, w którym liczba zastąpi emocje, tym samym stabilny wzór matematyczny wykluczy na zawsze chaotyczny konflikt. Takim zgonem niebezpiecznych, interpersonalnych stosunków zakończy się wkrótce historia człowieka. A ja się z Lemem nie zgadzam! Nie ma w tym jeszcze żadnego kresu kultur, ponieważ komunikacja nie jest w stanie zastąpić relacji. To jednak błąd w myśleniu, który właśnie dziś wywołuje równie znaczące konsekwencje: i oto człowiek opisany przez Lema doszedł do jednej z ostatnich stron jego powieści. Potrafi skontaktować się bez trudu, zwłoki i pieniędzy, z każdym innym, inteligentnym organizmem znanego nam dotąd wszechświata. To fakt, który jednak nie zmienia wiele. Komunikacja nie nasyca bowiem ludzkiego wnętrza. Nie zastąpi w tym nigdy relacji. Gdyby tak było, Lem być może miałby rację – człowiek przestałby walczyć, szukać i tęsknić, zamykając ostatni rozdział własnych dziejów...
   W 1989 roku stosunkowo krótki lecz osławiony potem z biegiem czasu artykuł publikuje Francis Fukuyama. Esej ukazuje się w różnych częściach świata pod tytułem: „Koniec historii?” – i mówi dokładnie o tym, co powtarzać potem będzie amerykański profesor w książkach „Ostatni człowiek” lub „Wielki wstrząs”. Fukuyama obwieszcza, iż proces rozwoju dziejów sięgnął swego, potencjalnego szczytu, a jest nim moment upadku komunizmu i absolutny tryumf liberalnej demokracji. Człowiek nie może już więcej, więc jego dzieje dobiegły jakby punktu zero, punktu bezruchu – nie jest zasadne zmierzać więcej do przodu, bo nie będzie nigdy lepiej; nikt też już nie chce wracać wstecz, zostawiając to już osiągnięte i możliwie najlepsze. Skok cywilizacyjny demokracji liberalnej, historycznie potwierdzony przez jej zwycięską konfrontację ze skompromitowanym komunizmem, jest szczytem możliwości w myśleniu i działaniu człowieka. Socjolog zapewne również czytał Lema, ponieważ udowadnia z pasją, że dla ludzkości przejście od kultury industrialnej do informatycznej, jest o wiele bardziej znaczącym i realnie definitywnym przełomem, niż odkrycie rolnictwa czy rewolucja przemysłowa. Odetchnąłem z ulgą, czytając ostatnie wywiady Fukuyamy, w których socjologiczny futurysta – w obliczu nowego zakrętu dziejów – nagle przestał być tak pewny tez, wypowiedzianych z hukiem dwadzieścia przeszło lat temu. I dobrze! Myślę, że analiza rozwoju dziejów jedynie z punktu widzenia socjologiczno – politycznego jest formą refleksyjnej redukcji. Polityka i to żadna polityka, nie tworzy samoistnie kultury, nie decyduję więc także o jej dojściu do punktu szczytowego. Tym bardziej polityka nowożytna, która oficjalnie zrzekła się młodej, jędrnej, bezinteresownej i patriotycznej świeżości greckiej demokracji antycznej, przeobrażając się w salon zawodowych, elitarnych celebrytów, żyjących wygodnie z tanich igrzysk, podrzucanych zgłodniałym ekranom. Co najwyżej taka polityka może brać udział w zarządzaniu progresem lub regresem kultury. Nabierzmy więc i tu spokojnie oddechu. 
   Moim zdaniem, w pewnym sensie dziedzicem pesymizmu Fukuyamy, przekazywanym za pomocą narzędzia romantyzmu, jest poeta Czesław Miłosz. Przebudzony z trupiego zaduchu drugiej wojny światowej i wrzucony w nielepszą atmosferę zakompleksionego komunizmu, w roku 1945, wybitny, polski twórca, a potem noblista, publikuje wiersz „Piosenka o końcu świata”. Leitmotiv tego tekstu będzie potem jak ideologiczny refren powracał w wielu punktach jego literackiej refleksji. Człowiek Miłosza jest boleśnie bierny. Rodzi się różowy – bezbronny, a potem przesuwa kalejdoskop swoich dni w jednostajnym, nużącym klimacie upalnego południa, gdy panuje nieznośny skwar, bezruch i brak animuszu. Historia ludzkości rozwija się bezwolnie i bez woli człowieka dogasa. Nawet powołany lecz rozproszony starzec nie podoła być prorokiem. Gdyby jednak ta sama ludzkość, z pesymistycznego pejzażu piosenki o końcu świata, była tak pasywną naprawdę, wielki Miłosz nie tylko nie pisałby wierszy – nie napisałby ani jednego słowa, byłby analfabetą. Nikt nie otwierałby szkół, sierocińców, akademii, nikt nie wstawałby do pracy rankiem, od Europy po Niagarę rósłby sobie do dziś kędzierzawy las, a człowiek przykulony w kucki na polanach, czekałby własnego rozerwania przez bestie, bez ognia pocierając zamarznięte dłonie. Musimy się trzymać realiów! 
   I wreszcie 5 grudnia kończącego się już powoli roku, młodzieżowa rada gminy Płock zorganizowała ciekawą debatę pod tytułem: „Kryzys imigracyjny w Europie – czy stać nas na uchodźców? Czy stać nas na europejską solidarność?”. W debacie przy jednym stole, mocno podzieleni przez emocje, zasiedli trzej społecznicy, dwaj dziennikarze oraz jeden, wyważony ksiądz Andrzej Kobyliński. Bardzo zaciekawiła mnie wypowiedź Kobylińskiego, który stawiając problem w znacznie szerszej perspektywie, wypowiedział odważne zdanie: na naszych oczach kończy się nowożytność i rodzi się nowa, czwarta epoka w dziejach świata. Ponieważ trudno jest - ze zrozumiałych względów - w dyskusji panelowej znaleźć czas na rzeczowe rozwinięcie tak śmiało postawionej tezy, długo nosiłem w mojej głowie echo płockiej refleksji. Generalnie byłbym za, choć mam kilka wątpliwości. Bo czy można zamknąć dotychczasowe dzieje ludzkości jedynie do trzech epok? Gdzie poprowadzić ich czasowe granice, nie dla podniecenia teoretycznej dyskusji, lecz dla pełnego zrozumienia logiki dziejów człowieka? I wreszcie, czy obecny czas to naprawdę inicjacja nowej epoki, czy paroksyzm tej starej? Coś przecież musi być młodego w tkance świata, aby zrodzić nowy początek: twórczość, aktywność, czysta motywacja lub dorobek ducha – podczas gdy na naszych oczach chylić się zdaje do zmierzchu świat kultury starej, zwiędłej moralnie i skorumpowanej. Czy spotkał ktoś na tej ziemi nową płodność publicznie wymarłego łona? 
   Pewnie podobne, genialne i porywające refleksje moglibyśmy znaleźć w dziełach jeszcze kilku poszukiwaczy wielkiego kresu lub nowego rozdania kultur, od Hegla aż po Baudrillarda. Mnie jednak brakuje w tych równie śmiałych, co ciekawych analizach racjonalnego szacunku do tego, co we wnętrzu człowieka jest odwieczne i stałe, a co tym samym praktycznie i efektywnie wpływa na faktycznie różnobarwną, ale jednocześnie podtrzymywaną przez wieki, kulturę gatunku ludzkiego. Paradoksalnie bowiem człowiek jest istotą, która całą siłą osobowości dąży przede wszystkim do podtrzymania, pogłębienia i przekazania daru egzystencji. Tylko jednostki chronicznie słabe lub marginalnie chorobliwe szukają unicestwienia. Ta witalna siła w człowieku ma swój wyraz w przeobrażaniu się kultury. Historia jest w pewnym sensie praktycznym laboratorium, które udowadnia, że zerwanie, separacja lub odcięcie wypacza rozwój kultury. I przeciwnie – kultura, aby rozwijać się i trwać, potrzebuje zasady partycypacji historycznej, a nie historycznej separacji. Co to znaczy? Ni mniej, ni więcej, partycypacja historyczna mówi, że przez wieki, aż do faktycznego końca dziejów, trwa tak naprawdę jedna i ta sama kultura ludzka, odnajdując się w bogatych różnicach stylu następujących po sobie epok, przeobrażając się wciąż na nowo za pomocą siły postępu, interpretując wciąż w nowym kontekście potrzeby ludzkiego ducha, poszukując głębszych narzędzi do obrony godności człowieka i umacniając wciąż z nową, coraz bardziej światłą determinacją, normy moralne, które były, być muszą i będą fundamentem kultury humanistycznej na zawsze. Nie ma zatem fikcyjnego końca jednej epoki. Nie ma zamkniętych wrót czasu. I nie ma jedynie stosu gruzów na widnokręgu, spalonych doszczętnie miast, zgliszcz, wśród których nie przeżyło już nic. Zawsze, nawet w najgorszym scenariuszu dziejów, wśród powalonych murów, tli się iskra. Ktoś przeżywa zagładę i z tej ostatniej iskry zdolny jest przygotować pierwszy ogień domowego paleniska. Dzięki zasadzie partycypacji historycznej kultura nie ginie - kultura odradza się wciąż na nowo, obficie biorąc z bogatego doświadczenia poprzedniego czasu, który dla jakiegoś motywu, dokonał już swego żywota. 
   Łatwo jest ocenić pożyteczność argumentacji na korzyść partycypacji historycznej kultur. Tam gdzie nauka, sztuka, polityka lub religia zdolna jest uszanować tę zasadę – kultura ludzka bez wysiłku wkracza w moment swojego rozkwitu. Oto na przykład w wieku trzecim i czwartym po narodzinach Chrystusa, imperium rzymskie – co dla wielu pokoleń było nie do pomyślenia – wchodzi w stan faktycznego rozkładu, dogorywa i umiera. Na pobladłym gardle Rzymu zdaje się stawiać tryumfalnie swą stopę rodzący się geniusz chrześcijaństwa. A jednak tak wybitni myśliciele jak Augustyn, Ireneusz czy Justyn, nie pozwalają egzekwować barbarzyńskiego wyroku – prowadzą Kościół pierwszych wieków do światłej adaptacji, dzięki czemu nie tylko jakoś przetrwa wybitny duch Rzymu - w architekturze, wojskowości lub prawie - lecz i samo chrześcijaństwo zyska status religii racjonalnej, cywilizowanej i zrozumiałej dla wszystkich. I z drugiej strony nie jest trudno poznać przerażającą siłę destrukcji historycznej separacji, której wybitnie ponurym przykładem mogą być niestety dwa totalitaryzmy minionego stulecia: nazizm i komunizm – zupełnie, przemocą, sztucznie narzucone człowiekowi. Te odseparowane od racjonalnej kontynuacji dziejów ideologie, w miejsce odwiecznej afirmacji życia -  wprowadziły dziki zachwyt nad przemocą i smiercią, a w miejsce równomiernego postępu wszystkich – sztuczne przywileje jednej rasy lub jednej klasy społecznej, co w efekcie doprowadziło do jaskrawego wypaczenia kultury ludzkiej w postać przerażającego, architektonicznego, parlamentarnego, państwowego, kinowego, czy wreszcie zwyczajnie chodnikowego karła. Nigdy więcej! Kultura potrzebuje pełnej szacunku ciągłości, którą wolno nazwać jej partycypacją historyczną. Tylko w postawie szacunku wobec tej zasady kultura pozostaje w stanie wzrostu i rozwoju. 
   Norma partycypacji historycznej kultury ludzkiej pozwala odkryć wreszcie zasadniczy mechanizm, który rządzi tak naprawdę progresem lub regresem poszczególnych epok. Bo jak to jest? I za pomocą jakiego bodźca jedna epoka przez wieki cieszy się narastającą siłą sztuki, polityki i ekonomii, tak, że kolejne pokolenia historyków z otwartymi ustami gotowe są nadać jej przydomek złotego wieku – a druga epoka niepokoi chwilę i szybko odchodzi w cień zakurzonych archiwów? Co o tym decyduje? Nieśmiało dość sądzę, że kluczem tutaj będzie zawsze jednoznaczne i prawidłowe określenie się kultury wobec sześciu elementarnych i niezbywalnych zagadnień: natury człowieka, prawdy, piękna, więzi międzyludzkiej, sprawiedliwości społecznej i religii. Jeśli kultura bezbłędnie odróżnia w człowieku to, co racjonalne, a co ciemne, co jest w nim szlachetne, a co czyni go dewiantem. I jeśli kultura – pomimo naturalnych, ludzkich sporów – u swych podstaw nie fałszuje miary, która zdolna jest rozróżnić biel od czerni. Jeśli następnie kultura faworyzuje wszelkimi sposobami światłych mecenasów artyzmu, sztuki, edukacji i postępu, broniąc swe dzieci od kiczu hipokryzji. I jeśli ta kultura odnosi się z szacunkiem do miłości, wierności, przyjaźni, solidarności oraz rodziny, która przekształca się z czasem się w prawdziwe genealogie dzięki szlachetnej płodności zdrowego mężczyzny i zdrowej kobiety. Jeśli jeszcze ta sama kultura – obojętnie w jakim systemie: bo przecież czasem światła monarchia może służyć naprawdę lepiej ludziom, niż manipulowana medialnie pesudodemokracja, która jest już jedynie jawną oligarchią – zna się na uczciwej legislatywie, konsekwentnie impaktując ją wolnemu społeczeństwu. Na koniec jeśli religia tej kultury nie jest zwiotczałą, przypadkową, dość obojętną, rozmytą i nade wszystko miłą kompilacją katolicyzmu z protestantyzmem, wraz z domieszką przepadłych gdzieś dawno, afrykańskich rytów, ale religią niesioną na dwóch, szerokich skrzydłach - czyli pewną swej objawionej i racjonalnej tożsamości; wówczas taka kultura może zmienia się, ale nigdy się nie kończy. Tak opisałbym istotę tego, co uważam za normę partycypacji historycznej kultury ludzkiej. 
   Przed kilkoma laty podziwiałem znakomity, interesujący obraz walki Eneasza z Turnusem, którego autorem jest Luca Giordano. Eneida opowiada czytelnikowi przez ile zmiennych epok i przełomów, zmuszony jest przejść heroiczny Eneasz: od szczęśliwego ocalenia i wyjścia za próg spalonej Troi, przez otarcie się o wysokie brzegi przychylnej Tracji, tragiczny romans z królową Kartaginy, Dydoną, aż po chwilę dotarcia do Italii. Na obrazie Giordano widać za plecami walczących bohaterów ich geniuszy - jednak geniusz Eneasza patrzy w górę z wiarą w dobrą przyszłość, a geniusz pokonanego Turnusa przeciwnie – odchodzi w przeszłość i zacienia swoją twarz ramieniem. Wtedy właśnie pomyślałem pierwszy raz w życiu, że dzieje Eneasza są wiernym oddaniem losów całej kultury ludzkości. Przez ile portów i zdarzeń przyjdzie jej jeszcze wędrować? Zawsze jednak ta sama kultura ludzka podnosić będzie nad trupami epok odnowione, genialne oblicze.


środa, 25 listopada 2015

Teologia na kolanach...

   Coraz częściej może wydawać się, że chrześcijańskie życie wiary jest poddane dziś nieustannej presji krzyczącego kontrastu. Między głębią a dziwactwem czasem nie ma już nic. Ta rozpięta skrajność zdolna jest podzielić Kościół. Czytałem właśnie fragment najnowszego wywiadu z księdzem Janem Kaczkowskim, gdy w moim domu zadzwonił telefon. Ksiądz Kaczkowski ze wzruszeniem opowiada, jak to po pierwszej w życiu spowiedzi klęknął przy ołtarzu, by odprawić zadaną pokutę i nie mógł za nic odnaleźć naznaczonej mu modlitwy. Jednak blisko klęczącego w emocjach młodego penitenta przechodził właśnie stary proboszcz, który w parafialnej opinii powszechnie widziany był jako zimny, nieprzystępny i twardy kapłan. Wyczuwając zakłopotanie chłopca, prałat uklęknął przy nim, otworzył swój brewiarz i pomógł mu dobrze odprawić pokutę. Ksiądz Jan swoje wspomnienie tamtego dnia kończy dziś stwierdzeniem, że ten moment a potem ten ksiądz nauczył go podstawowego szacunku dla Eucharystii, postaw wyrażających ten szacunek na zewnątrz oraz wewnętrznej prawdy, że nigdy nie można przyjmować Ciała Pańskiego w grzechu śmiertelnym. Zamknąłem książkę i podniosłem słuchawkę dźwięczącego natrętnie telefonu. Z kolei jeden z moich kolegów misjonarzy, chciał koniecznie podzielić się ze mną nowym niepokojem. W jego placówce misyjnej trwa ostatni etap przygotowań do pierwszej Komunii Świętej. Misjonarz pracuje tam od roku, tę ważną uroczystość również więc przeżyje pierwszy raz. Natychmiast natknął się na opór zespołu katechetycznego, gdy po wstępach, próbach i przygotowaniach, został poinformowany, iż poprzedni duszpasterz - ideologicznie dotknięty teologią wyzwolenia - od lat już w tamtej placówce, pierwszej Komunii Świętej dzieciom udzielał w niedzielne popołudnie - poza celebracją Mszy Świętej. Jeśli w jednym, powszechnym, uniwersalnym i katolickim Kościele, Eucharystia ma wciąż spełniać pragnienie Jezusa, aby wszyscy stanowili jedno, to naprawdę nie można istoty Jej rozumienia i sposobu Jej celebrowania, pozostawić dowolnemu wrażeniu duszpasterza lub zmiennemu kontekstowi miejsca, w którym się Ją składa.
   Myślę, że od kilku lat w teologii współczesnej toczy się niedoceniony spór, którego rozstrzygnięcie będzie miało praktyczny i ogromny wpływ na skuteczność duchowej formacji katolików w Kościele współczesnym. Dyskurs ten można by nazwać pytaniem o teologię na kolanach. Wszyscy chrześcijanie wprawdzie, zgrupowani w jednym lub drugim narożniku debaty, zgadzają się co do jednego: teologię należy uprawiać na kolanach! Jednak zdaje się, że teologiczny klęcznik tak jedni, jak i drudzy, chcą ustawić przed odmiennymi zgoła relikwiami. 10 września 2007 roku, papież Benedykt XVI odwiedza austriackie, cysterskie opactwo Heiligenkreuz. Kilka miesięcy wcześniej otwarto w tym miejscu akademię teologiczną imienia Josepha Ratzingera. Papież wygłasza tam swoje przemówienie, w którym pierwszy raz właśnie pojawia się na Jego ustach - inspirowany medytacjami Hansa Ursa von Balthasara - znaczący termin: teologia na kolanach. Według Benedykta XVI to pojęcie oznaczać może szansę na: powrót do prymatu Boga i świata Bożego w rzeczywistości doczesnej, zdrową duchowość eklezjalną, zaufanie do wiary i Objawienia oraz wynikającą z powyższych punktów, nową, radosną, głęboką płodność duszpasterską Kościoła. Z kolei w lutym 2014 roku, siedem lat później, kardynał Walter Kasper udziela wywiadu włoskiemu pismu "La Stampa", w którym wyjaśnia oficjalnie motywy swego kontrowersyjnego już wystąpienia na rzymskim konsystorzu z dnia 20 lutego 2014, podczas którego niemiecki purpurat, w dwie godziny trwającym referacie, przedstawił własną interpretację więzi małżeńskiej, sytuacji moralnej osób rozwiedzionych żyjących w ponownych związkach oraz wiadomego już wszystkim kontekstu udzielania im Komunii Świętej. Kasper jednoznacznie powołał się na wolę papieża, którym miał mu powiedzieć: otwieraj kwestie, ale nie dawaj jeszcze odpowiedzi. Wydaje się, że ten właśnie moment staje się z kolei dla Waltera Kaspera i wszystkich zwolenników jego stylu myślenia, absolutnym początkiem ogłaszania innej teologii na kolanach, która byłaby dla odmiany: natchnionym przez wiarę humanizmem, katechezą łagodności, służącej Kościołowi za taktykę zdobywania nieco lepszej opinii wśród współczesnych, stylem duszpasterskim, odtąd znaczącym już znacznie więcej niż twarda doktryna wiary oraz manifestem katolicyzmu, który natchnienia dla swoich aktów będzie szukał bardziej w kontekście społecznych przemian i zjawisk, niż na kartach Biblii. Właściwe rozumienie teologii na kolanach nie jest już subtelnym sporem intelektualistów lecz kształtuje życie wewnętrzne chrześcijan nowego pokolenia.
   Po granicach tak zróżnicowanego myślenia o teologii na kolanach, biegną też skrajnie różne rozstrzygnięcia, komentując z odmiennej perspektywy kilka najbardziej istotnych spraw w samym sercu wiary chrześcijańskiej. Spór i rozdzielenie zaczął się jednak od pozornie drobnego szczegółu, ujawnia się najczęściej praktycznie poprzez ten drobny szczegół i uważam, że paradoksalnie może zakończyć się przez uszanowanie tego właśnie szczegółu. Jest nim kwestia postawy klęczącej podczas adoracji, pokuty lub modlitwy osobistej. Rozwijając własną koncepcję teologii na kolanach, papież Benedykt XVI zaczął udzielać Komunii Świętej wszystkim na klęcząco. Zwolennicy humanistycznej teologii na kolanach, w wielu diecezjach świata, nie klękają już nawet w momencie konsekracji. I jedno i drugie ma swoje głębokie konsekwencje. Postawy klęczącej wobec Boga obecnego tu i teraz nie wolno sprowadzić jedynie do kwestii rygoryzmu, do ciszy w świątyniach, do porządku podczas nabożeństw, do sposobu rozumienia przepisów liturgicznych lub do niekończących się, niechętnych sobie, irytujących już czasem przepychanek tradycjonalistów i postępowców. Właściwe lub błędne interpretowanie teologii na kolanach kończy się bowiem właściwym lub błędnym sposobem prowadzenia życia wewnętrznego. Tak wiele zależy od ugiętych kolan na modlitwie.
   Zwolennicy modernistycznej teologii na kolanach usuwają klęczniki ze świątyni, powołując się na fałszywą teorię i mówiąc, iż klękanie podczas adoracji, pokuty lub modlitwy, to gest, który wszedł w Kościół jako podstawowe dziedzictwo feudalizmu. To niewolnik miał klękać przed panem. Nic bardziej błędnego. To prawda, że Kościół w wielu momentach swej egzystencji, czasem zbyt sprzymierzony z dworem, musiał wiekami otrząsać się z feudalnej tandety. Co więcej - musi to robić do dziś: wyrzekając się przesadnego przywłaszczaniu sobie nazbyt światowych tytułów, szat i nawyków wcale nieznanych z Ewangelii, uzdrawiając niekiedy pozbawioną ducha braterskiego relację między biskupami a kapłanami, między księżmi a resztą Ludu Bożego lub rezygnując z żenującego momentami wikłania się wspólnoty w materializm i politykę. To są elementy feudalizmu, które podtrzymane - korumpowałyby Kościół. Natomiast gest ugiętych kolan pochodzi z ducha. To Jahwe prosi Mojżesza, by ten zdjął swe sandały, zanim wstąpi na ziemię, pełną Bożej obecności - w ten sposób prorok porzuca w sobie starego człowieka, pierwszy raz w życiu smakując wieczności. To powracający do domu miłosiernego ojca syn marnotrawny, klęka z pokorą, dostępując obfitego przebaczenia. To skruszona prostytutka pada u stóp Jezusa, na oczach faryzeuszów obmywając stopy Mistrza łzami i wycierając je włosami - odzyskuje w ten sposób godność dziecka Bożego. Wreszcie to sam Chrystus klęka przed uczniami w wieczór Ostatniej Wieczerzy, inicjując tym samym epokę wolności - epokę Nowego Przymierza. Nie wolno nam pomylić pojęć. Biblijne ugięcie kolan ma zupełnie inne, wewnętrzne źródło pochodzenia. To nie Biblia stworzyła feudalizm i to nie liturgia była lub jest źródłem jego społecznego podtrzymania. To nieporozumienie może kosztować nas wiele.
   Feudalizm w swej istocie jest ludzką, niesprawiedliwą ideologią, która za narzędzie swego funkcjonowania w świecie przez wieki obierała uporczywe zacieranie rzeczywistości. Ktoś skłamał, sugerując, że ludzie nie są sobie równi i że można podzielić ludzkość na uprzywilejowanych i służących nie według stanu wykształcenia lub posiadania, ale według ich godności. Tak zaczął się feudalizm i tak on trwał. Był i jest u swych podstaw zakłamaniem realiów. Naprzeciw bowiem siebie ustawił w nierównej roli dominującego feudała i klęczącego niewolnika - dwie, jednakowo ludzkie osoby, w rzeczywistości zawsze równe sobie. Z feudalnym zakłamaniem realiów nie ma nic wspólnego postawa człowieka klęczącego. Wprost przeciwnie: adoracja, modlitwa lub pokuta dokonywana na kolanach, jest dla człowieka gwarancją uznania prawdziwej rzeczywistości: Bóg i tylko On jest bytem najwyższym, z którym żaden człowiek w niczym nie może się zrównać. Jeśli więc feudalizm wypaczył realia i bezzasadnie podzielił ludzi na lepszych oraz gorszych, tak postawa ugiętych kolan jest najgłębszą obroną stwierdzonej rzeczywistości: istnieje Byt Absolutny, Bóg, wobec którego każdy byt ludzki musi uznać swą zależność. Bez uznania tej zależności człowiek popada w nieład, zagrażać zaczyna sam sobie, aż w końcu jego własna egzystencja zanika.
   Zatem powrót do właściwej, teistycznej teologii na kolanach, jaką zaproponował Benedykt XVI i stosowna ostrożność wobec modernistycznej teologii na kolanach Kaspera, moim zdaniem przynieść nam może znaczący efekt: ugięte kolana służą inicjacji i dynamizowaniu pogłębionego życia duchowego człowieka oraz bronią właściwej antropologii, co również w kontekście przerażających i narastających problemów społecznych świata współczesnego, ma fundamentalne znaczenie.
   Istotnie wiele w życiu duchowym człowieka zależy od tego, czy dotknie on prawdy o Bogu i sobie - czy uklęknie? Osobiście uważam, że prawie zupełny brak owoców wiary, jakiego doświadcza się w ostatnich latach w kulturze zachodniej, jest spowodowany nie tylko laicyzacją społeczną świata oraz naporem wrogich wobec chrześcijaństwa sił. Bardziej niebezpieczna jest pustka wewnątrz Kościoła, rozmycie wiary, miałka duchowość, wyzbycie się Bożego misterium ze świątyń, humanizacja tego, co naprawdę powinno być boskie. Dlaczego człowiek Zachodu nie bierze dziś powszechnie udziału we Mszy Świętej? Bo się nudzi - pada odpowiedź. A dlaczego się nudzi? Ponieważ chwilami propozycja duchowa tego samego Kościoła nie jest w stanie doprowadzić go do kontaktu z Bogiem. Zagłusza się niekiedy w Kościele moment pobudzenia do wiary - akcentuje się natomiast staranie o to, by wszyscy czuli się sympatycznie. Natomiast ten, w kim zapłonie iskra Bożej obecności, może przeżywać w wierze radość lub ciemność, spełnienie lub tęsknotę, nie ma jednak już mowy o znudzeniu. Misterium zawsze prowadzi do fascynacji, banał zaś do nudy. Nie jesteśmy naprawdę w stanie, w żadnej parafii ani diecezji, stworzyć doskonałej wspólnoty, która atrakcyjnością życia swoich członków, naturalnie pociągałaby innych do Boga. To idealistyczna mrzonka, której we współczesnym stylu duszpasterskim poświęca się coraz więcej energii, zaniedbując jednocześnie to, co skuteczny przełom w doświadczeniu Boga przynosi nam w zasadzie bez wysiłku: adorację, pokutę i modlitwę. Jeśli więc człowiek współczesny ma w swoim mieście brzydki, zaniedbany kościół, wchodzi jeszcze do jego wnętrza z nadzieją i spotyka tam miłą reklamę miejscowej wspólnoty w zamian za poznanie prawdy, rockowy koncert zamiast modlitwy i przepowiadanie kopiowanego banału, zamiast nawrócenia - odchodzi bez doświadczenia Boga. 
   Teologia na kolanach według Ratzingera może być tu ratunkiem. Tak naprawdę bowiem człowiek rozpoczyna proces swego nawrócenia i podtrzymuje go potem w ciągu całego życia za pomocą ugiętych kolan. Nawrócenie i jego kontynuacja w postaci procesu wzrostu to stanięcie w całkowitej prawdzie, rozpoznanie Boga, przyjęcie własnej zależności we wszystkim od Niego i poddanie Jemu własnej woli, które owocuje wolnością. To nie feudalizm, to biblijna wizja człowieka, jego szczęścia i proporcjonalnego umieszczenia istoty ludzkiej w ramach prawdziwej rzeczywistości. Od takiego początku i rozwoju zależy wzrost wewnętrzny. Współczesne metody duszpasterskie, najczęściej oparte o doświadczenie protestantyzmu, odwołują się w nas do emocji, deklaracji lub przeczucia. Z konieczności ma to charakter mniej trwały. Wyznanie Jezusa jako Pana i Zbawiciela ustami, bez prawdziwej przemiany wewnętrznej człowieka, jest niczym znaczącym. Natomiast uznanie właściwej proporcji między Bogiem i człowiekiem oraz konsekwentne budowanie potem świata wewnętrznego według tej normy, prowadzi w efekcie od nawrócenia do świętości. Dlatego warto klękać.
   Wystarczy zresztą przeprowadzić tutaj bardzo praktyczny eksperyment, zważyć owoc, zobaczyć prostą konsekwencję w duszach. Czego doświadcza ktoś tańczący w kościele? Chwilowego upojenia, narkotyku zapomnienia o problemach, które ostatecznie nie znikną i wrócą. Skupienia na sobie, dreszczu emocji wywołanych taką lub inną sensacją, która ma posmak tajemnicy. Podziwu dla charyzmatycznego lidera, bo on widzi coś, czego nie dostrzega zwykły śmiertelnik. Przemija euforia, znudzenie nie odchodzi. Czego zaś doświadcza człowiek na kolanach? Bólu przemiany, radości przebaczenia, Bożych odwiedzin, intensywnej obecności świata wiecznego, subtelnej, intymnej modlitwy oraz wyzwalającej świadomości, że jest w tym świecie coś trwałego na zawsze, co ma gwarancję w Bogu, a nie w człowieku. Klęcznik jest jak intymna izdebka, do której w Ewangelii Pan zapraszał tych, którzy szukali prawdziwej modlitwy.
   To ciekawe, że w klasycznej teologii Jana od Krzyża, która - mam taką nadzieję - wciąż stanowi właściwą, centralną i oficjalną inspirację dla każdej, innej interpretacji w duchowości - jest bowiem bezbłędna, najgłębsza i uznana przez doświadczenie Kościoła - występuje ważne pojęcie duchowej pustki (vacío). Jest to termin metaforyczny, oznaczający czasem - gnębiący człowieka wiary - brak treści lub zawartości wewnętrznej. Jan od Krzyża zdaje się postrzegać duszę na wzór naczynia, które gromadzi w sobie dwa rodzaje rzeczy: ludzkie - będące pozornie duchowymi, lecz tak naprawdę są one tworami działalności własnej człowieka, jego intelektu, pamięci lub wyobraźni i krótko jedynie nasycają duszę, wrzucają ją niebawem ponownie w przepaść pustki i głodu; albo boskie - naprawdę wieczne, możliwe do osiągnięcia nie przez stan jakiegokolwiek napięcia emocjonalnego, lecz przez poznanie prawdy w pokorze. Ze wszystkich tych przedmiotów naturalnych, ludzkich ma opróżnić się dusza, aby jej duchowe przepaści - od narodzin gotowe na to - mogły napełnić się Bogiem: sycąc, uspokajając, wyzwalając. Mówi genialny Karmelita: próżnię rozumu stanowi wielkie pragnienie Boga; próżnię woli - Jego głód; próżnię pamięci - rozpłynięcie się niejako duszy za posiadanie Boga. To jest jedynie realna perspektywa rozwoju wewnętrznego człowieka: nasycenie się sobą znów prowadzi do pustki, zaś wyzbycie się siebie, nasycać będzie na wieki. Kto klęka - zanika, by stać się pełnym wyższego istnienia. 

niedziela, 1 listopada 2015

Litania do rodzin...

   Kto słyszał o małej, zagubionej gdzieś prawie pod brazylijską granicą z Urugwajem, miejscowości Los Talas? Dwa miesiące temu władze urugwajskie zwinęły z Los Talas nawet posterunek policji. W wiosce żyje bowiem stary cygan, który molestuje seksualnie dzieci. W pewnej chwili zaczął zbliżać się również do małych dziewczynek miejscowego policjanta. Znałem osobiście wiejskiego komendanta. To prosty człowiek, uczciwy, przygotowany raczej do obezwładniania złodziei na miejscu, niż do studiowania poszlak w śledztwie. Za trzecim razem, gdy cygan znów zastąpił drogę jego dzieciom, kiedy same wracały ze szkoły - policjant nie wytrzymał i zaczął strzelać z odległości do dewianta. Ciekawe, że cygan przeżył i żyje dalej w Los Talas, a Bogu ducha winnego strażnika porządku publicznego, wraz z rodziną, przeniesiono do pracy w charakterze strażnika banku państwowego w Aiguá. Taki tu mamy klimat. Ludzie poszeptują, że nawet nauczycielka - jedyna, obsługuje w miejscowej szkole cztery klasy naraz - nie bardzo chce dojeżdżać już do Los Talas i szuka sposobu ucieczki. Ja natomiast wprost przeciwnie. Dojeżdżam i wręcz raz w miesiącu czekam na wyjazd do tej, tak odległej od mojej misji, maleńkiej miejscowości. Bo w Los Talas udaje się - nie wiadomo jak - to, czego nikt z nas nie może dokonać jak Urugwaj długi i szeroki: ludzie czekają na Mszę zanim misjonarz dojedzie, atmosfera sympatyczna, po Mszy obowiązkowa integracja, dzieci na katechezie bez liku, nie nadążam odpowiadać na pytania - słowem, to jakiś misyjny sen, w zapomnianym przez Opatrzność miejscu, w którym moja placówka nie ma nawet jeszcze kaplicy. Eucharystia i wszystko organizuje się w garażu sympatycznego małżeństwa Blanki i Victora, tak, że przekazując innym znak pokoju, co i raz trzaskam głową w zawieszone pod sufitem grabie.
   Od początku na katechezę przychodzi też jedenastoletnia Ani. Wspaniała, wewnętrznie zdrowa grzeczna i sympatyczna. Niestety, nie zdążyła nigdy poznać swego ojca, bo po szybkim i ulotnym związku z jej matką, wylądował on na lata w więzieniu. Ani nie potrafi powiedzieć za co. Ma tylko ośmioro, młodszych braci. Nieszczęścia, także tu - na południowej półkuli - uparły się chodzić parami. Kilka miesięcy temu matka Ani, wraz z jej kolejnym amantem, zostawiła wszystkie dzieci babci i uciekła do San Carlos. Sytuacja starszej, schorowanej kobiety, jest teraz skrajnie trudna. Kiedy odwiedziłem Los Talas oraz ich rodzinę ostatni raz, Ani była jakaś nieswoja. Jakby znikł z jej oczu ten dobry błysk, który zawsze widziałem. Wyczułem w końcu, że chciałaby porozmawiać. Znaleźliśmy więc stosowną chwilę samotności i zapytałem małą, co się dzisiaj z nią dzieje? Ani opowiedziała mi, że w obchodzi w listopadzie urodziny i że z San Carlos wtedy przyjedzie jej mama. Zapytałem, czy matka często ich odwiedza? Przyjeżdża tylko jak są czyjeś urodziny. Była już w październiku, gdy sześć lat kończył młodszy brat dziewczynki - Amilkar. I zapytała wtedy Ani: co chciałaby dostać na swoje urodziny w listopadzie? W tamtą sobotę, na końcu świata, w zapadłej, urugwajskiej wiosce, w której każdy człowiek budzi się tylko z jednym pragnieniem pod sercem: emigrować - usłyszałem od tej wspaniałej dziewczynki zdanie, którego nigdy nie zapomnę. Ani wyznała mi szczerze, że na pytanie mamy o prezent, odpowiedziała jej mocno: jedyne pragnienie jakie w życiu mam, to poznać wreszcie mojego ojca...
   Przyznam się wprost, że kiedy przed ponad miesiącem, przeczytałem jeden z pierwszych komentarzy arcybiskupa Gądeckiego do zakończonej już szczęśliwie dzisiaj, drugiej części synodu, poczułem gdzieś pod sercem opór. Bo metropolita poznański przystąpił do obrad w Rzymie z niezmiennie twardą perspektywą. Mówił jasno, że przyszłością świata i kultury ludzkiej jest zdrowa rodzina. Synod nie może zajmować się jedynie wypadkami skrajnych zjawisk matrymonialnych czy familiarnych, ale przedmiotem jego debaty musi być rodzina w rozumieniu klasycznym - rodzina, która istnieje wciąż w świecie i szuka swego miejsca w Kościele. W chwili pierwszej pokusy zaparłem się w sobie i postanowiłem nawet zaprosić arcybiskupa do Los Talas na bierzmowanie. Myślałem, że dobrze zrobi Ekscelencji zobaczyć, jak to nie wszystkim dzieciom świata mama rano robi kanapki do szkoły. Ponieważ jednak ten hierarcha polski zajmuje w mojej głowie pełne szacunku miejsce, bunt powoli zaczął ustępować, powracało z biegiem dni, refleksji i modlitwy za synod, harmonijne myślenie. Przecież ja swej rozmowy z Ani nie zakończyłem przekleństwem czy gestem rozpaczy. Powiedziałem jej to samo, co bardziej biblijnie wyłożył arcybiskup na synodzie: że Ani nie ma żadnej szansy, by odkupić lub zmienić życie swych rodziców. Trzeba więc to zostawić. Jedyne, co może zrobić, to teraz uczyć się pilnie, zdobyć dobry zawód, nie zachodzić z byle kim w ciążę, lecz doczekać do prawdziwej miłości i szczęśliwie przeżyć własne życie. Mała rozpłakała się nagle, ale szybko potem wrócił dawny blask do jej oczu. I jestem pewien, że tak jak ja nie zapomnę nigdy, co w Los Talas Ani powiedziała swej matce, tak samo ona nie zapomni już nigdy, co pewnego popołudnia powiedział do niej na końcu świata polski misjonarz.
   Kiedy zaczynałem pracę kapłańską, generalnie włożono mnie szybko i bez zasług do kurialnej szuflady z napisem: duszpasterz młodych. Chodziłem więc latami z młodzieżą na pielgrzymki, robiłem z młodzieżą rekolekcje, młodzież przesiadywała na moim wikariacie i młodzież zawsze miała swoje przywileje. Potem jednak los pchnął mnie do Irlandii, gdzie nagle poznałem z bliska życie i zmaganie setek polskich, emigracyjnych rodzin. Inne problemy, inna rzeczywistość, inne rozmowy - coś także we mnie zaczęło dojrzewać. Gdy niespodziewanie trzeba było wracać z Zielonej Wyspy, spostrzegłem, że moja dawna młodzież z wikariatu, to teraz też już rodzina. Jakoś nie chciało mi się za nic powracać do neoprezbiterskiego schematu. I dalsze lata kapłaństwa tak naprawdę spędziłem wśród małżeństw, dzięki którym otrzymałem więcej, niż zdołałem dać. Kiedy więc tamtego wieczoru wracałem pustą pampą do siebie z Los Talas, wróciła do mojego serca jakaś dawna, a ciągle żywa, istotnie aktualna, litania do moich rodzin.
   Aldona i Artur. Niezwykle uzdolnieni artyści. Byłem dumny kiedyś, że po latach znajomości, gdy oni pewnego dnia gościli z wywiadem w radiowej rozgłośni, zdołałem na żywo, z pamięci, w eterze wymienić imiona wszystkich ich dzieci według wieku. Nasza przyjaźń narodziła się w chwili, kiedy w skutek przyziemnych machinacji politycznych, Artur został pozbawiony swej pracy. Do dziś pamiętam, jak pojechałem tamtej nocy do ich domu i zobaczyłem przed sobą kogoś jakby obcego. Artur, człowiek nadzwyczajnej aktywności, który dziennie potrafił pokonywać setki kilometrów, organizować koncerty, śpiewać, animować kulturę w najbardziej zapadłych miejscowościach naszego regionu, leżał od wielu godzin na łóżku, nie mówił ani słowa, wpatrzony w sufit. Pamiętam, że towarzysząc sobie, przeszliśmy tą doliną cienia, choć każda ze stron poniosła w życie swoje koszty. Ale rodzina to właśnie miejsce, w którym człowiek podnosi się i walczy, wiedząc, że najważniejsi dla niego ludzie nie odsłonią jego tarczy w chwili ciosu.
   Agata i Adam. Uważam, że są zbyt zdolni, aby ta miałka kultura społeczna, w której przyszło nam wszystkim żyć, mogła ich należycie docenić. Nie znam lepszych analityków i zawsze pytam: skąd Adam, w natłoku swych zajęć, znajduje czas, by czytać, myśleć i stawiać pytania. Gdyby prezydenci wielkich miast Polski zatrudnili go do grona swych najbliższych doradców, to Polskę od lat Bruksela prosiłaby na kolanach o przewodnictwo w Unii Europejskiej. Agata mówi niewiele. Albo rzecz ujmując dosłownie: mówi tylko raz ale wszystko i bez cienia. Sercem ich domu jest trójka dzieci - szczęśliwych, wolnych i bezpiecznych od błędu. Kiedy przekracza się próg domu Agaty i Adama jest się u siebie, choć nic wcześniej naprawdę nie zostało przygotowane. Jeśli czasem ktoś wątpi, po co jeszcze światu potrzebny jest normalny dom, warto odwiedzić Agatę i Adama. Bo rodziny nic nie zastąpi w wychowaniu do zdrowego myślenia o świecie.
   Małgosia i Paweł. Ludzie refleksji, filozofii, książki oraz ikony. Zamiłowani w Tradycji katolickiej. Aktywni w świecie - w głębi duszy stanowczy, równi, milczący benedyktyni. Bóg jeden wie, ile teologicznych bitew stoczył Paweł jak Europa długa i szeroka i z ilu niesprawiedliwie zadanych ciosów się podnosił, by dziś ci, którzy pragną, w każdym kościele mogli iść na Mszę trydencką. Uważam tę parę za mistyków. W wyobraźni mam kolejny z naszych wieczorów sprzed lat, gdy odwiozłem im dzieci po skupieniu i na chwilę wszedłem się pożegnać. Kończyli właśnie jedno z rodzinnych spotkań. W głębi domu widziałem nieznanych mi krewnych, dziadków i braci. Paweł nagle poprosił mnie o błogosławieństwo. Podniosłem tylko dłoń, by skreślić w powietrzu znak Krzyża i z zaskoczeniem spostrzegłem, jak wszyscy w domu - od najstarszych, po najmłodszych - klękają i z pełnym szacunkiem kreślą znak krzyża na czole. Przejmujące. Bo nic tak jak zdrowa rodzina nie wychowuje do pogłębionego życia duchowego.
   Aneta i Marek. Bardzo samodzielni. Od początku małżeństwa zdecydowali się wyjechać z rodzinnego miasta i zacząć życie na drugim krańcu Polski. Tam się poznaliśmy. Szalenie szczerzy, prostolinijni, bez podstępu. Do chwili narodzin swego, pierwszego dziecka, byli zawsze rejonowymi liderami akcji "Szlachetna Paczka". Cały czas coś ciągnęło ich poza próg własnego domu - urodzeni społecznicy, w dobrym sensie niespokojni, tacy, co kochając własne dzieci, każdego tygodnia odwiedzając jeszcze pobliski dom dziecka. Przyciągnęli do mojego mieszkania generację młodych małżeństw: Izę i Darka, Sylwię i Marcina, Agnieszkę i Andrzeja, Izę i Jacka. Część z tych par poszła w politykę, ale można z nich być dumnym. Aneta i Marek pchają jednak do przodu wózek społecznej roboty - założyli z innymi stowarzyszenie rodziców, bronią młodych przed zepsuciem, otwierać będą zaraz własne szkoły. Bo rodzina nie oznacza muru wokół willi.
   Małgosia i Sławek. Niesakramentalni. Nie mogą wziąć ślubu kościelnego, choć często zazdroszczę im wiary, pokory, apostolstwa. Życie jednak wcześniej zrobiło zakręt - do dziś trudno jest jeszcze wyhamować. Sławek to dusza artysty - godzinami potrafi mówić o sztuce, pokazywać swe książki, gędźby i baśni, opowiadać. Małgosia jest żoną i matką, dosłowną, znakomitą, powołaną, jakby nigdy nie pragnęła dla siebie żadnej innej przygody. To prawda, że spędziliśmy ze sobą wiele wieczorów na dyskusji lecz nie pamiętam chwili, w której przyszłoby im może do głowy pytać mnie o Komunię Świętą. Zdrowa wiara w człowieku nigdy nie wzbudza sensacji. Kiedy wspominam Gosię i Sławka, zawsze przychodzi mi na myśl ta mądrość, w której Ojcowie Kościoła twierdzą, że w Niebie przyjdzie nam spotkać tych, których nie spodziewaliśmy się tam wcale zobaczyć - i nie zobaczyć tych, których spodziewaliśmy się tam spotkać. Bo rodzina to przestrzeń bezpiecznej akceptacji siebie w całkowitej prawdzie, bez fałszywego makijażu.
   Dorota i Emil. Emigranci. Znalazłem ich pod adresem na jednej z bocznych ulic centralnego Dublina, gdzieś za stołecznym Tesco, bo pragnęli poświęcić nowy dom. Dom? Wynajęty naprędce kawałek przedpokoju, przechodzącego w pokój z kuchnią i łazienką. Tamtego, deszczowego wieczoru, na końcu korytarza, w półcieniu, spostrzegłem małe łóżeczko z ich pierwszym, płaczącym dzieckiem w środku. Szybko i spontanicznie zawiązaliśmy nić dobrej znajomości. Odkryłem, że Dorota i Emil to utalentowani muzycy chrześcijańscy, tyle że - po wydaniu swej pierwszej płyty - bezczelnie oszukani przez jedną z wytwórni muzycznych katolickiej Polski. Złościłem się potem w sercu wiele razy słysząc w radiu znany wszystkim, wzruszający utwór z pierwszych miejsc listy przebojów. A ich życie zmusiło do szukania pracy daleko. Nie słyszałem nigdy ani jednego słowa oskarżenia. Dla mnie Dorota to wcielenie pokory, a Emil - milczącego męstwa. Bo rodzina, jeśli jest naprawdę więzią miłości, zyskuje niezależność miejsca i komfortu, nosi nas ze sobą wszędzie i nasyca.
   Sandra i Gaspare. Rodzina w misji. Małżeństwo Drogi Neokatechumenalnej. Dwadzieścia lat temu podnieśli się na spotkaniu powołaniowym, sprzedali potem wszystko, co mieli na Sardynii i odpowiedzieli: tak, na Boże wołanie, które przyszło do nich za głosem szalonego proroka nowego tysiąclecia - Kiko Arguello. Od dziewiętnastu lat prowadzą misję apostolską w masońskim, pogańskim jeszcze Urugwaju, wychowując w tak niełatwym świecie jedenaścioro dzieci. Gaspare uczy mnie zawsze, że małżeństwo katolickie nie jest ideałem, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Ich dzieci to typowi południowcy - o poranku ulewa, wieczorem już słońce. Przeszli wiele zaparcia się siebie i misyjnych cierpień, ale tych najgorszych, kiedy ból męczeństwa zadaje nie zewnętrzny wróg Kościoła, ale chrześcijanie tej samej niby wiary - jak bracia je zadali Józefowi. Kiedy pewnego miesiąca przyszło nam cierpieć razem pomówienia, plotki i osądy, powiedziałem do Gaspare: słuchaj, przecież my w każdej chwili możemy stąd wyjechać? Co nas trzyma jeszcze w Urugwaju? Doświadczony i spokojny Włoch spojrzał wtedy na swoje dzieci i odrzekł: ty w każdej chwili możesz wyjechać, ale dla nich i dla mnie nie jest to już jednak tak proste...jaka potęga radykalizmu musi mieszkać w rodzinie, od której zwykły ksiądz może uczyć się misyjnej odpowiedzialności?
   W przytoczonej tu przeze mnie wcześniej wypowiedzi, arcybiskup Gądecki mówił jeszcze, że rodzina jest też poważną nadzieją na rozbudzenie dynamiki chrześcijańskiej misji we współczesnym świecie. To prawda. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu pojęcie ewangelizacji zostało dziwnie zredukowane do wizji chaotycznej dość, stosunkowo krótkiej czasowo i publicznie męczącej, inwazji ulicznej namiętnych katolików na przypadkowych przechodniów. Jeśli zgodzimy się sprowadzić rozumienie misji w świecie dziś jedynie do kilku godzin przestanych z gitarą i Biblią pod kolejnym, miejskim dworcem, zmarnujemy czas. Ludzie z pracy wracają do domu zmęczeni i nie chce im się reflektować właśnie wtedy, że jedynym Panem jest Jezus. Dla ich wiary ważne jest nie to, co usłyszą, wyskakując z autobusu - lecz to, co odnajdą wchodząc do domu. Misja stabilnej rodziny we współczesnym świecie ma przynajmniej trzykrotną przewagę nad jędrnym entuzjazmem ulicznych ekip ewangelizacyjnych: stałość i długodystansowość pokoleniowej obecności, zdolność do budowania pogłębionej więzi z innymi w miejscu ich pracy, studiów, w sąsiedztwie oraz ugruntowanie tradycji, przekazu, autorytetu, sukcesji, który był, jest i będzie niezastąpionym fundamentem chrześcijańskiej inicjacji w wierze. Mam głęboką nadzieję, ze wizji rodziny w misji, nie wyprze się nigdy Kościół epoki posynodalnej.

  

sobota, 3 października 2015

Coming - out. Znacząca część kleru...

   Na pustyni wewnętrznej, na której przyszło mi żyć od ponad roku, nie łatwo jest znaleźć krzepiący ducha pokarm. Dlatego od dłuższego czasu z lubością wsłuchuję się - w emitowane przez międzynarodową stację katolicką EWTN - krótkie komentarze do życia kapłańskiego, jakie regularnie wygłasza w niej sędziwy kardynał Julián Herranz. Dziś mądry hierarcha przez kilka minut mówił o tym, że ksiądz nie jest maszyną do wykonywania czynności duszpasterskich, że tak się żyć w sutannie nie da i że dobry ksiądz wie, co to znaczy kochać. Miłość jest inspiracją duszpasterza i chroni go od nudy, smutku, zniechęcenia. Ksiądz często bowiem przebywa w obecności Jezusa eucharystycznego, któremu zawierza wszystko. Chodzi więc regularnie przed tabernakulum i prostym językiem codziennego życia, opowiada szczerze Panu o problemach i radościach, o wyzwaniach i porażkach. Obcowanie księdza z tabernakulum napełnia go miłością. Nie można bowiem być księdzem i nie umieć kochać. Jako prosty i znany przykład kardynał Herranz wskazał Jana Marię Vianney'a, który w programie swojego aktywnego życia ustawił konkretną godzinę rozmowy z Jezusem u stóp Najświętszego Sakramentu. I dzięki temu kochał. Wysłuchałem tej konferencji i umocniony wyłączyłem telewizor. A potem jak co tydzień uruchomiłem internet, aby odczytać wiadomości z Polski - wszak dobry misjonarz to również wierny patriota. I nagle uciekło gdzieś łagodne skupienie. Sieć tego dnia krzyczała o innej zgoła formie kapłańskiej miłości. Wszystkie portale internetowe - te pobożne ze zgorszeniem, te libertyńskie zaś z rozkoszą - wyświetlały szczupłą twarz księdza prałata Krzysztofa Charamsy, który z pianą w kącikach ust, z drżącymi dłońmi, w sztucznym, żenującym, banalnie kaznodziejskim uniesieniu, wyszedł z jakiejś szafy, by wyznać światu: "jestem gejem".
   Właściwie sądzę, że należałoby tę wstydliwą histerię biednego człowieka przemilczeć w poczuciu godności. I tak zrobiłbym, gdybym nie otrzymał już tego samego dnia kilku maili od moich Przyjaciół, rozbitych wewnętrznie przez medialną potańcówkę. Napisali do mnie Przyjaciele - księża z Polski, kolejny raz niesłusznie obrażani. Napisali też do mnie Przyjaciele - świeccy katolicy, których znów niechodzący do kościoła sąsiedzi zaczęli wytykać zza płotu palcami. Naprawdę przemilczałbym to jeszcze, gdyby ten rozbity człowiek w koloratce i mój brat w kapłaństwie nie powiedział trzech rzeczy: że to, co robi, kojarzy mu się z kapłańską wolnością; że odkąd zakochał się w innym geju, to mówi lepsze kazania; i że znacząca cześć kleru to homoseksualiści. Dość! Nie wiem, co miał na myśli ksiądz prałat, cedząc słowo: "znacząca" - czy chodziło mu o ilość, czy może o znaczenie na szczeblach kościelnej hierarchii? Nie wiem, nie jestem i nie będę nigdy prałatem, nie wykładam na dwóch, papieskich uczelniach, nie czuję się też na szczęście prominentnym funkcjonariuszem Kościoła - ale nad księdzem Charamsą mam jedną przewagę. Moje kapłańskie życie od piętnastu lat nie polega na siedzeniu za biurkiem. Być może to z poziomu swojej oficyny w watykańskiej kongregacji ksiądz prałat nabawił się przekonania o chorobliwym stanie znaczącej części kleru. Współczuję tylko takiej perspektywy lecz dziękuję Bogu, że w ciągu tych kilku lat dane mi było poznać duchownych wzdłuż i wszerz całej mapy świata: od Dublina, przez Mazowsze, aż po Buenos Aires. Nie jestem więc byłym sekretarzem Międzynarodowej Komisji Teologicznej, ale moja statystyka duchownych jest zupełnie inna.
   Bo ta znacząca część kleru to zwykli księża. Tak o nich i do nich z szacunkiem zwracają się wierzący ludzie. Księża biorą się z tej ziemi, mówią ludzkim językiem i noszą na sobie stygmat ludzkich ułomności. Bywają więc bardziej inteligentni, uduchowieni, błyskotliwi, co tłumy za sobą porywają ku Bogu. Bywają wśród nich też i tacy, którzy dobrze remontują dachy na kościołach - pewnie i jednych i drugich Bóg jakoś wykorzysta. Ci zwykli księża stronią od kariery. Wieczorami, zmęczeni mówią w skupieni brewiarz i samotni gaszą nocną lampkę na stoliku. Tylko nieznacząca część z nich ugania się za byle tytułem, wygląda łaski polityków lub szuka dla siebie zysku.
     I znacząca część tego kleru wolność zdobywa w szrankach duchowego rozeznania. Mają na to czas przez sześć lat solidnej formacji duchowej, duszpasterskiej, ludzkiej, umysłowej. Ilu z nich nocami idzie do kaplicy, by z konsekwentną pokorą pytać Boga o drogę? Potem dojrzewają szybko. Nie są bezmyślni. Upadają i powstają, namiętnie kochają świat, dla tego jednego wezwania radykalnie oddając wszystko. Tylko kilku z nich to hipokryci, co podwójne życie szminkują kolorem błazeńskiej ideologii.
    Ta znacząca część kleru to czasem też wybitni naukowcy. Są wśród nich tacy, co całą Biblię poznali na pamięć. Prowadzić by mogli z sukcesem najbardziej ryzykowne dysputy filozoficzne, w zaciekle ateistycznych akademiach świata. Lecz posłuszni Katechizmowi po nocach piszą kolejne artykuły, pchając pod górkę nadprzyrodzoną świadomość na dobre zeświecczonej dziś kultury. Tylko nieliczni wśród nich to sensaci, którzy tworzą coś po to, by zabłysnąć i którzy - zamiast uczyć studentów odwiecznej mądrości - gorszą nieoświeconych.
      Potem znacząca część kleru, to dzisiaj też ci, którzy zrozumieli, za co pokutuje Benedykt XVI. To oni nad życie kochają Matkę Kościół, gotowi za prawdę oddać swoje życie. Przez lata nie mogli się pogodzić, że ktoś w Rzymie blokuje proces oczyszczania seminariów, przemyślane dokumenty Ratzingera upychając szpicem buta do przepastnej szuflady. Że ktoś nie chce reformy struktur kurialnych, a służbę w Kościele rozmienia na tanią giełdę posłusznych sobie, lawendowych wasali. Nie ma ich zbyt wielu, za to nigdy nie czytają oni Ewangelii, broniąc zaciekle kościelnego feudalizmu, utopijnego klerykalizmu, wygodnego życia i grubego  stołu. Dziś wiele spraw stanęło w innym świetle. 
   Jeszcze znacząca część kleru to mistrzowie życia duchowego. Ci z kolei godzinami w konfesjonałach czekają na człowieka. A potem w jednej chwili - z dramatycznej bryły ludzkiego żywota - potrafią wydobyć kształt, błysk, jakby mistyczny refleks nawrócenia. Tacy głoszą nam głębokie rekolekcje. Odprawiają w skupieniu Eucharystię. Czasem ktoś nigdy nie chodził na katechizm, lecz zobaczy w kościele księdza na modlitwie - to wystarczy za całą naukę. Tylko kilku wśród nich to religijni iluzjoniści, płytcy gracze, magicy, którzy charyzmat mylą z nadmuchanym balonem.
    Bardzo znacząca część kleru to również misjonarze. Bywa, że w zupełnie dojrzałym wieku przyjdzie do serca księdza jakieś wzruszenie, bo na końcu świata ludzie Boga jeszcze nie znają. I spakuje taki swój plecak, jadąc przed siebie i nie wiedząc, na jakim to lotnisku zakończyć się może wędrówka. A potem są miesiące samotności, lata tropikalnych chorób i całe życie tęsknoty za bliskimi, przyjaciółmi, krajem, polskim hymnem i pieśniami z kościoła, śpiewanymi w rodzimym języku. Tylko niewielu pośród nich to poszukiwacze przygód, złaknieni egzotyki chłoptasie, co talenty i pieniądze rozgonią po świecie, biegnąc we mgle nie wiadomo za czym.
   Wreszcie znacząca część kleru to księża emeryci. Widać ich na ulicach polskich miast, gdy zwolnionym krokiem, w sutannie i z laską w ręku, spacerują sobie długimi godzinami ze wzrokiem gdzieś już utkwionym poza horyzont tej ziemi. Czasem ktoś zaczepi ich w rozmowie, pozdrowi, Imię Pańskie pochwali. A oni już wiedzą wszystko z nazwiska, z adresu, z kolędy, z kartoteki - przecież w tym kościele na rynku przez lata chrzcili wam dzieci, dłonie wiązali do ślubu i psalmy śpiewali na pogrzebach. Wśród księży emerytów tylko kilku służyło komunistom.
     Jestem więc boleśnie zdumiony. Nigdy z okna mojej plebanii nie miałem takiego widoku, jakim epatować nas zamierzył ksiądz prałat Krzysztof Charamsa, zapatrzony zza swego biurka w chimerę, upiora, czy światową fantasmagorię. Dziadek nauczył mnie kultury i męskości. Inspiracji do kazań szukam w Ewangelii. Kocham i od kilku już dobrych lat jestem naprawdę wolnym człowiekiem. Nie mogę też uważać siebie za znaczącą część kleru, być może dlatego każdego dnia dziękować nie przestaję Bogu za kilku wspaniałych Ludzi w sutannach, którzy obdarzyć mnie chcieli swą przyjaźnią. To dzięki nim wciąż jednakowo wierzę, nikomu nigdy nie włażąc do szafy.   
   Od piętnastu lat, w każdym zakątku świata, układam sobie taką statystykę kleru. Chciałbym ją dziś podliczyć. Zrobić sobie własny coming-out. Opublikować, nie wychodząc wcale z szafy, by wskoczyć zaraz do alkowy. Ksiądz prałat jest teoretycznie teologiem, więc chyba wie, że jedną z przerażających kar biblijnych jest ta, gdy Bóg człowiekowi rozum odbiera. Ja z kolei już rozumiem, że w kapłaństwie bracia są niespodzianką Boga. Rodziny się nie wybiera, jak dobrać sobie można by partnera gorszącego wszystkich spektaklu. Na szczęście papież Franciszek uczy nas wytrwale, że Kościół współczesny to szpital. A w każdej, dobrej klinice są jej różne oddziały: izba przyjęć czy wypisów, kardiologia, psychiatria, patologia, neurologia, rehabilitacja, wreszcie oddział intensywnej terapii. Modlę się więc cierpliwie i czekam, kiedy i na które piętro zawiozą przeżutego przez media i wyplutego przez kochanka księdza prałata. Już nie prominentnego funkcjonariusza watykańskich dykasterii, ani wymownego wykładowcę papieskich wydziałów - lecz zawsze księdza, który jeszcze na chwilę przed ostatnim oddechem ucałować może fioletową stułę - tym razem po drugiej stronie dyskretnego konfesjonału. Od pokuty jest blisko do świadectwa.
    

środa, 2 września 2015

Rana...

   Nieodłącznym dylematem człowieka postępującego w życiu duchowym jest swoista, pobożna rozterka: pragnę szczerze i nie mogę tego osiągnąć; chciałbym i brakuje mi sił; szukam modlitwy i coś ciągle mi w niej przeszkadza; planuję dokładnie jak i kiedy praktykować normy pobożności i nie starcza mi czasu. To zmaganie jest niemal stałą cechą życia duchowego osób, pozostających w polu aktywności, katolików świeckich i księży diecezjalnych, rodziców zajmujących się dziećmi, słowem - wszystkich tych, których od pazernej dynamiki tego świata nie odgrodzi kurtyna zakonnej, kontemplatywnej klauzury. Jak ostatecznie rozstrzygnąć ascetyczny dylemat, rozdzierający duszę pobożną pomiędzy palącym pragnieniem modlitwy, a brakiem sił lub czasu na realne jej praktykowanie? Pierwszym odruchem jest pokusa reakcji siłowej. Przezwyciężać, zdobywać, co drugi dzień klękać do spowiedzi, biczować się mokrym ręcznikiem, mnożyć liczbę dewocji, wkładać zapałki w oczy, modlić się z zegarkiem w ręku i zobowiązywać do coraz nowych postanowień lub wyrzeczeń. Zapewniam - to nie przyniesie skutku. Życie wiary ostatecznie jest relacją miłości, a nie przyzwoitym zwyczajem. Nie da się więc go skorygować za pomocą podręcznika ascetycznych tortur czy mistycznego savoir-vivre'u. Trzeba dać się Bogu zranić.
    Z powodu osobistych planów i zamiarów obejrzałem nie dawno film: "Droga życia". Jest to opowieść o amerykańskim lekarzu - okuliście, którego syn pewnego dnia wyruszył na pielgrzymi szlak do Santiago de Compostela i już pierwszego dnia Bóg nazbyt radykalnie zmienił cel jego wędrówki. Rozpętana w górach burza zabrała chłopca na drugą stronę pielgrzymiego szlaku życia. Zraniony tym faktem ojciec, próbując zrozumieć tragiczną śmierć swojego dziecka, pakuje urnę z jego prochami do pokutnego plecaka i sam rusza na Camino. Bez obaw, nie dopowiem pointy. Wspomnę tylko o początkowej prawie scenie, kiedy to lekarz - niepraktykujący, chłodny i twardy wobec Boga - po odbytej rozmowie z pobożnym policjantem i odebraniu prochów dziecka, stawia pierwsze kroki na szlaku. Sucho stwierdza, że chciałby odbyć tę pielgrzymkę ze swoim synem i dla swojego syna. Zaskakuje go jednak zupełnie lapidarne dopowiedzenie wierzącego głęboko policjanta: na pielgrzymkę idzie się samemu i dla samego siebie...
    Dla Boga tak naprawdę nie ma znaczenia kwestia wysiłku lecz liczy się jakość pragnienia. Mówiąc obrazowo, normy pobożności to nie siłownia, w której zdesperowany osiłek stara się co dnia wycisnąć nową liczbę religijnych ciężarów. Ostatecznie, można odmówić czasem wiele modlitw, nie zwracając już nawet uwagi na to, by choć jednym, szczerym aktem ukochać Boga. Taka siłowa ścieżka zdrowia kiedyś w końcu skutkuje przewrotnym efektem. Niedawny zapaśnik - dewot zniechęca się szybko, popadając w równolegle przeciwną skrajność: po co te wszystkie normy pobożności, skoro wystarczy rozłożyć się ze słomką w zębach i po prostu kochać Boga lekkością własnego istnienia. To zdumiewające, z jaką zręcznością w życiu wiary przyciągają się nawzajem skrajności. Ani przemoc ascetyczna, ani przewrotna lekkoduszność, nie są prawdziwym rozwiązaniem omawianego tutaj problemu. Bo tak na serio ani nie jest prawdą, że nawraca człowieka sama ilość godzin spędzonych ewentualnie na modlitwie. Ani też nie jest nią mgliste zawierzenie wszystkiego Stwórcy, bez żadnej próby praktykowania choć najmniejszego czynu pobożnego. Prawdą zaś jest, że człowiekowi, który pragnie żyć modlitwą lecz nie dopełnia norm pobożności, nie brakuje wcale sił ani czasu. Nie starcza mu żaru serca, bo być może nigdy dotąd nie pozwolił sobie serca otworzyć.
   Prawidłowy, zdrowy i bezpieczny porządek wzrostu w modlitwie jest taki: najpierw pragnienie, potem dopełnienie w ascezie. Każdy inny kierunek i usiłowanie zakończy się schorzeniem: albo wewnętrznym mechanizmem albo utratą duchowej wrażliwości. Trzeba po prostu tak pragnąć Boga, aby w stosunku do mocy tego pragnienia podjęcie każdej, religijnej normy nie było już żadnym wysiłkiem. Jak do tego dojść? Klasyczna teologia życia duchowego mówi tutaj o zranieniu serca Bożą miłością. To ciekawe, że kto raz zostanie zraniony przez Boga, nie może już przestać Go szukać. Kto pragnie więc na serio stałej pobożności, musi wydać serce na przebicie. I to nie jest tylko mistyczna metafora. To działa w następujący sposób.
    Jeśli starasz się modlić i prawie nic nie wychodzi, zredukuj licznik do zera. Zostaw różaniec, posty, ambitną lekturę duchową, długi brewiarz lub nocne adoracje - bo cóż, że to wszystko postanowisz, gdy i tak w tym cię w końcu nie będzie. Choć to wyjątkowo trudne, trzeba serce pozostawić w stanie całkowitej nagości, czyli zdać sobie dobrze sprawę ze stanu duchowej bezradności: ja nie znam się jeszcze na miłości do Boga i dlatego to wszystko nie działa. Należy niestety zejść z wyidealizowanych wyżyn do parteru twardej rzeczywistości. Tylko wtedy Bóg może zranić serce miłością. Te wszystkie, upragnione punkty życia pobożnego kiedyś powrócą - we właściwym czasie i z właściwą sobie siłą namiętności. Ale dziś musisz dać się zranić. Nie wszystkie zaś modlitwy ranią. Niektóre z nich budują siłę w świętych, więc gdy od nich zacznie konstrukcję duchową człowiek, który nie ma otwartego z miłości serca, asceza świętych paradoksalnie otoczy go murem, spoza którego ani nie dojrzy Boga. Uważam, że trzy formy modlitwy ranią serce tak, iż człowiek nie może już o Bogu zapomnieć. Że szuka Go ponad wszystko. Że potem wierność wewnętrzna jest po prostu tylko logiczną konsekwencją, a nie jałowym wysiłkiem. Za modlitwy, które ranią, uważam: przedłużone dziękczynienie po codziennie praktykowanej Eucharystii; Komunie Duchowe oraz ta mała forma bardzo osobista, w której twoje serce znajdzie dziś upodobanie.
    Tak więc trzeba zacząć od prostego znaku krzyża po przebudzeniu i codziennej, zwykłej Mszy Świętej w pobliskiej parafii. To będzie chłodny poranek, kościół jeszcze w budowie i trzyminutowe kazanie z banalnym niekiedy wnioskiem. Gdy ucichną organy wszyscy ludzie pobiegną natychmiast do pracy. Lecz zanim pan kościelny pozamyka drzwi, ty pozostaniesz - jak długo to możliwe - w pobliżu tabernakulum, by kilka minut sercem szukać obecnego w tobie już Boga. Czasem odmówisz coś z książeczki, odczytasz psalm lub jedną myślą wrócisz do tej modlitwy z Mszału, która dziś zapadła ci w pamięci. Czasem wypowiesz akt wiary, nadziei, żalu i miłości, a czasem zadowolisz się ciszą. Z biegiem lat nauczysz się dziękczynienia po Mszy Świętej i rozrzeźbisz ten akt wewnętrzny jak prawdziwą sztukę. Bo on jest właśnie tą pierwszą chwilą intymności, w której Bóg zwykle rani serce człowieka.
    A po nim docenisz i ten drugi - nawiedzenie Najświętszego Sakramentu, związane z Komunią Duchową. Być może będzie to ten sam kościół z porannej Eucharystii, a być może szpitalna kaplica lub katedra, którą widzisz tylko z okna twojego biura. Jest południe. Masz nagle chwilę oddechu. Przykładasz rozpalone zmęczeniem czoło do chłodnej szyby, szepcząc w myślach: pragnę Cię teraz przyjąć, Panie, z taką samą pokorą, pobożnością i czystością, z jaką przyjęła Cię Najświętsza Matka, z duchem i żarliwością świętych. Amen. I Bóg zrani serce, tak że potem będzie ono chronić w sobie jeszcze i tę jedną, krótką, osobistą modlitwę. Lecz z biegiem czasu rana stanie się palącym pragnieniem, które bez żadnego wysiłku doprowadza człowieka do różańca, postu, brewiarza i nocnych adoracji. Tak to działa.
    Bóg musi zranić miłością, aby człowiek mógł Mu dochować wierności. Często mówi o tym Biblia. Oto gdy zalękniony Jakub przygotowuje się na spotkanie ze swym groźnym bratem, Ezawem - opowiada Księga Rodzaju w zakończeniu jej trzydziestego drugiego rozdziału - cały swój dobytek przenosi na drugą stronę potoku Jabbok i pozostaje sam na sam z Bogiem, szamocząc się w wewnętrznej walce aż do wschodu jutrzenki. Wyrywa w końcu Stwórcy upragnioną przychylność, a potem wraca do swoich i utyka na nogę, przechodząc przez Penuel. Rana utwierdza jego stałość i odwagę. Przesłanie biblijne potwierdza doświadczenie chrześcijańskiej mistyki. Oto jednym z najbardziej zagadkowych momentów wiary chrześcijańskiej była śmierć Teresy z Avila w roku 1582. Rychło rozpoczęto proces orzekania o Jej świętości i dla zachowania norm kanonicznych dokonano sekcji zwłok wielkiej Karmelitanki. Kiedy więc w dziewięć lat po śmierci otwarto serce Świętej, zobaczono je jakby żywym, w nienaruszonym stanie - widoczne było jedynie pięć, fizycznych blizn, jak pięć znaków duchowych zaślubin Teresy z Jezusem.
   Stałości w życiu duchowym nie zdobywa się siłą lecz raną intymności. Wielu nie pojmuje tego, marnując lata w jałowym uścisku pomiędzy chęcią do modlitwy a brakiem czasu lub konsekwencji. A przecież jakiś czas temu już pisał w wierszu "Powołanie" ksiądz Pasierb te słowa:

                                                 pytasz czy zostałeś wezwany

                                                 jesteś prosty i jasny
                                                 tu ciemność w południe
                                                 nie wiem czy jesteś
                                                 skaleczony przez anioła
                                                 ugryziony przez węża
                                                 naznaczony

                                                nie wiem czy zostałeś wybrany

                                                nie widzę rany


piątek, 14 sierpnia 2015

Co Kościół katolicki proponuje rozwiedzionym?

   Spojrzenie nauczyciela, który czerpie z serca matki - tak fenomenalnie wypośrodkowaną odpowiedź przedstawił papież Franciszek chrześcijanom rozwiedzionym, podczas środowej katechezy z dnia 5 sierpnia 2015 roku. Ojciec Święty powiedział szczerze, że sytuacja rozwodu jest sprzeczna z chrześcijańskim sakramentem. Zaznaczył jednocześnie, że Kościół nigdy nie był w tej kwestii ani leniwy ani niewrażliwy, poszukując dla chrześcijan w separacji właściwego rozeznania i mądrej opieki duchowej, wiedząc zawsze - jak zaznaczył to Benedykt XVI kiedyś - że nie mamy w tej materii łatwych odpowiedzi. Przyznam się, że papieska konferencja, wygłoszona podczas watykańskiej audiencji generalnej - także z powodu osobistej historii życia - ujęła mnie mocno za serce. Co prawda, jak zawsze w przypadku tego pontyfikatu, by delektować się smakiem mądrości papieskiego nauczania, należy dotrzeć do rzeczywistego tłumaczenia tekstu, który w tamtą środę czytał Franciszek. Skomponowany bowiem frywolnie wycinek w dziennym serwisie wiadomości dowolnej, laickiej stacji telewizyjnej, jak zwykle omamia.
   Wróciło więc do mnie pewne wspomnienie. Jakiś już czas temu zostałem powołany w mojej, rodzimej diecezji, do duszpasterskiego i duchowego towarzyszenia osobom rozwiedzionym, osobom w separacji lub osobom żyjącym w ponownym związku niesakramentalnym. Ponieważ przeczuwałem, że przyjdzie mi wkroczyć tym samym na teren solidnie zaminowany, aby nie popełnić zbyt wielu błędów - czasem duszpasterscy komandosi też mylą się tylko raz - nawiązałem kontakt z Mistrzem tematu, zresztą księdzem, który jak i ja, swoje kapłańskie korzenie w przeszłości zapuszczał w Płocku. Nie było to już wtedy proste, bo ojciec Mirosław Paciuszkiewicz - dawniej ksiądz płocki, a potem wybitny jezuita z Rakowieckiej - odchodził, chorował bardzo, męczył się szybko, gnębiony dodatkowo nieszczęśliwym upadkiem ze schodów i bólem pękniętych kości. Miałem jednak tę przewagę, że wtedy przyjechałem do Niego z Płocka, by nauczyć się sztuki towarzyszenia rozwiedzionym - nie mógł mi więc odmówić. Nie oczekiwałem od księdza Mirka traktatów. W efekcie spotkania otrzymałem coś więcej. Postawiłem kilka pytań i dostałem jedną odpowiedź. Mistrz wręczył mi papierowy obrazek z informacją o spotkaniach grup osób niesakramentalnych przy Rakowieckiej. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie znanego obrazu Rembrandta, na którym stęskniony ojciec obejmuje szerokim gestem zmęczonego życiem, marnotrawnego syna. Paciuszkiewicz milcząc, palcem wskazał mi powszechnie komentowany dziś symbol z jednej strony ojcowskiej, z drugiej zaś matczynej dłoni położonej na plecach nędzarza, mówiąc: kochaj ich wszystkich, jednak nikogo nie oszukuj...
    Zdaje się, że w podobnym kierunku poszła główna intuicja papieskiej katechezy ze wspomnianej już tutaj audiencji. Na kilka chwil przed drugą odsłoną kłopotliwego skądinąd synodu, Franciszek zaakcentował coś, co moim zdaniem może zakończyć wreszcie gorszące nieco i jałowe spory, motywując uczestników październikowej debaty do bardziej ewangelicznych wniosków na temat pastoralnej służby Kościoła wobec rodzin. Odpowiedź biskupa Rzymu na niepokojące pytania niesakramentalnych to jak zwykle trzy propozycje, które w labiryncie skomplikowanej życiowo sytuacji, mogą przynieść im ulgę i pociechę: aktywne uczestnictwo, szczera nauka łez i uczciwość Kościoła w ocenie zróżnicowanej sytuacji moralnej rozwiedzionych.
   To naturalne, że człowiek postawiony w biernej pozycji, w bezruchu, bez najmniejszego zainteresowania, z miejsca czuje się niepotrzebny, niechciany lub obcy. Najpierw więc papież zaznaczył, że chrześcijanie pozostający w związkach niesakramentalnych, nie są kościelnymi intruzami. Ich życie religijne musi być przedmiotem troski i wrażliwości duszpasterzy. Franciszek rozpisał też konkretną listę pastoralnych kroków, które można i należy podjąć w katolickich diecezjach, parafiach lub wspólnotach: otaczać opieką rozwiedzionych i dodawać im otuchy, umożliwiać osobiste spotkanie z Chrystusem poprzez nieustanny rozwój życia wiary i modlitwy, zapraszać aktywniej do słuchania Słowa Bożego i udziału w liturgii oraz motywować do chrześcijańskiego wychowania dzieci, posługi wobec ubogich, czy angażowania się na rzecz sprawiedliwości i pokoju. W ten sposób rozwiedzeni mają szansę pokonać pierwszą barierę, jaka chwilami separuje ich od całej wspólnoty - pełną kompleksów bierność, apatię, znamię trędowatych w tłumie doskonałych.
   Pierwsze rozwiązanie powikłanej sytuacji wewnętrznej wielu osób nie jest jedynie duszpasterskim trikiem papieża. To krok stanowczy, poważny lecz zarazem radykalnie autentyczny. Jest bowiem faktem, że do praktyki pastoralnej Kościoła od wieków zakradła się niebezpieczna, tchnąca faryzejskim purytanizmem cenzura, która osoby wierzące lecz skonfliktowane w wymiarze małżeńskim, palcem wskazującym zaocznego osądu, wielokrotnie skazywała na podziwianie ołtarza Pańskiego z odległości ciemnej, świątynnej kruchty. Ile razy rozwiedzeni podczas rekolekcji parafialnych opłakiwali swoje życie w samotnej ławce pod chórem? Ileż razy musieli chrzcić dzieci w sobotę, w tygodniu, nocą, po cichu, poza Eucharystią? Tak to chyba też jest, że praktyka duszpasterska obficie czerpie z teologii. Nie wiem jakimi kanałami, po Soborze Trydenckim do mentalności duszpasterzy szczególnie tych obszarów geograficznych, na których Kościół miał wpływy i moc, wkradło się skrajne myślenie Marcina Lutra. Ten to przecież mnich augustianin dowodził, że grzech całkowicie zniszczył naturę człowieka. Według mnie Luter przekonał do tego aspektu swojej, posępnej teorii wielu katolickich biskupów i proboszczów, którzy znając sytuację rodzinną rozwiedzionych, zbyt szybko wszystko spisywali na straty. W środowej katechezie papież Franciszek nawiązał więc do prawdziwej nauki katolickiej, z której na nowo może zaczerpnąć duszpasterstwo rodzin: stało się jakieś zło, nikt temu nie przeczy. Jednak Kościół wierzy, że grzech naruszył naturę człowieka, ale nigdy do końca jej nie zniszczył. To dlatego rozwiedzeni chrześcijanie w ponownych związkach nie mogą co prawda być dla innych przykładem cnót - mogą jednak brać udział w życiu wiary, wnosić wiele dobra i korzystać w pewnych aspektach z łaski, którą z hojności Boga, bezwarunkowo cieszy się cała rodzina Kościoła. Absolutnie już dziś warto byłoby zetrzeć to luterańskie znamię z duszpasterskiej praktyki życia katolickiej parafii. Grzech dotknął jakoś rozwiedzionych lecz nie zniszczył całego dobra, które w różnoraki sposób może wciąż służyć wspólnocie.
   Drugi z aspektów papieskiej katechezy z piątego sierpnia, to kwestia dzieci, które żyją często w cieniu dramatu, jaki dotknął dom osób rozwiedzionych. Już kilka miesięcy temu, podczas pielgrzymki na Filipiny, Ojciec Święty w bardzo spontanicznym dialogu z młodzieżą - mówiąc o niesprawiedliwości, jaka krzywdzi często dzieci głodne, samotne, używane za narzędzia do wojny, seksu lub pracy - głosił, że w tej sytuacji chrześcijanie muszą nauczyć się płakać. Franciszek zawsze staje w obronie praw dziecka. W swej środowej konferencji papież - mówiąc o smutku dzieci, przeżywających rozpad więzi ich rodziców - używał zdrobniałego słowa: malcy, jakie siłą rzeczy przywodzi na myśl biblijnych maluczkich, za krzywdą których zawsze stoi sprawiedliwy gniew Boga. Franciszek zaznaczył, że liczba dzieci i młodych w rodzinach po rozwodzie jest dziś wielka, stąd tak istotne jest, by pastoralna praktyka katolickiej wspólnoty - jej gesty i język - zawsze zwracały uwagę na osobę. Aby doświadczyć pokoju duszy, rozwiedzeni chrześcijanie muszą najpierw nauczyć się płakać tymi samymi łzami, które płyną z oczu ich dzieci.
   Tuż po pierwszej odsłonie synodu dla rodzin, w bardzo radykalnym wywiadzie, jakiego udzielił kardynał Schoenborn dla włoskiego dziennika La Stampa, znany z zawrotnej zmiany poglądów arcybiskup Wiednia, powiedział bez znieczulenia: "To bardzo złożony problem i nie może rozwiązać go żaden synod. Mam pytanie do takich osób, zadaję je zawsze, gdy pytają o komunię - gdzie są wasze dzieci? Co z nimi? Czy obarczyliście je ciężarem waszego upadku i grzechu? Jak możecie prosić o komunię, skoro przez złamanie przysięgi, którą złożyliście, te owoce waszej miłości - dzieci - teraz cierpią. Czy zdajecie sobie z tego sprawę? To jest dramat, o którym milczymy także i na synodzie. Dzieci po rozwodzie rodziców żyją zwykle między jednym a drugim. Co z tego wynika? Czy to się da naprawić?"
   Wreszcie trzecią propozycją Franciszka dla chrześcijan rozwiedzionych jest indywidualne podejście Matki Kościoła do dramatu moralnego, jaki podzielił dawniej kochających się ludzi, którzy w pewnej chwili zaczęli zadawać sobie ból i ranę. Papież piątego sierpnia wypowiedział zdanie, które w dłuższej perspektywie może ważyć wiele: "musimy uczynić właściwe rozeznanie sytuacji, wskazując na przykład różnicę, między tymi, którzy doznali separacji, a tymi, którzy ją spowodowali". Rzeczywiście, nauka moralna Kościoła nie jest ślepym przepisem, stosowanym z jednakową, twardą intensywnością wobec wszystkich. Co prawda duch Dekalogu nie podlega zmianie, jednak litera prawa musi uznać różnicę okoliczności, kontekst, ciężar odpowiedzialności lub zakres świadomości tych, których życie próbuję się etycznie uściślać. Być może więc nadszedł czas, w którym Kościół z zimnego, kurialnego biura, jakie wszystkim z dystansu wysyła opieczętowane prawem dekrety, zamieni się w ciepły dom, gdzie znający się nawzajem domownicy, potrafią doskonale odróżniać - co jest winą kogoś, a co krzywdą? W takim domu, przy jednym stole, członkowie tej samej rodziny, zgoła inaczej traktują tych, którzy ból zadali, od tych, którzy noszą na sobie ich rany.
    Jaką więc ofertę ma dziś Kościół dla chrześcijan rozwiedzionych? Większą aktywność społeczną - zapewne tak. Przyjmowanie ich dzieci do wspólnoty wierzących podczas uroczystej Mszy Świętej niedzielnej - to już uczynił sam papież. Bycie lektorem w parafii. Otwieranie poradni, w których porzuconym małżonkom duszpasterz, psycholog, lekarz i prawnik, za darmo pomogą otrzeć gorzkie łzy. Towarzyszenie duchowe tym, którzy pragną nauczyć się modlitwy. Białe małżeństwo po latach próby dla herosów. To wszystko warte jest wysiłku. Ale w głębokim kontekście papieskiego rozmyślania kryje się przede wszystkim bezkompromisowe zaproszenie do życia prawdą, która wyzwala. To największy atut Kościoła od wieków - Kościoła, który nie jest zabiegającym o głosy politykiem; Kościoła, który nie jest walczącym o klientów bankiem; Kościoła, który nie jest showmanem głodnym oklasków - Święta Prawda. Kończę właśnie godną polecenia wszystkim lekturę wybitnej książki George'a Weigla Katolicyzm Ewangeliczny, w której znakomity Autor, z zapałem proroka, kreśli ambitną wizję autentycznej odnowy Kościoła. I już w pierwszym rozdziale dzieła Weigel pisze: "Ojcowie Soboru Watykańskiego Drugiego zaproponowali Kościołowi i światu wielki akt wiary w fakt Objawienia. Ów akt wiary zawiera w sobie kryterium głębokiej i autentycznej reformy katolicyzmu: kryterium prawdy. Kryterium to można zastosować w formie kategorycznego pytania: czy jako diakon, kapłan, biskup, osoba ucząca w seminarium, katolicki intelektualista, zakonnik, zakonnica, bądź osoba świecka, żyjąca i pracująca w świecie - wierzysz, że Ewangelia (rozumiana jako wszystko, co Bóg objawił dla naszego zbawienia w Piśmie Świętym i tradycji apostolskiej) jest nadprzyrodzonym darem Bożego Objawienia, tak że to ona stanowi miarę dla twojego życia, a nie twoje życie dla niej?" (George Weigel, Katolicyzm Ewangeliczny, Kraków 2013, s. 70)
   Byłem wzruszony, kiedy przed laty jeden z księży polecił mi obejrzeć rosyjski film o tytule Wyspa. Jest to poruszająca historia życia prawosławnego mnicha, świętego starca, jurodiwego Anatola, który podczas wojny sowieckiej z Trzecią Rzeszą pracował jako marynarz i ze strachu przed śmiercią, na polecenie Niemca oddał strzał w stronę głowy własnego kapitana. Anatol przez całe życie męczy się, zmaga z poczuciem winy za zabójstwo, pokutuje i szuka wyzwolenia, już uczestnicząc w świętości. Pointa opowieści zaskakuje. Oto po latach radykalnego wysiłku, na wyspę mnicha Anatola, do uzdrowiciela przywozi swoją opętaną córkę dawny kapitan - dziś admirał, który w tamtą noc nie zginął, uskoczył jedynie do wody, ocalał. Ostatnie sceny filmu paradoksalnie stawiają więc całą pokutę mnicha pod znakiem zapytania? Tylko pozornie. Bóg widzi dalej. Poszukiwanie prawdy, niezależnie od bólu serca,  zawsze uświęca. Czasem myślę, że Kościół musi zrobić wszystko, aby nie zabrać rozwiedzionym tego przywileju: dotarcia w wysiłku do prawdy, która przynosi ostatecznie wyzwolenie.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Obfitość. Droga doskonałych...

   Kilka dni temu otrzymałem sympatyczną przesyłkę. Zaprzyjaźniona Rodzina z Płocka nadesłała mi płytę pod zagadkowym tytułem: "Atramentowa", z wybitnie nastrojowymi piosenkami Stanisławy Celińskiej. Ponieważ życie misjonarza to niekończąca się wędrówka z miejsca na miejsce, wielokrotnie, przemierzając kilometry urugwajskich bezdroży, z rozkoszą wsłuchiwałem się w prostą, codzienną, wyśpiewaną w moim ojczystym języku poezję. Pośród kilku, znakomitych naprawdę utworów, usłyszałem również i ten o tytule "Obfitość". Bohaterem wiersza jest chyba anonimowy kontemplatyk, który nie troszcząc się zgoła o komunikatywność własnego przekazu dla innych, syci się dyskretnym pięknem życia, intensywnością stworzonej rzeczywistości, powabem dyskursu między światem widzialnym a zakrytym. Wiersz zapisany został w niewielu słowach. Autor nie sili się nawet na to, by stworzyć jakąś litanię celnych i wzniosłych metafor, przez witraż których ukazać by można teoretycznie dopracowany portret wszechistnienia. Stara się raczej ostatecznie udowodnić, iż wszelkie piękno życia dane jest człowiekowi nie po to, by je interpretować, lecz po to, by je chłonąć i dzielić z miłością pomiędzy wielu. Uważam, że sercem wiersza jest jego pointa, którą Celińska śpiewa tak: "Z ziemi do nieba się pnie/życie, co wszystko wie./Wielka obfitość niewidzialnego/w widzialnym dostrzeż je".
   Zatem podstawową charakterystyką pierwszego okresu życia duchowego, nazywanego drogą początkujących albo oczyszczeniem, jest wzbudzenie w człowieku wierzącym czystej intencji w wyborze Boga. Celem drugiego etapu - czyli drogi postępujących albo oświecenia - będzie z kolei motywacja do przekraczania wszelkich, naturalnych granic, aż do szczytu indywidualnych możliwości duchowego organizmu chrześcijanina. Stwórca zna dobrze potencję stworzenia i nie spocznie, dopóki nie wydobędzie z duszy proporcjonalnych dla niej perspektyw. Wreszcie cechą trzeciego momentu wzrostu w łasce - nazywanego w klasycznej nauce wewnętrznej drogą doskonałych lub zjednoczeniem - jest granica niezrozumienia. Oto duszę zjednoczoną dosięga paradoks nieprzekazywalności doświadczenia wewnętrznego. Jakby zmuszona ona była zupełnie porzucić narzędzia interpretacji fenomenu życia, dostępne - na jednakowym poziomie komunikacji - dla wszystkich. Skąd tak zaskakujący finał? Oto dusza, w efekcie uczciwego postępu w łasce, przekroczyła granice Bożego świata. Żyje już bardziej tam, w zasadzie wcale tu. Jak opisać językiem pojęć ludzkich wartość, która przynależy do przestrzeni Bożej? Jak wyjaśnić ludziom, którzy całym ciężarem doczesnego ciała stoją jeszcze na ziemi, to, czym zmysły swego serca delektują aniołowie w Niebie? To po prostu niemożliwe. Chwilami takie doświadczenie niezrozumienia ciąży i bywa powodem bólu, strapienia, skargi mistyków albo proroków.
   W jakim jednak celu Bóg prowadził duszę aż dotąd? Przecież nie dla ujawnienia skandalu podziału na dwa światy. Wolą Boga jest jedność między ludźmi. To prawda, jednak ponad kategoriami doczesnej ugody, istnieje coś jeszcze ważniejszego, obiektywnego i wiecznego. Stawką w tej drodze jest intymność, nazywana duchowymi zaślubinami oraz niezbywalna wolność człowieka w Bogu. Kontemplatyk i mistyk przeżyje więc duchowy ból niezrozumienia od innych po to, aby cenić dar intymności w obcowaniu z Bogiem. Mówią, że ta intymność zjednoczenia nasyca szczęściem bardziej, niż każda więź ludzka, niż satysfakcja seksualności, niż lata wspierania się bliskością ukochanej osoby. Dar ten posiada swój personalny kod, faktycznie nieprzekazywalny za pomocą żadnego, emocjonalnego świadectwa. Każdy osobiście musi tutaj dojść, bo nie wystarcza o tym usłyszeć. I również po to, by będąc niezrozumianym, oprzeć się całkowicie na Bogu - nigdy więcej już na człowieku. Wolność jest właśnie najbardziej czytelnym kierunkiem autentycznego życia duchowego. Mistycy to wolni ludzie.
   To nie są wcale teoretyczne dywagacje. Cała duchowość, także w jej trzech, klasycznych odsłonach, ma swój bardzo praktyczny wymiar. Bo jak to jest w życiu? Ileż to razy kobieta, która szanuje siebie, swoje uczucia, ciało lub powołanie i gdzieś w głębi serca poświęca Bogu swą czystość - słyszy od bliskich słowa krytyki: mogłabyś w końcu kogoś sobie znaleźć...i cóż wówczas powiedzieć? Ile razy chrześcijanin - społecznik, kierując się w swych wyborach duchem solidarności z potrzebującymi, zostanie obrzucony przez własnych domowników kamieniami twardych zarzutów: głupcze, inni robią karierę, a ty co z tego będziesz miał...i jak o tym rozmawiać? A wreszcie ileż to razy człowiek autentycznej modlitwy, który latami przedzierał się ku Bogu wąską bramą wyrzeczenia, adoracji, dobrych spowiedzi, pokuty, cichej modlitwy, postu i jałmużny, zmuszony będzie wypić z rąk współbraci kubek gorzkiego osądu: stałeś się radykałem...i cóż można udowadniać w odpowiedzi? Gdy Bóg zabiera serce na własność, rzuca jednocześnie pomiędzy brzegiem a głębią przepaść milczenia, niezrozumienia, całej, świętej, nieprzekazywalnej po ludzku i wolnej bez miary - mistycznej intymności.
   Oczywiście, stan intymnej i wolnej nieprzekazywalności wewnętrznego bytowania duszy w Bogu, nie jest tym samym, co subiektywna egzaltacja, czyli ekscentryczna, religijna alienacja, której musi zaprzeczyć racjonalna natura człowieka. Choć należy przyznać ze smutkiem, że w sytuacji dzisiejszego zamętu duchowego, wielu za mistyczne niezrozumienie uznaje publicznie to, co jest tylko duchowym dziwolągiem. To nie to samo. Niekomunikatywna obfitość dusz jednoczących się z Bogiem, jak wszystko w zdrowej odsłonie religii chrześcijańskiej, ma też swoją normę i miarę, według której można rozróżnić niezrozumienie jako efekt zjednoczenia, od niezrozumienia na skutek pobożnych błędów, które kontestuje - wspierając rozwój wiary - rozum człowieka. Nie jest więc tak, że każdy, ktokolwiek i jakkolwiek chce, może swoje subiektywne stany emocjonalne nazywać duchowym poślubieniem przez Boga. Co ciekawe, uważam, że mistrzem opisu trzeciej drogi był - jak dotąd najbardziej wybitny dogmatyk katolicki wszechczasów - Tomasz z Akwinu. On to właśnie, w swojej Summa Contra Gentiles,  dokładnie w dwudziestym pierwszym i dwudziestym drugim rozdziale jej czwartej księgi, udowadnia, iż etap zjednoczenia duszy z Bogiem, to po prostu chwila, kiedy Trójca Przenajświętsza czyni sobie z człowiek własny przybytek, zamieszkanie, sanktuarium, biorąc dla siebie duszę, która skłoniła się wcześniej radykalnie ku świętości.
   Aby uniknąć subiektywnej oceny i nazywania poślubieniem tego, co jest zaledwie emocjonalną histerią religijną, Akwinata pisze, iż w duszy naprawdę mistycznej widać siedem, obiektywnych znaków, jakich nigdy nie znajdą w sercu ci, którzy zwykli mianować wprawdzie siebie mistykami lecz tak naprawdę błądzą chaotycznie we mgle gnostycznych nadużyć. Zatem dusza prawdziwie poślubiona Bogu i przez to niezrozumiana już dłużej przez świat: po pierwsze - nie upada więcej pod ciężarem grzechu ciężkiego. Ten wymiar moralny Tomasz wskazuje jako warunek początkowy, a zarazem konieczny dla prawdziwości następujących potem znaków. Bez umiejętności zdobycia się na rzetelność moralną, w chrześcijaństwie nie mówi się o postępie wnętrza; po drugie - dusza naprawdę zjednoczona smakuje w nadziemskiej radości nie tylko słuchając Słowa Bożego, ale nade wszystko, a czasem wbrew wszystkiemu, wprowadzając Ewangelię w praktykę uczynków. To dlatego mistycy nie są marudami ale żyją z dnia na dzień bardziej zdolni, twórczy, wytrwali i praktyczni; po trzecie - na tym etapie życia, dusza kocha się bardziej w Mądrości Bożej niż w ludzkiej inteligencji; po czwarte - skłania się zdecydowanie bardziej do poufnej, ukrytej rozmowy z Boskim Oblubieńcem, niż do teatralnych, stadionowych występów publicznych, które wywabiać by mogły duszę z jej miłosnej izdebki, odzierając modlitwę z koniecznej pokory i skromności. To przecież takie naturalne. Dwójka, zakochanych w sobie ludzi, za wszelką cenę unika wystawiania na widok ludzki wzajemnej, serdecznej bliskości. To samo zazdrosne i zarazem wstydliwe pragnienie dyskrecji, ogarnia Boga i duszę w chwili zjednoczenia; po piąte - dusza zjednoczona raduje się zawsze w Bogu, także w chwilach ucisku, Krzyża, przeciwności, nigdy nie ulegając smutkowi, który jest trucizną wiary; po szóste - posiada w sobie wolność dziecka Bożego, z nadprzyrodzonym dystansem traktując opinię ludzką lub zmienne prądy myślowe oraz ideologie tej albo innej epoki. Bóg się nie zmienia. wszystko inne przeminie jak wiatr; po siódme wreszcie - mówi o Bogu z obfitości serca, a nie z wyuczonej na pamięć książki. To skutecznie porusza i zaraża do życia Bożego tych, którzy takie świadectwo przyjmują. Jeśli w duszy człowieka widać komplet siedmiu znaków, wolno wówczas twierdzić: oto mistyk - człowiek naprawdę wolny, który kroczy ku Stwórcy drogą doskonałych.
   Wolność jest dla dusz zjednoczonych największą motywacją życia i działania. To dla tej przyczyny dojrzały chrześcijanin zawsze mówi sobie: warto! Przemierzyć czasem ciernisty szlak wewnętrzny z zaciśniętymi zębami. Obumrzeć skutecznie dla pychy. Przekroczyć granice naturalnych możliwości. Zaryzykować - wbrew świeckiej mentalności tych przyziemnych czasów - prawdziwą przygodę życia z Bogiem. Czekać cierpliwie, wzrastać w ukryciu i jako wieniec zwycięzcy nałożyć sobie intymną wolność duszy, zjednoczonej z Panem historii i czasu. Dla umocnienia aż takiej motywacji, wspomniany już Tomasz z Akwinu nauczał: "Dziećmi Bożymi kieruje Duch Święty nie jak niewolnikami, lecz jak stworzeniami wolnymi. Duch Święty rzeczywiście każe nam działać, pociągając naszą wolną wolę do chcenia, gdy daje nam miłość do Boga i skłania nas do działania z miłości ku Niemu, a nie ze służalczej bojaźni" (Św. Tomasz z Akwinu, Komentarz do Listu Św. Pawła Apostoła do Rzymian, rozdz. VIII, punkt 16). Warto wreszcie żyć z obfitości!
   Wiem, że każdy z nas łatwo mógłby wskazać tę świątynię, którą kocha i w której dobrze jest mu się modlić, milczeć lub spowiadać. Nasze ukochane kościoły - te od dziecka, od Chrztu Świętego lub od chwili nawrócenia. Ja też mam taką świątynię. W samym centrum mławskiego rynku stoi neobarokowy kościół Trójcy Świętej. Pierwszy jego kształt powstał już w 1477 roku. Potem mój kościół spłonął i wysiłkiem wiary odbudowano go w roku 1712. Zresztą płonął nie jeden raz, dlatego dziś próżno szukać w nim spójnego stylu sakralnej architektury. Ale mój kościół ma ducha, a jest nim dla mnie osobiście niewyobrażalnie piękny obraz Trójcy Świętej, umieszczony w centrum głównego ołtarza świątyni. Od dziecka - dzień po dniu, niedziela po niedzieli - widziałem, jak Bóg Ojciec trzyma w ramionach Krzyż swojego Syna, mocą Ducha Świętego składając jakby powoli Ciało Zbawiciela w dół, na wyrzeźbionym kunsztownie ołtarzu, nad którym kapłan unosi właśnie kielich w chwili konsekracji. Trójca Święta wypełnia kielich obfitością odkupienia...