piątek, 24 kwietnia 2015

Impuls wobec procesu...

   Tym dokładnie, czym iskra jest wobec ognia, tym samym jest nawrócenie w stosunku do całego życia duchowego człowieka. Tak często, długimi wieczorami, w gronie dobrych przyjaciół towarzyszy nam ta chwila ekscytującego napięcia, kiedy ktoś sprawnie przykłada zarzewie do pierwszego płomienia i nagle jasność rozświetla mroczną głębię wieczoru. Któż jednak z nas pamięta o pierwszym płomieniu, gdy nadejdzie wreszcie potęga nocy? Wszyscy gromadzą się nie wokół iskry lecz blisko ognia, poszukując ciepła, bezpieczeństwa i blasku. Dlatego od dłuższego czasu moje zdziwienie budzi chyba przesadzona, współczesna koncentracja wielu na temacie nawrócenia w wierze, przy jednoczesnym odepchnięciu precz o wiele ważniejszej kwestii wytrwania w łasce.
   W świecie chrześcijańskim trwa dziś poważna dyskusja nad przynajmniej kilkoma tematami zapalnymi życia duchowego katolików, stawiając często po jednej stronie nieufnego dyskursu sceptycznych, racjonalnych krytyków, po drugiej zaś subiektywnych, namiętnych wyznawców. Brakuje wymownie środka. Oto bowiem wyruszamy choćby do argentyńskiej miejscowości Salta, gdzie od kilku lat lokalna wizjonerka, kobieta zamężna, matka kilkorga dzieci, twierdzi, iż widzi Matkę Bożą, otrzymując od Niej orędzia i przesłania. W Salta dzieją się nadzwyczajne cuda. Do Salta ciągną co sobota tysiące pielgrzymów, pragnąc kolejnego znaku. Miejscowy ordynariusz jednak robi krok w tył, nabiera dystansu, nie chce komentować, prosi Watykan o szybką interwencję. W gruncie rzeczy, jeśli przyjrzymy się bliżej tej rzeczywistości, argentyńskie Salta to latynoska kopia bałkańskiego Medjugorje, słynnego sanktuarium w Europie, gdzie od dłuższego czasu pobożny tłum odkrywa coraz to nowe charyzmaty, widzi i słyszy Matkę Bożą, a Ona nie przestaje przekazywać wszem i wobec i często swojego orędzia. Tymczasem niepokojące moralnie rzeczy miały zaistnieć w życiu kilku widzących z Medjugorje. Biskup Dubrovnika nie chce słyszeć o sprawie. Wypisuje w odpowiedzi opinię negatywną. Wszyscy spodziewają się radykalnych decyzji Rzymu. 
   I oto kilka lat temu w polskim Niepokalanowie prowadzą rekolekcje charyzmatyczne dwaj, peruwiańscy dominikanie. Z dni skupienia potem w Kościół rusza kilkudziesięciu księży, którzy rozpoczynają w wielu parafiach i seminariach, podczas pielgrzymek maturzystów i Wieczorów Chwały, kłaść ludzi na posadzkach, twierdząc, że to jest kontemplacja, jakiej surowo nawróconym udzielać może Duch Święty. Ta kontemplacja ma uzdrawiać. Co więcej, w krok za snem na posadzce kościołów pojawiają się inne zjawiska: spowiedź furtkowa, bezceremonialny chichot podczas adoracji eucharystycznej, nazywany darem wspólnotowej radości oraz powszechne uzdrowienia na stadionach. Wszystko to tłumaczy się zwiększoną, skompresowaną, zredukowaną w czasie i przyśpieszoną - ze względu na niespotykanie pogańskie czasy - działalnością Ducha Bożego. Tymczasem zaniepokojeni teologowie wskazują palcem na doświadczenie skrajnych sekt protestanckich i stadionowe zjawisko hipnozy, nazywanej Toronto Blessing, łudząco podobnej do charyzmatycznego snu na posadzkach kościołów. W końcu Komisja Episkopatu Polski niedawno, jednym dekretem, kategorycznie nakazuje zawracać od furtek do spowiedzi generalnej. Krytycy w natarciu, wyznawcy milczą, zapewne schodząc do podziemia.
   Spróbujcie, proszę, kiedyś, publicznie, w obecności wyznawców, wyrazić swoją wątpliwość. I nie to wątpienie - co zaiste byłoby gorszące - wobec istnienia Trójcy Świętej albo realnej obecności Pana w Eucharystii. W tej kwestii rozumiałbym bez słów bezwzględność pobożnego kontrataku. Wyraźcie natomiast - co jest rzeczą naturalną, bo nawet Katechizm pozostawia nam tu pełne prawo do wątpienia - delikatny dystans odnośnie autentyczności przesłań z Medjugorje lub rzekomej kontemplatywności stanu pokładania się niektórych na posadzkach świątyń. Spadną na was gromy potępienia. Oskarżą was o ateizm. Najczęstszym zaś argumentem, w imię jakiego zamyka się usta wszelkim znakom zapytania, jest hasło: milcz niedowiarku - ja dzięki temu przeżyłem nawrócenie!
   I nie przeczę. Być może. Przecież nawrócenie w wierze nie jest ani jej punktem kulminacyjnym ani jej istotą. Do nawrócenia Dobry Bóg może doprowadzić człowieka nawet za pomocą absurdu, gdy życie ludzkie zawikła się do tego stopnia i poziomu, że już tylko Miłosierdzie pozostaje sensowną odpowiedzią. Łaskawy Pan może wzywać ku przemianie wewnętrznej nawet ustami kłamców, posługując się hipokrytą, komunistą czy bankierem, których gesty, słowa lub czyny wydrążą duszę na tyle, by ktoś pojął wreszcie, iż tylko Bóg nie zawodzi. Tylu prostych ludzi zaczęło odmawiać różaniec, gdy przed laty w Polsce zapanowała moda, by oglądać Matkę Bożą na szkłach niedomytych okien - warto więc może było! Tysiące uczciwych chrześcijan zapisało się do wspólnot Krwi Chrystusa, Ruchu Rodzin Nazaretańskich czy Legionistów Chrystusa, otrzymując dar wewnętrznej formacji, choć dopiero potem odkryto przed oczyma historii wstrząsające fakty z życia fundatorów i założycieli tych ruchów. Dlaczego? Bo wytrwanie w łasce, a nie nawrócenie jest ostatecznym argumentem. Bo świadectwa przed zgromadzeniem godny jest proces, a nie pierwszy impuls. Zaświadczyć więc może prawdziwie nie ten, kogo wczoraj podobno dotknął Pan lecz ten, który od trzydziestu lat nigdy nie opuścił Eucharystii, medytował codziennie Słowo Boże i dochował wierności własnemu powołaniu, więc przez Pana był prowadzony bez cienia wątpliwości.
   Nie ma również najmniejszego sensu używać tarczy nawrócenia jako obrony przed weryfikacją zjawisk niepewnych, nieznanych lub kontrowersyjnych. Niech jeżdżą ludzie do Salta, niech na posadzkę świątyń kładą się wybrańcy, nazywając ten moment swoim nawróceniem - nie zmienia to faktu, iż Kościół wszystko, co dziwne, obce lub nowe, musi poddać badaniu, nigdy nie odmawiając swej łaski tym, którzy pragnąć będą przede wszystkim duchowego wzrostu. I jeśli pewnego dnia, weryfikacja Urzędu Nauczycielskiego stwierdzi, że ktoś do pierwszego ziarna posiewu dodał podstępem zatrute nasiona, nie musi zmieniać to faktu, że ci, którzy pracowali uczciwie potem przy uprawie zboża, mogą słusznie szykować się do żniw. Plewa zostanie odsiana od ziarna.
   Nadmierna koncentracja na pierwszym momencie nawrócenia - w jakikolwiek sposób, za pomocą jakichkolwiek narzędzi i w jakimkolwiek miejscu by ono nastąpiło -  jest jałowa, niebezpieczna i szkoda na nią czasu. Znaczący jest proces, a nie impuls. Jeśli Kościół pozwoli dziś nadmiernie rozdmuchać iskrę nawrócenia, zaniedbując wychowanie do wewnętrznego postępu, wiara chrześcijan może stać się infantylnym sentymentem. Dziś chrześcijaństwu obok kerygmatu jeszcze bardziej potrzebna jest pogłębiona katecheza, jako sprzeciw wobec ignorancji i pozytywny wykład wszystkich, możliwych do zgłębienia, przestrzeni duchowego misterium. Klasycy wiary powiedzą, że nawróceń w życiu tak naprawdę jest wiele, zaś monumentalne etapy życia duchowego są tylko trzy: oczyszczenie, oświecenie, zjednoczenie. Nie ma sensu łzawe klęczenie w miejscu pierwszego nawrócenia. Trzeba w drodze przeżyć istotną próbę wiary. Bez wyruszenia na szlak, powstaje w duszy zagrożenie egzaltacji lub wewnętrznego niedorozwoju. Podnosi głowę szybko pokusa ciągłego oczekiwania sensacji lub nadzwyczajności, prowokując chorobę auto-adoracji maniaka duchowego, który z jakiegoś motywu uwierzył, że światło jego nawrócenie jest szczególne, inne lub przełomowe w dziejach Kościoła.
    Tymczasem entuzjazm nawrócenia w niczym nie dorównuje potędze wewnętrznego wzrostu. Niepowtarzalna przygoda, zwana życiem duchowym, zaczyna się dopiero po przejściu progu nawrócenia. Pierwsza zażyłość z Panem, zawsze obecnym w tabernakulum. Kosztowanie medytacji nad Bożym Słowem. Codzienna, półgodzinna Eucharystia, przeżyta w sposób prosty, wręcz surowy, tak, aby niepotrzebne emocje nie zagłuszały wizyt Oblubieńca. Regularna praca nad sobą w warsztacie ascezy i zwarta, systematyczna spowiedź, która pozwala wstać, nabrać powietrza, kroczyć dalej niestrudzenie. Niezdobyte szczyty pokory, chwile irytacji nad sobą i pokusy zawrócenia z drogi. Wierność, co kosztuje wiele i przechodzi stopniowo w noc ducha. Bóg jakby oddala się lecz jednocześnie nie pozwala sercu umierać z tęsknoty. Potem próby wiary, obcość świata, totalne zaufanie w porażkach i na koniec miłość, wolność, pokój tej decyzji serca, które już na zawsze odkryło, że nikt na tej ziemi dla niego nie znaczy tyle, co Bóg. To dlatego nie lubię słuchać dopiero co nawróconych. Nie mają jeszcze zmarszczek, siwych włosów i nagich stóp odartych przez pustynne kamienie. Lecz szukam jurodiwych starców. W oceanach ich oczu mieszczą się trzy epoki życia duchowego.
    Dokładnie taki tytuł nosi jeden z najważniejszych w historii Kościoła podręczników ascetyki i mistyki, autorstwa Reginalda Garrigou-Lagrange'a: "Trzy okresy życia wewnętrznego". W punkcie poświęconym wymownemu zagadnieniu oczyszczenia dna woli, wybitny Autor pisze tak: "w miłości Boga niedoskonałej, czyli służalczej, dusza prawie nieświadomie szuka samej siebie. Przed świętym Janem od Krzyża Tauler kładł wielki nacisk na to, że wola wymaga oczyszczenia z egoizmu często nieświadomego, który trwa w niej od dawna, co skłania nas do niespokojnej i jałowej rozmowy z samymi sobą zamiast uspokajającej i ożywczej rozmowy z Bogiem. Tauler mówi często o tym nieświadomym egoizmie, który skłania nas jeszcze do szukania siebie we wszystkim. Widać z daleka, do jakich skrajności może doprowadzić ten osad egoizmu i pychy, który nas zaślepia i nie pozwala nam uznać naszych błędów. Jest więc rzeczą bardzo ważną, aby światło życia wiary żywej i darów Ducha Świętego przeniknęło w głąb naszego rozumu i niejako do korzenia naszej woli. Nie wystarczy do tego poznanie litery Ewangelii i uznanie jej; trzeba przyswoić sobie do głębi Jej ducha. W przeciwnym razie, pod pozorami chrześcijaństwa, w formach języka chrześcijańskiego, zachowalibyśmy w samym naszym wnętrzu coś, co nie jest chrześcijańskie i co stawia opór światłu życia; byłaby na dnie naszego rozumu i naszej woli, jakby forteca, gdzie chroni się miłość własna, która nie chce się poddać, nie chce dopuścić, by królestwo Boże ustaliło się w nas głęboko i na zawsze". (Reginald Garrigou-Lagrange, Trzy okresy życia wewnętrznego, Niepokalanów 1998, ss. 702-703) Czy ktoś z dopiero co nawróconych otworzył już spis treści tego dzieła?
   Dziś Kościołowi potrzebna jest odważna obrona procesu wzrostu wiary, a nie banalny spór o autentyczność pierwszego impulsu. Nie wolno przecież zaniedbać ognia, bawiąc się ulotną iskierką.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Piętnaście chorób i tylko jedno lekarstwo...

   Przeżyć pierwszy raz wielkoczwartkową Mszę Krzyżma w nowej kulturze, w obcym języku i wśród dopiero co poznanych księży to wymagająca łaska, dar a zarazem lawinowy zawrót głowy misjonarza. Na tę poranną Eucharystię, złączoną z odnowieniem przyrzeczeń kapłańskich, dotarliśmy do katedry w Minas wszyscy, w liczbie dwunastu otaczając ołtarz i naszego biskupa. Z potoku sentymentów, wspomnień i refleksji skutecznie wyprowadziło mnie dobre kazanie biskupa Fuentesa, który w pewnej chwili cofnął się do pierwszego z Wielkich Czwartków, jaki rok temu przeżywał z Kościołem powszechnym nowy Papież Franciszek. Mój biskup Jaime przywołał w swoim rozmyślaniu fragment papieskiej homilii sprzed roku, w której Ojciec Święty mówił do księży: jak dobrego pasterza poznaje się po tym, czym pachną i jak tłuste są jego owce, tak dobrego księdza poznaje się po tym, czym nasycone są dusze jego parafian. Można by więc zawsze wnioskować tak: jeśli parafianie znają Ewangelię, szanują przykazania, modlą się i celebrują sakramenty, ich duszpasterz jest niewątpliwie godnym podziwu kapłanem. To rozmyślanie pochłonęło mnie bez reszty. Ciekawy to motyw i ciekawy argument kapłańskiej apologetyki na niełatwe czasy, które nieproszone przyszły.
   Pokusiłem się też i o to, by w kontekście powyższej refleksji Papieża, wrócić chwilę do innego momentu Jego dyskursu z księżmi. Pod koniec Adwentu ubiegłego roku Franciszek przyłożył bowiem z kolei siekierę do korzenia, wygłaszając słynną już mowę o piętnastu chorobach kapłańskiego żywota. Co prawda sprawa wówczas dotyczyć mogła jedynie pracy urzędników kurialnych lecz w szerokiej perspektywie uznać ją trzeba za radykalny komentarz adresowany do kapłanów w ogólności. Papież zatem wyliczał bezlitośnie to, co dręczy duszę księdza w szeregu następujących po sobie piętnastu toksyn ascetyczno-moralnych: choroba utraty autorefleksji, nadaktywizm, skamienienie umysłowe i duchowe, sztywny funkcjonalizm, chora rywalizacja, brak osobistej więzi z Chrystusem, szukanie próżnej chwały kosztem innych, podwójne życie, plotkarstwo i szemranie, lizusostwo wobec przełożonych, obojętność, smutek pogrzebowej twarzy, materializm, kolesiostwo zamkniętych kręgów i pożądanie władzy. Wtedy, w Adwencie ten opis wydawał się być bezlitosną diagnozą nowotworu, który toczy środowisko duchownych. Kiedy jednak zestawimy ten adwentowy rachunek sumienia z wielkoczwartkową nauką o duchowej kondycji owiec, zrozumiałe jest to, że Franciszek jedną ręką twardo przecina zgorzel i gangrenę - lecz zaraz drugą łagodnie podaje kapłanom zbawienne medykamenty.
   Myślę, że istnieje kilka typów antyklerykalizmu. Przede wszystkim uznać trzeba fakt antyklerykalizmu dobrego, ewangelicznego, który od serca Kościoła, od wewnątrz dąży do zdarcia fałszywej maski z oblicza księdza. Wszyscy święci byli tak naprawdę ewangelicznie antyklerykalni. Dowód na to znalazłem w myśleniu choćby świętego Josemarii, założyciela Opus Dei, który w opublikowanym już lata temu wywiadzie pod tytułem "Rozmowy z prałatem Escrivą", w punkcie 47 tej książki dowodził, że wolno nam mówić o dobrym antyklerykalizmie, który zabrania księdzu przekraczać swoje kompetencje, marginalizować i ubezwłasnowolniać świeckich, parać się politykierstwem lub zaniedbywać świat duchowy poprzez przesadne zaangażowanie w sprawy remontów, zakupów i przetargów. Taki antyklerykalizm ratuje księdza - mówili święci. Jest też antyklerykalizm prymitywny, autobusowy, złączony z szyderstwem, obelgą i opluciem. Nie można jednakże traktować go poważnie, bo stanowi niestety smutny, chodnikowy przejaw upadku kultury codziennego życia. Bywa jeszcze antyklerykalizm pobożny, taki z pierwszej ławki kościoła, kiedy niedoceniony, parafialny dewot, miast kierować się zasadą szczerości w cztery oczy, zwyczajnie obmawia swojego księdza, trawiąc godzinami w kościelnej kruchcie jego zwykłe, ludzkie, naturalne wady lub niedociągnięcia. To przykre. Jest wreszcie i antyklerykalizm ideologiczny, spadek komunizmu lub wykwit masoński, który w białych rękawiczkach, medialnie i systematycznie, inteligentnie, z drakońską konsekwencją, przerabia kapłanów na męczenników. I dobrze.
   Natomiast w rozmowach z niektórymi księżmi - szczególnie uformowanymi w kulturze polskiej, starszymi, przyzwyczajonymi do bardzo wysokiej pozycji kapłana w społeczeństwie - wyczuwałem od dłuższego czasu obawę o to, że we współczesnym świecie głowę podnosi osobliwa i nowa forma antyklerykalizmu: antyklerykalizm papieski! Czy zatem papież Franciszek jest antyklerykałem? Nie sądzę. Runie życie tego, kto pod sobą samym wybija fundament, na którym stoi. Ojciec Święty jest natomiast typowym jezuitą XX wieku z lekkim, latynoamerykańskim nachyleniem lewicującym. Jako typowy i taki właśnie jezuita totalnie utożsamia się z duszpasterzem, który przestał pilnować plebanii, nasłuchując odgłosów z kamienic, placów, slumsów i przedmieści. Papież jest też misjonarzem z delikatnym kompleksem niedokończonego doktoratu, który nie godzi się na to, by elitarnie wysłużone lub wykształcone tytuły i stopnie, oddzielały księdza od świata biednych, zwykłych ludzi, jaki w pejzażu życia społecznego ciągle jest absolutną większością. Franciszek czuje się wreszcie reformatorem Kościoła - taką zresztą misję nałożył na Niego kontekst epoki - i ukryć się nie da, że w pierwszym szeregu aktualnej reformy trzeba ustawić relacje świata kapłańskiego i biskupiego.
   Może więc zamiast obrażać się, narzekać, robić Ojcu Świętemu na złość, powołując nowe kapituły kanoników i prałatów, wyciszać oraz przeczekiwać, warto raz jeszcze przełknąć podawane nam lekarstwo? Zabieg Franciszka, jaki Papież chce przeprowadzić na ciele pacjenta - kapłana, polegać właściwie ma na tym, co On sam, w swojej jedynej jak dotąd adhortacji, nazwał nawróceniem pastoralnym. Mimo, iż diagnoza jest trudna, to rehabilitacja powinna być prosta: ksiądz odnajdzie zdrowie duszy, gdy przesunie centrum weryfikacji wartości swojego życia, apostolstwa i posługi z opinii kurialnych struktur na miłosną wdzięczność i zażyłość owiec. To naprawdę proste. Przestań myśleć, kiedy otrzymasz lepszą parafię, tak zwany awans, zgodę na dłuższy urlop lub zagraniczne studia, kiedy taki czy inny funkcjonariusz kurialny obdarzy cię strzępem zaufania oraz to, czy pod koniec życia ktoś przypomni sobie o twoich zasługach i wyślę ci jakiś tytuł na otarcie łez? To jest źródło zapalne choroby. Wielokrotnie ja sam, ze zdumieniem widziałem, jak dziesiątki wybitnych duszpasterzy, zmęczonych poważnym trudem apostolskim w swoich placówkach, wchodziło w progi tej czy innej kurii diecezjalnej: jakby z góry skruszeni, pochyleni, w poczuciu niższości, zastraszeni, poniżeni w lęku. Nie ma do tego żadnego powodu, bo po po to właśnie w każdej diecezji działa struktura urzędowa kurii, by to ona pełniła dyskretną, kompetentną, grzeczną i całkowicie służebną rolę wobec każdego, uczciwego wysiłku duszpasterza, który przecież stoi na pierwszej linii frontu. Zacznij więc bardziej  niż kurialnej opinii szukać tego, czego pragnie twoja owca i czego jej jeszcze brakuje, zbuduj pomost między ulicą, aulą, teatrem a plebanią, godzinami rozmawiaj z ludźmi i bądź dla nich mistrzem życia wewnętrznego. Pod wieczór twojego istnienia odkupiony człowiek zweryfikuje obiektywnie wartość twoich święceń. To jest papieskie źródło kapłańskiej rewitalizacji.
   Ucieszyłem się bardzo, gdy prawie rok temu, na prymicyjnym obrazku jednego z zaprzyjaźnionych i młodych księży mojej diecezji, znalazłem - wyjęte z ust Franciszka Papieża - argentyńskie motto o pasterzu pachnącym owcami. Czas oczyści intencje, nieubłaganie udowadniając, czy sutanna młodych księży przeniknięta będzie kiedyś zapachem kurialnych korytarzy, czy też kurzem konfesjonału? Przed laty zapamiętałem znakomite kazanie, jakie głosił w seminaryjnej, płockiej kaplicy ksiądz Tomasz Opaliński, dziś już moderator krajowy Kościoła Domowego. Środowy Kaznodzieja odwołał się wówczas do jednego z aforyzmów księdza Twardowskiego, pytając nas: ośle, gdzie są twoje ideały? I kazał nam wtedy do zaklejonej koperty włożyć list napisany do samego siebie - list z jasnym ustaleniem ideału służby, apostolstwa i kapłańskiej modlitwy. Należało go otworzyć po latach, po latach, po latach. Rzeczywiście, na piętnaście śmiertelnych chorób księdza, istnieje tylko jedno, autentyczne lekarstwo.