czwartek, 11 sierpnia 2016

Mały oskarżyciel wielkiego Winowajcy...

   Kilka dni temu odwiedził mnie Edison - Urugwajczyk, który od ponad dwudziestu lat otrzymuje solidną formację na Drodze Neokatechumenalnej. Jest nawet odpowiedzialnym za jedną ze wspólnot. Wyznał mi z wielką szczerością, że od jakiegoś czasu trapią go trudności w wierze. Obserwuję od lat z zainteresowaniem, iż religijność Latynosów związana jest zdecydowaniem bardziej z poziomem przeżyć, doświadczeń, pociągnięć emocjonalnych niż z głową. Edison czytał więc w prasie, że w oddalonej od nas o jakieś sto kilometrów miejscowości San José de Mayo, pożar spalił na śmierć trójkę małych dzieci, zamkniętych przez nieuwagę rodziców pod klucz w drewnianym garażu. W obliczu tak wstrząsającego wydarzenia, musiało powrócić klasycznie dramatyczne pytanie: czy Bóg nie mógł temu zapobiec? Ta kwestia trapi nas w każdej z epok ludzkiej historii, niezależnie od tego, czy jest ona nasycona mniej lub bardziej duchem pobożności. W bardzo ściśle określonych momentach krańcowego dramatu człowieka, Bóg – z powodu posiadania przymiotu absolutnej, niczym nieograniczonej wszechmocy – jest zawsze winien. Wątpliwości przy tym wyrażone wprost wobec Boga w takich sytuacjach nie zamykają się współcześnie w wysublimowanej intelektualnie auli uniwersyteckiej. Okrutne zdanie Nietzschego, który twierdził, że jeśli Bóg w obliczu cierpienia nie robi nic, to znaczy, że albo nie jest Bogiem albo jeśli Bogiem jednak jest, to musi być absolutnym potworem, w epoce masowej komunikacji z katedry akademickiej przeszło w tłum.
   Tym bardziej nasz osławiony wiek w dziele promocji nietzscheańskiego doloryzmu jako ostatecznego ciosu w osobę Boga ma swój nieoceniony wkład, jest bowiem epoką monumentalnej, ideologicznej, sztandarowej emancypacji wszystkich wobec wszystkiego: kobiet wobec mężczyzn, traktorów wobec fabryk, marchewek wobec królików, polityków wobec wyborców, zakonników wobec przełożonych, wreszcie nowoczesnego człowieka wobec starożytnego Boga. Nasza epoka oddycha dogmatem emancypacji. Na gruncie religijności ów modernistyczny dogmat przeobraził się w następującą tendencję myślenia: jeśli osoba ludzka ma argument w postaci cierpienia, może oskarżyć Boga o wszystko i odejść od Niego obrażona, wyobcować się, z pretensją wyrzec się Jego wiecznego istnienia i zapomnieć. Człowiek w innych epokach cierpiąc, stawiał wszak to samo pytanie: dlaczego Bóg dopuszcza? Miał jednak na tyle przyzwoitości, dystansu wobec własnych sądów a tym samym pokory, że zaraz potem z reguły obejmował swój Krzyż, przypuszczając, że istota Boża wie lepiej lub widzi po prostu dalej niż istota ludzka. Męczącym stygmatem naszego czasu jest wprost przeciwne wyznanie. To ludzie wiedzą lepiej, a Bóg w powszechnie nowoczesnej opinii jednoznacznie kompromituje się, imponując absolutną wszechmocą i jednocześnie nie używając jej w porę. Byłoby bardziej więc już pożyteczne, gdyby ten atrybut podarował solidarnemu, bezinteresownemu, współczującemu stworzeniu człowiekowi.
    Uniwersalna emancypacja ery nowoczesności nie tylko z Bożej wszechmocy czyni przedmiot ironii ale posuwa się o krok dalej – zabiera Stwórcy prawo do stworzenia. Jeśli więc Stwórca prowadzi się dobrze wobec stworzenia, chroni, zapobiega pożarom i wypadkom na drogach, sowicie opłaca aniołów stróżów rano, wieczór, we dnie, w nocy – otrzymuje w kościele pieniążek. Jeśli jednak spadnie z nieba grom, rzeki wystąpią z brzegów lub ktoś w powszechnej opinii odejdzie z tego świata nie w stosownym czasie - z Bogiem wówczas idzie się do sądu. Przez tę mentalność Stwórca ostatecznie stracił swe prawo do stworzenia, co najwyżej może czuć się wiecznym zarządcą doczesnych dóbr ludzkości lub urzędnikiem firmy ubezpieczeniowej, który kajać się musi w rumieńcach, jeśli powierzone Jego niebieskim funduszom poletko nawiedziła susza.
    Agresywnej ideologicznie emancypacji udało się współcześnie oderwać stworzenie od Stwórcy także z powodu jaskrawego skonfliktowania dwóch wartości, niezwykle istotnych w procesie wyjaśnienia związku między cierpieniem ludzkości a wszechmocą Boga: transcendencją oraz immanencją. Jak wiemy, transcendencja oznacza, że Bóg nie jest tożsamy ze światem, że istnieje On niejako w swoim bycie odrębnym, osobowym, scharakteryzowanym ściśle określonymi cechami. Immanencja z drugiej strony głosi, że ów Bóg odrębny angażuje się w świat, czyni się w świecie obecnym, a nawet udziela mu swojego życia. Tymczasem emancypacja ten odwieczny i żelazny w orzekaniu o Bogu dublet, rozdzieliła, kreując z Boga już nie współuczestnika ludzkich dramatów lecz chłodnego obserwatora. Skoro stworzenie cierpi - głoszą religijne emancypantki - a Stwórca zapiera się w swej bierności, oszczędzając na wszechmocy, to immanencja jest mitem. Napompowany pewnością siebie człowiek współczesny zaczął patrzeć na Boga wyłącznie z daleka, w transcendentnym dystansie, bez koniecznie immanentnej ufności. Uważam, że w tym rozszarpaniu transcendencji od immanencji, tkwi zasadnicze nieporozumienie co do rzekomo pasywnego zachowania się Stwórcy wobec przymiotu własnej wszechmocy.
   Tymczasem wszechmocy i władzy Boga w konfrontacji z fenomenem cierpienia nie da się prawidłowo zrozumieć odrzucając wspomnianą zasadę immanencji. Bóg bowiem zarządza stworzeniem, jeśli można tak powiedzieć, nie jak zewnętrzny wobec niego menedżer lecz jak najgłębiej wewnętrzny pierwiastek życia. Od wnętrza - nie na sposób zewnętrzny. To nie jest tak, że pewnego dnia Boski dyrektor otwiera na oścież drzwi swego gabinetu, dokonując administracyjnej selekcji. Bóg w swej wszechmocy nie podejmuje decyzji zewnętrznych wobec stworzenia, jakby przekładając dla kaprysu wajchę: ci przeżywają, inni zaś idą na zagładę. Boskie kierowanie stworzeniem jest wewnętrzne, jest współudziałem wiecznego pierwiastka absolutnego życia w ludzkiej, doczesnej egzystencji. To z tego powodu, jeśli stworzenie cierpi z jakiegoś motywu, Stwórca zarazem jest w tym cierpieniu, przez bycie w cierpieniu tak nim zarządza, aby mogło ono dać jeszcze większy sens istnieniu i ocalając sens, jednocześnie przez to niczego ze stworzenia nie traci. Wyemancypowanym zewnętrznie stworzeniom wydaje się, że trójka dzieci nieszczęśliwie zamkniętych w drewnianym zasobniku, zaginęła w płomieniach. Dla Boga jednak, wewnętrznie obecnego w stworzeniu, ci, którzy spłonęli, żyją dalej jednakowym darem życia: wewnętrznie bowiem nic nie uległo zmianie, wszystko w istocie trwa dalej, ba, być może trwa intensywniej. To prawda, że dla bliskich ktoś odszedł. Zmieniła się sytuacja zewnętrzna, okoliczności, kontakt, natężenie uczuć. Zawsze wiąże się to z falą trudnych afektów i przeżyć - i o ileż bardziej w świetle wyżej przytoczonej sytuacji. Obiektywnie jednak, wewnętrznie, immanentnie, życie tych istot zmieniło się, nie dobiegając kresu. Bóg w swym stworzeniu nie utracił niczego. Tracą ci, którzy wobec wszechmocy Boga czynią się zupełnie zewnętrznymi.
    Osobiście wierzę, że podobnie dramatyczne chwile, jak choćby wspomniana śmierć dzieci z San José de Mayo, czy wiele innych drastycznych sytuacji, to stanowcze upomnienie się Boga o prawo do swych stworzeń – o prawo, które emancypacja nowoczesności - na własną zgubę zresztą, powtórzmy - Stwórcy z pretensją odebrała. Na wyemancypowanie stworzenia od Stwórcy można bowiem spojrzeć nie tylko z perspektywy praw Boga ale też z poziomu losów odseparowanego od wieczności stworzenia. Do kogo ono zaczyna przynależeć, jeśli nie jest już Bożą własnością? Czy ma sens istnienie kobiety, która wyemancypowana wobec Boga, oddała się na własność kochankom? I czy podobnie ma sens życie dzieci, które wyemancypowane od Boga, stają się łupem wszelkiej maści inżynierów dusz: seksuologów, psychologów i pedagogów, wieszczów, polityków i nauczycieli. Jeśli wyemancypowane istnienie staje się pustym kalejdoskopem przebiegających przez scenę chaotycznych obrazów, to lepiej już niech wcześniej zewnętrznie zaginie, przechodząc w harmonię wieczności. Bóg decydując wewnętrznie o losach swego stworzenia jest wolny od dyktatu śmierci i tej samej wolności z hojnością udziela stworzeniu, które jest Mu przynależne.
    Pismo Święte o immanentnym sposobie stosowania władzy Bożej wobec stworzenia zdaje się mówić bardzo sugestywnie. Analizując problem wewnętrznego zarządzania stworzeniem przez Stwórcę chciałbym odwołać się do trzech miejsc biblijnych, poczynając od Starego Testamentu, poprzez pisma Nowego Przymierza, dochodząc aż do Ewangelii. Oto więc autor Psalmu 139 toczy z Bogiem intymny, wewnętrzny lecz szczery dialog, mówiąc: „Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza? Gdy wstąpię do Nieba – tam jesteś. Jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę...”. Modlitwa psalmisty jest poruszająco sugestywna. Niebo i Szeol to dwie granice, do których doprowadza człowieka śmierć. Istniejąc gdzieś pomiędzy tymi liniami wieczności,  człowiek egzystencjalnie i realnie doświadcza, że śmierć nie jest jednak oddaleniem od Boga, a być może w całej swej pomroczności, jest ona czymś przeciwnie intensywnym? Im bardziej jesteśmy w stronę Nieba lub im bardziej okrywają nas cienie Szeolu, tym pewniejszym odkryciem staje się wieczne istnienie Boga. Przy czym nie jest to odkrycie intelektualne lecz przenikanie, które zdaje się sięgać do samych podstaw ludzkiego pierwiastka życia. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
    Drugi z odpowiednich fragmentów to nauczanie Pawła z Tarsu, zanotowane przez świadków w siedemnastym rozdziale Dziejów. Apostoł, uporczywie starając się o adekwatną argumentację, która zdolna byłaby poruszyć filozofujące umysły jego słuchaczy, zamyka w efekcie swój dyskurs do bezdyskusyjnego zdania: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Nie wiem, czy w całej Biblii istnieje jakaś bardziej jednoznaczna ekspresja boskiej immanencji? Paweł z Tarsu udowadnia, że nie ma życia stworzonego poza istnieniem Stwórcy, tak jak nie byłoby nurtu bez źródła, siły bez impulsu lub światła bez atomu. Rozdzielanie więc partykularnych aktów stworzenia, takich choćby jak: narodzenie, płodność, cierpienie lub śmierć, od zasadniczej, ożywczej siły bytu jego Stwórcy, jest żałośnie pretensjonalne. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
    Wypada wreszcie dojść do ścisłej nauki Chrystusa. Nikt z nas nie wątpi, że najbardziej mistycznym zapisem spośród znanych nam, autentycznie apostolskich i natchnionych czterech Ewangelii, jest narracja janowa. W czternastym rozdziale swego tekstu zatem, Święty Jan odnotowuje poruszający fragment kazania Pana, pisząc: „Jeśli kto Mnie miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec umiłuje go i przyjdziemy do niego i będziemy w nim przebywać” (J 14, 23). Przebywanie Boga nie odznacza się cechą czasu albo przestrzeni, jest stuprocentowe w każdym swym przejawie, niezależnie od zewnętrznych, transcendentnych okoliczności, w jakich decyduje się ukazywać. Bóg jest niezmiennym życiem, życie niezmienne jest Bogiem. Wobec tak stałego przebywania życia w człowieku, jaką przeciwną krytyką w istocie legitymować może się śmierć, zmiana losu lub cierpienie? Ułuda kapituluje wobec stałości. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
    Niemożność oddalenia się dwóch bytów, poruszanie się ludzkiego życia w Boskim istnieniu, przebywanie pierwiastka Bożego w człowieku, to czytelne, biblijne źródła immanencji, która zgoła inaczej wytłumaczy zarząd Stwórcy nad stworzeniem. To wszystko teologicznie może nawet jest spójne, czy jednak jest praktyczne? Wszak wiara bez praktyki to tylko irytująca egzaltacja. Gdyby przyszło nam teraz – a przecież to zdarza się wielokrotnie – ze stosem zapisanych powyżej medytacji, siąść vis á vis ojca tej trójki dzieci, które spłonęły w zamkniętym przez niego drewniaku w nieznanej wcale wielkiemu światu mieścinie San José de Mayo. Co nam po tych kartkach zadrukowanych stosem filozoficznych analiz? Trudno jest w praktyce być adwokatem Boga. To prawda, przepraszam jednak za śmiałość – jestem w tym zaprawiony. Byłem wtedy jeszcze młodym księdzem, gdy umierał Bartek. Chłopak o niezwykłych zdolnościach plastycznych, który jako jeden z setki kandydatów przeszedł krajowe egzaminy i został przyjęty na krakowską ASP. Spełniało się jego marzenie, otwarta została droga do sukcesu. Za kilka lat rozwoziłby swoje obrazy po świecie, pił z kielicha sławy i deptał pod żyrandolem elitarne dywany na salonach. Zaraz po maturze rodzice zawieźli Bartka pierwszy raz do lekarzy. Wyrok – rak. W tej wyjątkowej sytuacji rektor ASP na wejście zgodził się dać chłopcu z Mazowsza urlop dziekański. Kilka miesięcy trwała przegrana walka o jego życie. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym mama Bartka - wspaniała pani Gabrysia - zawiozła mnie do ciechanowskiego szpitala, gdzie umierał jej genialny syn. W kieszeni sutanny na piersiach zdążyłem zawieźć Bartkowi wiatyk. Był przeraźliwie wychudzony, siny, nie rozumiał już nawet, co do niego mówimy. Odszedł w kilka chwil po przyjęciu Ostatniej Komunii Świętej. Czułem się na tej białej sali jak nieudolny adwokat, który przegrał sprawę i świeci oczami przed klientem. W tamtym momencie pani Gabrysia, mama nierozpoczętego zarazem i niedokończonego jeszcze artysty, położyła mi jakoś głowę na ramieniu, mówiąc tylko: to pewnie dla Bartka było lepsze. Ta wczesna zmiana życia, czuwanie matki z księdzem i biała Hostia w szpitalnej izolatce, zamiast westchnień bohemy, koncertów nocą, zachwytów cyganerii, tupotu na estradzie i samotnej twarzy na zdjęciach z tabloidów. Czy wolno nam powiedzieć, że tak będzie lepiej? Istnienie Boga potwierdza się od wnętrza.
    W takich momentach trzeba przyjąć, że poznanie prawdy o życiu nie zawsze jest intelektualnym procesem. Czasem musi ono być silnym aktem woli: nadziei, ufności i wiary. Wobec spalonych w garażu dzieci, wobec przedwcześnie obumarłego geniuszu, wobec samotnej śmierci niewinnych, intelekt mnożąc swoje spekulacje prowadzi jedynie do eskalacji oskarżeń wobec wiecznego Winowajcy. Ale intuicja duchowa znajdzie swą odpowiedź, bez klasyfikowania jej w filozoficzne pojęcia. Nie znam osoby, która po przebyciu egzystencjalnego dramatu, czekałaby aż siądę przy niej na krzesełku i rozpocznę lekturę “Metafizyki” Arystotelesa. Natomiast byłem wielokrotnie świadkiem ulgi, która przenikała serce zdruzgotanego człowieka, gdy ktoś w chwili tragedii trzymał go za rękę, wziął na siebie cały bunt opuszczenia, nie bał się widzieć łez lub odsłuchać słów rozpaczy. Tylko w taki sposób nadzieja przekonuje, że śmierć jest przybliżeniem. Wiara spostrzega, że wszystko zawsze porusza się w Bogu - tam i tu, wcześniej i potem. Ufność zaś doświadcza, że poczucie utraty jest chwilowym przeżyciem serca – trwałe jest zamieszkanie stworzenia w Stworzycielu. Gdy porządek myślenia, w chwili tragedii, zdolny jest zwrócić się w stronę immanencji, dramat trwa, przestaje być jednak nieznośnym obciążeniem. Próba rozstrzygnięcia egzystencjalnego bólu i buntu wobec Boga na poziomie przyrodzonym, filozoficznym lub przypuszczeniowo – intelektualnym, w takich momentach jest paplaniną clowna, aberracją. Jedynym możliwym sensem jest otwarcie nadprzyrodzonego horyzontu.
    Przed kilkoma miesiącami moi wierni przyjaciele przysłali mi za ocean kilka lektur dla ducha. Wśród nadesłanych książek znalazłem też pozycję anonimowego kartuza – dziełko, które co prawda czytałem już przed laty: “Miłość i milczenie”. Książka ta należy do szeregu jakże niespotykanych dziś już wydawnictw, które nie tylko nie męczą czytelnika, nie atakują, nie deprawują, nie prowokują, nie obnażają i nie zawstydzają ale budują jeszcze bardziej przy ponownym odczytaniu. W pewnym fragmencie lektury natrafiłem na następujące rozważanie, które wydało mi się być spójnym i ostatecznym rozstrzygnięciem doświadczanego przez nas czasem paradoksu niekwestionowanej wszechmocy Boga i zarazem Jego pozornej pasywności: “Nie wystarcza, że Bóg rządzi stworzeniem i kieruje jego aktywnością. Będąc jedyną i nadrzędną zasadą wszystkich bytów, podtrzymuje je w istnieniu, daje im nieustannie, w każdej chwili, wszystko czym są. Jeśli działanie Boże ustałoby na sekundę, świat i my sami rozpłynęlibyśmy się jak sen. Kiedy pojmie się konieczność aktu Bożego zachowującego rzeczy, które uprzednio stworzył, odnajdzie się w każdym przedmiocie szczególną wielkość, ponieważ to Wszechpotężny i tylko On, obecny w tym drobnym bycie, podtrzymuje go poza nicością. Cień wydaje się być najbledszą z rzeczywistości: nasz cień jest niczym w porównaniu z nami samymi. Ale w porównaniu z Bogiem obecnym w nas, my mamy jeszcze mniej realności. Wobec rzeczywistości Bożej nie jesteśmy nawet cieniami” (Miłość i milczenie, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1987, s. 22).
    Gdy przełożyłem stronę przeczytanej powyżej refleksji, w pamięci powróciłem do pierwszych lat szkolnej katechezy, jaką dane mi było otrzymywać jeszcze w czasach licealnych. Mam przed oczyma zabawny obrazek z podręcznika do religii: oto na wielkiej dłoni Stwórcy stoi głośno krzyczący człowiek, a w ręku trzyma transparent z napisem: Bóg umarł! Śmiesznie mały oskarżyciel wiernie wszechmocnego Winowajcy, który nigdy swej podstawy nie usunie mu spod nóg.