środa, 7 grudnia 2016

Przyświadczenie. Coś pomiędzy przeżyciem a refleksją...

   Większość fakultetów dziś i uniwersyteckich wydziałów pieczołowicie zabiega nie tyle o podwyższenie poziomu ćwiczeń, laboratoriów czy wykładów, ile o maksymalne rozszerzanie przestrzeni rekrutacji. Edukacja akademicka jest współcześnie coraz bardziej powszechna, powstają szkoły wyższe i szkółki, instytuty oraz wydziały, które za każdym razem proponują studentom jeszcze bardziej wysublimowany tytuł na dyplomie, dla przykładu: wydział monitoringu gminnych supermarketów lub wyższa szkoła psychologii spacerów, brydża, hobby oraz jazdy na rolkach zaocznie. Prawda brodzi po kostki w wodzie, przy brzegach, bo student stał się atrakcyjnym towarem. A ja mam sposób, jak współcześnie bez płycizny otworzyć całkiem nowy wydział, który przyciągnie ogromną liczbę adeptów wiedzy atrakcyjnej, dobrze płatnej i kulturowo praktycznej: terapia podziałów. Jeśli bowiem dziś jakiegoś fachowca potrzebuje nowoczesne społeczeństwo, to bardziej niż murarza, nauczyciela czy lekarza, wygląda ono zatrudnienia mędrca, kogoś więcej niż negocjatora, mediatora lub guru, który jakimś wysiłkiem zdobytej wiedzy – bo na cud już chyba za późno – przepuści jedną ulicą, mniej więcej sterując w tym samym kierunku, marsz kodziarzy i pisiorów, niepodległych i euroentuzjastów, agentów i podziemie, wreszcie tradsów z charyzmatykami. Można się na to uśmiechnąć. A jednak albo to się uda - albo egzystencja nowożytności dogorywać będzie w swej udręce. Bo przeżyć się da, ale nie da się tworzyć czegoś w świecie, społeczeństwie czy Kościele coraz brutalniej rozparcelowanym na detale. Wiadomo zaś powszechnie, że egzystencja bez rozruchu to agonia.
            Pozornym obserwatorom z chodnika wyda się zrazu oczywistym, że najwięcej zarabiałby na tym chaosie terapeuta podziałów politycznych. Zaraz rozwożono by go po rozmaitych redakcjach, przepytywano w czasopismach, wkładano do ręki raz białą, raz czarną flagę ideologicznych korowodów. Być może, nie znam się specjalnie na ekonomicznych możliwościach celebrytów, wiem natomiast z pewnością, że podział polityczny, społeczny lub kulturowy jest jedynie konsekwencją rozbicia moralnego. Najpierw komentuje się rozbieżnie o prawdzie, krzywiąc tym samym odporność i wrażliwość sumienia, a potem ów bardziej podstawowy podział etyczny staje się szybko obecnym w polityce. Ale i niespójność etyczna, choć starsza od rozdarć społecznych, nie jest jeszcze najbardziej pierwotna. Jeśli jest coś zupełnie podstawowego, co ulec może rozbiciu, to jest to podzielona dusza. Uważam, że rozdarcie wewnętrzne w człowieku, pęknięcie duchowe, przebiegające istotnie u samych źródeł osobowości - najmniej przecież komentowane, najmniej zauważone, bo pozornie najmniej praktyczne dla wszystkich - jest początkiem coraz bardziej powszechnego podziału moralnego, społecznego, politycznego czy wreszcie kulturowego.
Trudno współcześnie powiedzieć: jesteśmy chrześcijanami! W istocie bowiem coraz powszechniej przychodzimy nie ze świata tej samej Ewangelii i tego samego Kościoła lecz najczęściej, z niebywałą jak dotąd intensywnością emocji, identyfikujemy się bezgranicznie z niezliczoną liczbą szkół duchowych, nurtów, ruchów i subiektywnych doświadczeń religijnych, które zdają się nie mieć już często wspólnego, obiektywnego centrum. To nasi duchowi liderzy formują nas dzisiaj jak chcą: najpierw u podstaw ducha, przez moralność dalej, aż do konkretnych postaw społecznych. Wpływ religijnych liderów jest tak samo imponujący, co niepokojący. W niektórych bowiem wymiarach mogą oni o duchowym profilu chrześcijaństwa rozstrzygać mocniej niż Jezus – i to z powodu tej chyba charyzmatycznej uzurpacji, poza chrztem, trudno jest dopatrzeć się w nas jeszcze czegoś, co bezdyskusyjnie łączy: czy to w sposobie modlitwy, czy w działalności apostolskiej, czy w liturgii, czy ostatnio nawet w moralności. Z tych powodów domniemam, że terapeuta podziałów religijnych mógłby wkrótce zarabiać więcej niż polityk. Musiałby natomiast skupić się w procesie terapeutycznego scalania duchowości na umiejętnej mediacji między dwoma, generalnie skonfliktowanymi postawami religijnymi współczesnego chrześcijaństwa: między tymi, którzy uważają, że duchowość to intelektualny dyskurs, wytrwałe milczenie w kościelnej ławce na naukach i zakuwanie dogmatów na pamięć oraz między tymi, którzy krzyczą, że duchowość to prostacka koncepcja ewangelicznego dziecięctwa, podnoszenie rąk do góry, taniec wokół ołtarza i powtarzana przez wszystkich od dłuższego czasu ewangelizacyjna mantra: Bóg cię kocha, to wielka radocha...
Tę nieufność, a może nawet już nieprzyjazne starcie w posoborowym obliczu chrześcijańskiego świata, można by z grubsza określić jako napięty konflikt między refleksją a przeżyciem. Konflikt o wzajemne udowodnienie sobie na punkty, czy w rozwoju duchowym autentyczne jest przywiązanie do liturgii, czy modlitwa spontaniczna, tradycja czy misyjność, argumentacja czy entuzjazm? Obserwując od lat i poddając laboratoryjnemu wręcz badaniu szczegóły tak nieprzyjemnego starcia w łonie chrześcijaństwa, z zawstydzeniem powracam do pytania: dlaczego nie biją na alarm teologowie życia wewnętrznego? Co jakiś czas podnoszą jedynie ciekawe kwestie - z reguły kopani pod ławką w kostkę przez praktycznych proboszczów - etycy czy filozofowie społeczeństwa. A przecież wystarczyłby głębszy, przemyślany i historyczny komentarz do mistyki, by jednym i drugim porozluźniać pięści. Tymczasem badacze duchowości kontentują się raczej biernością, wolą nie tracić teoretycznej stateczności. Rośnie więc nieufność charyzmatyków, którzy boją się tego, że chrześcijanie intelektualni każą im znów nauczyć się łaciny i wszystkich pytań z katechizmu. A chrześcijańscy myśliciele z kolei uciekają od charyzmatyków, poirytowani bardziej z dnia na dzień tym, co już sam kardynał Bergoglio podobno zwykł nazywać szkołą samby.
Wracam tu pamięcią do czterech, bardziej lub mniej znaczących wydarzeń, które wydają się znaczyć proces wzajemnego wypierania się wiary od rozumu w duchowości. Refleksję i doświadczenie od kilku lat ustawiono w dwóch, oddalonych od siebie nawach, aby każdy mógł sobie bez stresu urządzać własne procesje. Długi już czas temu brałem szczęśliwie udział w dublińskim spotkaniu ze znakomitym reżyserem i w gruncie rzeczy myślicielem Krzysztofem Zanussim. Lubię słuchać Zanussiego. U Mistrza nienaganna forma przekazu odpowiada harmonijnie lotności myślenia. Reżyser opowiadał nam spontanicznie, jak to przybył właśnie do Dublina bezpośrednim lotem z kolejnego festiwalu filmów w Moskwie. W Rosji przygotowano specjalne z Nim spotkanie, wykład, po którym zadawano wiele pytań. Wśród znaczących, choć mniej znanych w Polsce filmów reżysera, ważne miejsce zajmuje również obraz „Iluminacja”, którego temat oscyluje swobodnie lecz głęboko wokół spraw z duchowości. Ktoś ze studentów w Moskwie – wspominał nam wtedy w Dublinie Zanussi – postawił mu znaczące pytanie: dlaczego mówi Pan tyle o mistyce? Przecież dziś nasza racjonalna generacja już wie, że doświadczenie mistyczne w słownikach zdefiniować trzeba jako przesąd, fanatyzm albo egzaltację...wtedy chyba pierwszy raz poczułem w sercu jakąś stanowczą kontestację i pretensję wobec chrześcijan, którzy porzucając szacunek do rozumu, ośmielili się nazywać mistyką wszelkiego pokroju spirytystyczne eksperymenty: od hipnotycznych zaśnięć małpujących kontemplację, przez publiczne spektakle egzorcystów, aż do przepowiedni wyssanych z palca w imieniu Ducha Świętego.
Bezpośrednim powodem tego, iż tak wiele osób dziś, obserwując Kościół tymczasem z dystansu, badawczo lub z wątpieniem, utożsamia chrześcijańską mistykę z coraz bardziej powszechnymi, neurotycznymi zaburzeniami stanu emocjonalnego szukających wytchnienia w religii jednostek, jest dyktatura irracjonalizmu. To irracjonalizm pozwolił na dowolne, użyteczne mieszanie pojęć, doświadczeń i faktów. W drugim z przykładów przeniosę się krótko do auli wykładowej Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych. Instytucja ta, znakomita choć wydaje się zbyt mało jeszcze popularna w Polsce, powstała jako jednostka naukowa w roku 2008, z inicjatywy akademików skupionych w środowisku badawczym wokół pokornej i genialnej osoby księdza Michała Hellera. Uroczysta inauguracja Centrum Kopernika odbyła się 2 października tegoż roku, około godzin południowych, w krakowskim Collegium Maius Uniwersytetu Jagiellońskiego. Michał Heller przedstawił naukowe cele instytucji, zabrał też głos Charles Harper, wiceprezes Fundacji Templetona, która dopiero co nagrodziła sowicie dokonania wybitnego, polskiego kosmologa i księdza. Warto zaznaczyć, że cały finansowy dochód z tej nagrody ksiądz Heller przeznaczył właśnie na powstanie Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych. To dlatego zaraz potem wszyscy obecni na inauguracji wznieśli toast winem z krakowskich winnic UJ-otu, a następnie wysłuchali wykładu Michała Hellera. Po wystąpieniu Profesora nadszedł czas na dyskusję. Gdy z sali wreszcie padło pytanie: co zdaniem Hellera jest dziś największym zagrożeniem dla ludzkiej cywilizacji? – ksiądz, który z reguły mówi z wahaniem, skromnie, jakby zestawiając myśli w swej genialnej głowie, tym razem udzielił błyskawicznej i krótkiej odpowiedzi, konstatując: irracjonalizm. Brak szacunku do rozumu dziś dominuje wszędzie: w życiu społecznym i mediach, w edukacji, dyscyplinie i miłości. Nic więc dziwnego, że jako coraz bardziej powszechny szkodnik, dotarł również do najgłębszych pokładów duchowości. W innym wystąpieniu, które aż chce mi się zacytować tutaj, Michał Heller rozwijał swą diagnozę, mówiąc tak: „Po odejściu neopozytywizmu, który mylił się w ogóle swych twierdzeń ale przynajmniej pilnował rzetelności w rozumowaniu, wielu ludziom wydało się, że wszystko wolno. Każda głupota ma prawo bytu na wolnym rynku ludzkich przekonań. Czasy nowożytnego racjonalizmu, czyli jak się mówi: zniewolenia rygorem myślenia - minęły. Żyjemy w okresie ponowożytnym, w którym retoryka jest ważniejsza od logiki, a siła perswazji od doświadczalnych argumentów. Zarówno nauce jak i religii grozi dziś zalew irracjonalizmu. Irracjonalizm jest szczególnie niebezpieczny w obszarze religii. Prowadzi on do nietolerancji, fanatyzmu, różnego rodzaju fundamentalizmów a w skrajnych przypadkach do terroryzmu i wojen religijnych. A w każdym wypadku irracjonalizm kompromituje religię i wzmacnia antyreligijne tendencje. Dość nieoczekiwanie w sprzeciwianiu się irracjonalizmowi religia i nauka znalazły się po tej samej stronie barykady. I to jest szansa, której nie powinniśmy zmarnować, a zmarnować ją możemy bardzo łatwo – wystarczy, że pozwolimy irracjonalizmowi przesiąkać do naszej religijności”.
W trzecim z przykładów powspominałem sobie kiedy, z jakich powodów i przez które to szeregi zaczynał się smutny pochód irracjonalizmu w stronę chrześcijańskiej religijności? Miałem lata temu kolegę, który chodząc ścieżkami tak zwanej Woli Bożej, dotarł do seminarium, by uczyć się na księdza. I znaliśmy się potem dobrze i współpracowaliśmy wiele, choć w końcu – takie jest życie – przyjaźń jakoś nam nie wyszła. Ale pamiętam, że po trzech pierwszych latach formacji, mój kolega zaczął przybierać duchowy kurs przaśnie franciszkański: pragnął obcować więcej z naturą niż z tabernakulum, publicznie ogłaszał pochwałę prostoty, egzaminy z teologii postanowił zdawać bardziej na tak zwanym zawierzeniu niż za pomocą wiedzy, chodził w sandałach bez skarpet czasem nawet zimą. To prawda, że radykalizm łatwo pomylić ze skrajnością. Budzi to wówczas wiele niepokoju lecz ja długi czas przyglądałem się temu z sympatią. Aż do momentu, w którym mój franciszkański kolega przekonywał mnie, że wiedza przeszkadza w postępie ducha, za przykład stawiając oczywiście Vianney‘a. Biedny proboszcz z Ars! Ile to już subiektywnych pomysłów broniło się w dowolny sposób manipulując biografią świętego: że nieuk, że został księdzem z Bożej łaski, że nie umiał wcale łaciny, że w imię ubóstwa nie sprzątał kościoła i całymi dniami tylko modlił się, modlił i modlił. Wiele lat później, kiedy wspaniały Benedykt XVI ogłosił Rok Kapłański, wraz z trójką księży przyjaciół dotarliśmy do Ars. Wszystko tam było wielkim zaskoczeniem. Żywa parafia, którą zbudował ten inteligenty proboszcz. Siła woli, jaką miał, by działać, żyć i trwać do tego godzinami rzeczywiście na modlitwie. Wspomnienie genialnego katechety, który głębią oraz prostotą docierał do najbardziej kamiennych serc i umysłów. Kościół parafialny ozdobiony nowocześnie przez Vianney‘a, a przede wszystkim Jego osobista biblioteka na pierwszym piętrze plebanii, biblioteka ze wszystkimi, najważniejszymi dziełami teologicznymi, filozoficznymi i literackimi tamtej epoki, biblioteka, za którą proboszcz z Ars zapłacić musiał fortunę – zrobiła na mnie niezatarte wrażenie. Z moim kolegą, dawniej tercjarzem franciszkańskim, a dziś kurialnym urzędnikiem z tak zwanym sukcesem w kategoriach kościelnej kariery, spotkałem się ostatni raz na obronie mojej tezy. Po tryumfach, fanfaronach i obiedzie podszedł do mnie i zapytał, czy moim zdaniem byłby on również zdolny napisać jakiś doktorat?
Mam zawsze nadzieję, że chrześcijańscy intelektualiści piszą nie dla tytułu przed nazwiskiem ale dla coraz to głębszego komentowania prawdy w aktualnym jej kontekście. Z uwagą więc, po czwarte, przeczytałem tekst mojego rówieśnika i szefa mieleckiego KIK-u, pana Tadeusza Matuszkiewicza: „Kościół według charyzmatyków”, który wisiał przez parę tygodni na oficjalnej stronie internetowej czasopisma „Christianitas”. Matuszkiewicz, odważnie i wnikliwie polemizując z niejakim dr Sionką, bliskim doradcą biskupa Rysia, skrupulatnie choć krótko rozłożył na łopatki ezoteryczny domek z duchowych kart, wznoszony od kilku lat przez tak zwanych pentekostalnych charyzmatyków, gromiąc ich za: synkretyzm religijny, subiektywny indywidualizm, postrzeganie religijności w kategoriach dobra konsumpcyjnego, czy też ograniczanie źródeł wiary do doświadczenia rozumianego jako emocjonalne przeżycie w grupie. Nad tymi błędami, jak trafnie wskazał redaktor z Mielca, unosi się na domiar złego jeszcze duch naśladownictwa w Kościele katolickim, w którego szeregach coraz powszechniej się mniema, że tryb subiektywnego pentekostalizmu ma stać się uniwersalnym stylem duchowym czy duszpasterskim nowożytnego katolicyzmu. Zgadzam się ze wszystkim lecz tylko do połowy, ponieważ po dokonaniu chirurgicznej wręcz trepanacji pentekostalnej pokusy w Kościele, Tadeusz Matuszkiewicz za przeciwwagę lub sposób rozwiązania problemu, podał w tle swojego tekstu zaledwie trzy wzniosłe i suche pojęcia: doktryna, ortodoksja, Magisterium. Wyobrażam sobie, że ktoś z młodych lub starszych wiekiem katolików, kto załapał się przypadkiem na charyzmatyczne modlitwy, do zdarcia gardła pośpiewał sobie protestanckie piosenki o Jezusie, klaskał i tańczył na stadionie, gdy przeczyta coś podobnego, zacznie kalkulować tak: „tamto było żywe i radosne, to jest suche i odległe - wolę już uśmiechać się i być na luzie niż unosić przemądrzały palec do góry w obronie zakurzonych katechizmów. To nuda słuchać o doktrynie. To sztuczność skupiać się tylko na obronie ortodoksji. W Ewangelii czuć pewne ryzyko, powiew – i bardziej je czuć na stadionach niż w zatęchłych, klasztornych archiwach”. Tak oto intelektualna restrykcja bez szerokiego wyjaśnienia i bez osobistego wprowadzenia w piękno doświadczenia doktryny, ortodoksji lub liturgii, może wywoływać odruch obronny, znudzenie, a nawet obawę, odsyłając do swoich zakrystii dwie, wspomniane już procesje: poważnych od refleksji i rozhukanych od przeżycia. A przecież studiowanie doktryny to smakowanie w mądrości, wobec którego niczym są śmieszne koncepcje współczesnej psychologii. Kto zaś jeden raz świadomie podczas liturgii śpiewał z chórem i z sercem antyfonę: „Flos Carmeli”, pociągnięty daleko jej natchnieniem, czuć się może potem skrępowany natrętną dosłownością konsekrowanych gitar.
Coś musi więc być między tańcem a studium, stadionem a zakrystią, refleksją a przeżyciem. Bo u swych źródeł duchowość chrześcijańska jest czystą pierwszej wody mistyką. Myślę, że aby zrozumieć jak doszło do zmącenia i gdzie szukać ponownie pobożnego centrum, trzeba z pokorą uznać, że duchowość nie jest dowolnym produktem wewnętrznym jednostek ale jak cała zresztą teologia, podlega pewnym prawidłom poznawczym – po prostu jest więc częścią nauki. Oczywiście, metodyka badawcza tak zwanych nauk ścisłych, materialnych czy eksperymentalnych jest zgoła odmienna od metod badawczych teologii. Co jednak ciekawe, wnioski tych dwóch nauk mogą, powinny i coraz częściej stają się przyczyną do wzajemnego, ubogacającego dialogu, mimo, że duchowość nie rozstrzyga o sprawach nauki, a nauka jest bezradna w obszarze nadprzyrodzonym. Jestem przekonany, że jeśli przed wiekami doszło do spotkania i owocnych konwersacji między nauką a religią, to wspólnie wynegocjowanym na korzyść dwóch stron pojęciem była idea porządku natury. Co do tego, że istnieje jakiś odwieczny porządek wszystkiego zgadzała się nauka, począwszy od filozofów jońskich – zgadzała się też teologia, począwszy od Ojców Kościoła. Teologowie akceptowali - co służyło i podobało się uczonym - że Bóg stworzył wszystko według odwiecznego porządku, który jest Jego rozumnym, a więc jedynie prawdziwym zamysłem. Wśród myślicieli chrześcijańskich zawsze stawiano sobie prowokacyjne pytanie: a czy Bóg mógł stworzyć inny wszechświat, który funkcjonowałby poza uznanym porządkiem natury? Aż do czasów nowożytnych teologowie bez namysłu odpowiadali: nie! Ów pierwotny ład należy bowiem do natury Boga, jest konieczną częścią Jego bytu. Co jest lub byłoby nieładem, nie istniałoby realnie – mówiła religia chrześcijańska, wywołując potakujący gest głowy naukowca. Ale ten rozumny pogląd skończył się na epoce Kartezjusza, który jako pierwszy radykalnie i z dużym sukcesem zakwestionował absolutność porządku natury, twierdząc, że jest on w gruncie rzeczy dowolny. Bóg – według Kartezjusza i jego wyznawców – równie dobrze mógłby stworzyć świat, w którym dwa i dwa równałoby się pięć.
Skracając ten traktat uważam, że fantazja kartezjańska jest dziś boleśnie odczuwalna na gruncie duchowości. Rozbujane współcześnie nad wyraz zjawiska o charakterze pozornie nadprzyrodzonym, które tak bardzo niepokoją, to skutek przejścia teologów na stronę Kartezjusza i odrzucenia praw absolutnego porządku w obszarze życia wewnętrznego. Dopóki w formacji duchowej chrześcijan respektowano odwieczne principium, wierząc, że pochodzi ono od Boga, cuda były wyjątkiem, a codzienność ascetyczna stanowiła konsekwentny wzrost wielu w modlitwie, sakramentach czy świętości. Kiedy swoją procesję uformował Kartezjusz, większość stwierdziła, że stać ich codziennie na cuda, kątem przepuszczając żmudne i nudne wysiłki ascetyczne. Bo jednak cuda są łatwiejsze od wysiłków. Tak oto wyruszyły przeciwstawne procesje i świat życia wewnętrznego został podzielony: charyzmatycy uparli się szukać iluminacji w jakimkolwiek ezoterycznym doświadczeniu, a przerażeni tym uczeni postanowili ocalić coś ze światła, szczelnie zamknięci w scholastycznej twierdzy.
Szukając roztropnego centrum trzeba czym prędzej powrócić w duchowości do szacunku wobec porządku natury wzrostu wewnętrznego. Można tu zaryzykować pewną kalkulację: jeśli nauki eksperymentalne bronią porządku naturalnego jako przyczynku do prawidłowego wnioskowania we wszystkim, tak duchowość musi bronić porządku nadnaturalnego, by prowadzić ludzi do mistyki.  W teologii duchowości owo nienaruszalne principium ukrywa się pod postacią trzech okresów życia duchowego: oświecenia, oczyszczenia, zjednoczenia. Czasem nadaje się im bardziej czytelną dla niniejszych rozważań nazwę: okres początkujących, postępujących i doskonałych. Jeśli dla wszystkich jest jasne, że początkujący nie mogą aspirować do poziomów mistyki, nie istnieje jednocześnie żaden, meczący spór między refleksją a przeżyciem. Stosowanie bowiem odpowiedniej do każdego etapu metody, kończy się autentycznym doświadczeniem. W procesie dorastania do przeżycia mistycznego mają swój udział wszystkie władze osobowości: wola, rozum, sumienie i  uczucia postępująco – bez napięcia, zachłyśnięcia, przeciążenia – uczą się delektować duchowe piękno, rozważać, spoczywać w jego przepaści. Oto stopniowo, w miarę czystej intencji, hojności i determinacji, człowiek wewnętrzny odmierza swą drogę od rozumu do serca, wszystko utrzymując w boskiej harmonii: smakując pierwszych owoców modlitwy, porządkując swe życie według nieomylnej doktryny, doświadczając obecności Boga w liturgii, aż do daru mistycznej iluminacji. Konflikt narasta kiedy lekceważy się porządek duchowej natury, dokonując chaotycznie irracjonalnych szarpań i przeskoków. Wtedy i gimnazjalista, położony snem sprawiedliwego na podłodze kościoła, ma śmiałość zwać się mistykiem.
John Henry Newman w powszechnej opinii uznawany jest za symbol chrześcijańskiego racjonalisty. Jego system myślenia wydaje się być bastionem doktryny, z daleka nawet nieprzychylnym wszystkim, intelektualnym i duchowym eksperymentom. To jednak ów wielki konwertyta XIX wieku odkrył i opisał to coś, co dokładnie znajduje się między przeżyciem a refleksją – i nazwał to przyświadczeniem (assent). Co to takiego? Aby dobrze zrozumieć wykład Newmana, trzeba w jego biografii cofnąć się do roku 1833, kiedy to przyjaciel przyszłego kardynała – Froud, namawia młodego wówczas, anglikańskiego księdza z Oxfordu, na ciekawą wyprawę do Rzymu. Po wizycie w wiecznym mieście, inicjator eskapady Froud powraca do Anglii lecz Newman – już wówczas siłujący się z wątpliwościami i przekonany wewnętrznie do przejścia na katolicyzm, stawiający sobie wiele pytań, intensywnie myślący – pragnie odbyć samotną wycieczkę na Sycylię. Na wyspie dokucza ciążący, niebezpieczny upał. John Henry postanawia wyruszyć na piechotę w głąb lądu. Zabiera ze sobą jedynie służącego o imieniu Gennaro. Obydwaj chcą dotrzeć, po kilkunastu godzinach wyczerpującej marszruty, do miejscowości Leonforte. I oto niespodziewanie, nawet nie w połowie dystansu, Newman doznaje poważnego ataku tyfusowej gorączki, która na Sycylii wielu turystów przyprawiała o śmierć. Przerażony sytuacją Gennaro pochyla się nad swoim angielskim patronem, odmawiając chrześcijańskie modlitwy przed śmiercią. Newman słyszy wszystko i jak potem odnotowuje w swej autobiografii, nagle przeszywa jego wnętrze absolutna pewność: „nie umrę! Nie zgrzeszyłem nigdy przeciw światłu! Mam w Anglii misję do wykonania”!
To niepozorne wydarzenie stało się potem drogowskazem mistyki Newmana. W kilka lat po przeżyciu zdrowotnego kryzysu na Sycylii, wielki konwertyta podejmie merytoryczną polemikę z systemem Locke’a, dochodząc do wypracowania istotnego i wspomnianego już tutaj pojęcia: przyświadczenia - ni mniej, ni więcej jest ono stuprocentowym aktem poznawczym rozumu, który stuprocentowo w miłości kontempluje serce. Newman w swych poszukiwaniach stawiał sobie śmiałe pytanie: czy w przekonaniu o istnieniu Boga należy zatrzymać się tylko na poziomie intelektualnej teodycei – oczywiście, argumenty są tu fundamentem – czy można wtargnąć osobistym poznaniem do tego kręgu prawd, z których składa się ta wielka myśl? Siłując się nad istotą trafnej odpowiedzi, Newman doszedł do pojęcia przyświadczenia. Nie jest ono ani suchym wkuwaniem na pamięć katechizmu, ani irracjonalnym chaosem egzaltacji. Przyświadczenie mistyków składa się z trzech wolnych, świadomych, osobowych aktów wierzącego człowieka: rozumowego poznania rzeczywistości, moralnego przyznania się do niej oraz wolitywnego przylgnięcia wnętrzem do realiów. Poznanie, przyznanie się, przylgnięcie – oto utracone centrum mistyki.


środa, 19 października 2016

Papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...

            Moją przygodę podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie 2016 roku, rozpocząłem szczęśliwie i niebanalnie. Z grupą przyjaciół ruszyliśmy w stronę Częstochowy, rzutem na taśmę gdzieś w pobliżu jasnogórskiego klasztoru zaparkowaliśmy samochód i wśród setek tysięcy pielgrzymów z najbardziej odległych stron Polski, czekaliśmy na wejście do sektorów. Oczywiście, nie wpuszczono nas tam, gdzie pragnęliśmy dotrzeć, ponieważ jednak Urugwajczycy śmiejąc się mówią, że my, Polacy, jesteśmy sztywnie formalni, z głową pod taśmami, kryjąc w kieszeniach okolicznościowe etykiety z numerem i nazwiskiem, wzdłuż żelaznych parkanów i czujnych służb, dotarliśmy do naszego kawałka podłogi, skąd wolno było już widzieć ołtarz, krzyż oraz miejsce, z którego papież miał przewodniczyć dziękczynnej Eucharystii za tysiąc pięćdziesiąt lat chrześcijaństwa w Polsce. Nie doliczę się po czasie, ile razy w życiu dane mi było iść do Częstochowy w pielgrzymce. Od kiedy żyję, pamiętam Jasną Górę i nie zapomnę jej aż do śmierci. Ale ten dzień nie był nawet szczególny - był wybitnie natchniony. Wspominam z Częstochowy tak często i tak wiele: spowiedzi, wysiłek ludzi, intencje, śpiewy, ciszę tłumów w kaplicy Cudownego Obrazu, rozpoznaję jeszcze w wyobraźni twarze poszczególnych pątników, ich opowieść, ich historię – ale takiej Jasnej Góry nie widziałem nigdy. Wokół mnie tysiące skupionych osób. Tłum niesie jakaś ogromna modlitwa. Uczucia porywa piękno polskich, maryjnych śpiewów. Dociera nagle do mnie, który od dłuższego czasu żyję na misyjnym dystansie, co to znaczy być katolikiem z Polski.
            Pół godziny przed rozpoczęciem uroczystej Mszy Świętej na plac dociera Ojciec Święty. Natychmiast wsiada do papieskiego samochodu i – wynalezionym przez Jana Pawła II, a zalegalizowanym przez Benedykta XVI zwyczajem – rozpoczyna krótki objazd sektorów, pozdrawiając zgromadzonych pielgrzymów. Aby dać odpowiedni przykład, śledziłem uważnie przebieg i dynamikę pielgrzymki Franciszka na Filipiny kilka, dobrych miesięcy już temu: humor, uśmiech na twarzy, argentyńska spontaniczność, bliskość i przemawianie sercem do serca. W Polsce tak nie było, śmiem twierdzić, od momentu wspominanej tu, narodowej Eucharystii na Jasnej Górze, przez wigilię i czuwanie w Krakowie, aż do Mszy posłania, zamykającej Światowe Dni Młodzieży. Papież jest wyciszony i oszczędny w gestach. Homilia na Mszy dziękczynnej za Chrzest kraju, gdyby nie konieczność współudziału tłumacza, zamknęłaby się w trzech, ogólnikowych, jezuickich punktach i nie trwałaby dłużej, niż dziesięć, może dwanaście minut. Od czasu do czasu widzę na ekranach twarz Franciszka – opuszczone usta i lekko przymkniete powieki sugerują to, o czym często wspominają mi księża z Buenos Aires: kardynał Jorge Mario Bergoglio za czasów swej posługi w Argentynie nie uśmiechał się nigdy. Jego wcielenie w rzymskiego Franciszka jest totalną metamorfozą, do tego stopnia, że w boskim Buenos bardzo często, żartobliwie nazywano Go: „cara larga” lub „carucha” – czyli po prostu „smutną gębą” – ale bardzo proszę się nie gorszyć! Tutaj nie jest to nic obraźliwego! W przeciwieństwie do sformalizowanych obyczajowo Europejczyków, mieszkańcy Ameryki Łacińskiej noszą wiele, specyficznych przydomków, które czasem w sposób totalnie bezpośredni, bez znieczulenia, kordialnie, paradoksalnie nawet, z poklepaniem po ramieniu opisują główną cechę charakteru delikwenta.
            Twarz, szczególnie u Latynosów, jest pierwszą przestrzenią spotkania między ludźmi. Dlaczego więc na Filipiny pojechał roześmiany i luźny biskup Rzymu Franciszek, a do Polski powrócił zamyślony kardynał z Argentyny? Myślę, że w podjęciu wysiłku, by znaleźć odpowiedź na to pytanie, kryje się więcej pożytku dla polskiej wspólnoty katolików, niż marnuje się dziś energii w przyciężkim już nieco drążeniu banalnego zestawu problematycznych kwestii, typu: czy wolno tańczyć balet podczas Drogi Krzyżowej? Ufam, że odpowiedź na emocjonalną chmurę nad czołem Franciszka istnieje, jest ciekawa i streścić ją można by w jednym, prostym zdaniu: ten papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...
Synod w brazylijskiej Aparecidzie zakończył swoje obrady w roku 2007. Warte zauważenia jest przede wszystkim to, co nieuchwytne pozostaje dla katolików ze wspólnot europejskich. W życiu rzymskich chrześcijan kontynentu południowoamerykańskiego ogromnym autorytetem cieszy się instytucja CELAM-u, czyli Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Jestem przekonany, że gdyby ktoś postawił najpobożniejszej kobiecie z Niemiec, Polski lub Słowacji, rutynowe pytanie: co pani wie o pracach lub dokumentach Konferencji Biskupów w Europie? - w odpowiedzi zobaczyłby duże, zaskoczone oczy. Zupełnie odwrotnie sprawa wygląda w Ameryce Południowej. CELAM i jego prace oraz dokumenty mają charakter prawdziwie historyczny, decydują o zmianach, zwrotach i przeobrażeniach Kościoła, odciskają też widoczne znamię na teologii i życiu duszpasterskim diecezji oraz parafii wzdłuż całego kontynentu. Tak jak ostatni synod w Aparecidzie jest rozpoznawalnie bliźniaczą, logiczną konsekwencją i streszczeniem intuicji obecnych już wcześniej w obradach z Puebla, Medellin czy Santo Domingo, tak samo kardynał Bergoglio jest człowiekiem absolutnie identyfikującym się z charyzmatem synodu w Aparecidzie. Byłaby więc nietaktem i polsko - mesjańskim zupełnie marzycielstwem, jakakolwiek próba wciśnięcia papieża Franciszka między oblężone konfesjonały, kropidło z wodą święconą a wota Jasnej Góry. Myślę, że trzeba wyruszyć w podróż do dalekiej Brazylii, aby zrozumieć cokolwiek więcej z zamyślonej miny latynoskiego papieża, obecnego ciałem podczas Mszy Świętej dziękczynnej za katolicką wierność jednego, europejskiego Narodu.

1.      Wieczny duch „christianitas” i doczesne kaprysy Konstantyna...

Czego więc w skrócie dopracował się synod z Aparecidy? Podsumowując bez komplikacji można stwierdzić, iż podstawowym wnioskiem a zarazem streszczeniem obrad biskupów południowoamerykańskich z 2007 roku, była idea wielkiej misji kontynentalnej. Latynoamerykańska analiza współczesnego świata doprowadza do radykalnego wniosku: kultura ludzka dziś doświadcza niespotykanej wcześnie zmiany, gigantycznego przerwania ciągłości postępu, która prowokuje pojawianie się zupełnie nowych fenomenów cywilizacyjnych. Logicznie więc myśląc, nie można oszukiwać się dalej, utrzymując, że tradycyjna i wypracowana w innym kontekście metoda pastoralna Kościoła, dosięga skutecznie sumień i dusz współczesnych nam ludzi. Jeśli świat zmienił się, coś musi zmienić też w sobie i Kościół, przy czym zmiana wymaga autentycznych proporcji. Ponieważ nietknięte ze swej natury jest jądro ewangelicznego przesłania, które Kościół ma wiernie przekazywać, aby stało się ono ponownie zrozumiałe dziś, radykalnej odmianie musi poddać się więc samo narzędzie przekazu Ewangelii, czyli struktura, wspólnota, instytucja – jednym słowem Kościół. Reforma streszczana przez wielką misję kontynentalną nie może być jedynie przestrojeniem makijażu, ale musi w swej intensywności wprost odpowiadać przemianom spostrzeganym w społeczeństwie. Biskupi z Aparecidy głoszą bez pozornego nawet kompromisu: „Wszystkie struktury eklezjalne oraz wszystkie plany pastoralne diecezji, parafii, wspólnot zakonnych, ruchów i jakiejkolwiek instytucji kościelnej powinny być przepojone tą stanowczą decyzją misyjną. Żadna wspólnota nie powinna się wymawiać od zdecydowanego wejścia z całą swoją siłą w ten nieustanny proces misyjnej odnowy oraz od rezygnacji z przestarzałych struktur, które nie są już pomocne w przekazywaniu wiary” (Aparecida. V Ogólna Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów, Gubin 2014, s. 180).
Wskazuje się więc na sześć elementów konstytutywnych wielkiej misji kontynentalnej, a mianowicie: jest ona impulsem misyjnym dla Kościoła w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach; stawia wspólnoty w powszechnej mobilizacji apostolskiej - jakby egzystencja wspólnot staje się misyjna; używa metody duszpasterskiej wprost pochodzącej z Ewangelii, od Chrystusa; polega na wychodzeniu z miejsc typowo i administracyjnie kościelnych ku światu; wymaga nawrócenia osób i struktur związanych z Kościołem; pomaga w transformacji społecznej świata i ma charakter ekumeniczny. Jeśli więc, streszczając tę myśl, w planie wielkiej misji kontynentalnej kryje się jakaś nowość, to nade wszystko jest ona wymownie obecna w wielkim powołaniu wszystkich do powszechnej gorliwości ewangelizacyjnej. Stan życia Kościoła – we wszystkich Jego wymiarach – musi stać się stanem permanentnie niespokojnym, twórczym, zaczepnym, co ujawniać się będzie w trzech charakterystykach eklezjalnego istnienia i działania: w stanie misji, w stanie nawrócenia, w stanie otwarcia.
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy swój podpis pod dokumentem z Aparecidy postawił kardynał Bergoglio, stojąc już wówczas na czele CELAM-u. Za kilka lat przyszło nieprzewidziane i metropolita z Buenos Aires na stałe zamieszkał w apartamencie z Domu Świętej Marty w Rzymie. Niezależnie od tego, w jakim stopniu rozumiemy, akceptujemy i przyswajamy sobie dynamikę albo treść tej zmiany, z chwilą gdy papież Franciszek zapłacił z własnej kieszeni za swój pokój na konklawe, zwolnił miejsce w samolocie powrotnym do Argentyny i osobiście obdzwonił wszystkich przyjaciół z Buenos Aires na pożegnanie, teologiczny i duszpasterski równik Kościoła uległ pierwszy raz historycznemu przesunięciu. Dla nas wszystkich, którzy widzimy dziś świat katolicki z transoceanicznej odległości kontynentu południowoamerykańskiego, staje się jasne, iż pragnieniem Franciszka jest takie przekształcenie wielkiej misji kontynentalnej z Aparecidy – którą sam współtworzył i której w istocie ufa bezgranicznie – aby stała się ona teraz wielką misją międzykontynentalną, międzyreligijną i międzykulturową.
Wróćmy z tym wnioskiem na chwilę z Aparecidy do Krakowa, Jasnej Góry i Warszawy. Kościół katolicki nad Wisłą – czym w takim stopniu nie może poszczycić się żadna wspólnota rzymska na świecie – konserwuje w sobie imponujący fenomen ścisłej tożsamości między strefą wiary a dziedzictwem narodowości. Urodzić się Polakiem w dziewięćdziesięciu procentach oznacza zacząć zbawiać się po katolicku. Ferment ewangeliczny Kościoła katolickiego od ponad jedenastu wieków nasycał kulturę narodową Polski i odwrotnie: odważna, sentymentalna, dumna i wolna natura polska składała swój zaczyn w katolickiej glebie Rzymu do tego stopnia, że po wiekach tej duchowej, moralnej, liturgicznej symbiozy, nieraz kosztuje odróżnić, który element jest rzymski, a który jedynie polski. Nie dziwi mnie dla przykładu więc, gdy moja Mama, dzwoniąc na drugą stronę świata, po prawie trzech lata wciąż stawia mi te same pytania: czy urugwajskie dzieci chodzą na Roraty? Czy z urugwajskim biskupem podzielimy się opłatkiem? I czy dużo osób przyszło w Urugwaju na poranną rezurekcję?
W łonie kultury poszczególnych narodów, co jest nieuniknione, ważne miejsce zajmuje jednak również historia, a w centrum dziejów historycznych narodu swe cierpliwe wrzeciono raz szybciej, raz wolniej, systematycznie obraca polityka. Uważam, że tak samo, jak narodowość polska splata się bliźniaczo z katolicką wiarą, tak samo polityka w naszym narodzie jest spojona nieodłącznie z historią. Żywej dynamiki polskiej polityki dziś nie zrozumie ten, kto nie pozna polskiej historii. Tak oto po tysiąc pięćdziesięciu latach dziejów narodu, wikłają się w sobie potężnie nierozdzielnie, cztery żywioły, które były, są i będą zapewne dla polskości ważnym czynnikiem tożsamości, progresu i trwania: kultura, historia, polityka, wiara. Ów splot żywiołów społecznych jak zawsze z jednej strony potrafi imponować, z drugiej strony przynosi zagrożenia. Może bowiem w polskim myśleniu katolickim, co zresztą często miało w przeszłości i ma współcześnie też miejsce, zrodzić się śmiertelnie niebezpieczna pokusa pokładania wiecznej nadziei religijnej w skuteczności doczesnej polityki. Najlepiej przecież – tak często myśli wielu uczciwych i pobożnych ludzi – gdyby pojawił się jakiś uległy, prawicowy mesjasz, który etyczny, duchowy i społeczny porządek wiary, uczyni powszechnym za pomocą litery prawa. Wielu z nas śni bez wytchnienia jakiś sen o bardziej jeszcze radykalnych Konstantynach.
Dorobek synodu z Aparecidy, który reprezentował kilka dni w Polsce Franciszek, podpowiada w jaki sposób nie ulegać podobnej pokusie. Religijne korzystanie z usług polityki jest zwodnicze. Wiadomość ewangeliczna bowiem z jednej strony ma naprawdę formę zaczynu, a nie parlamentarnego dokumentu i jest w stanie przefermentować postać różnorodnych i różnobarwnych cywilizacji. Z drugiej strony polityka nie dorasta nigdy do interkulturowej siły religijności i zamknięta w czasie historycznym, dzieli się na epoki, w których zawsze kiedyś dobiega końca jej postać, z konieczności przekazując berło i tron następcy, uzurpatorowi lub reformie. Gdyby religia splotła skuteczność z władzą, na granicy epok – czyli choćby dziś – musiałaby uznać swój przekaz za skończony. Nie chodzi więc o to, uczy idea z Aparecidy, by pokładać ufność w legalizacji lecz by nie przestawać trudzić się w formacji.
Nie trzeba opuszczać rąk, gdy rozkapryszony Konstantyn odmówi nam tym razem swego podpisu na edykcie. Być może kultura oraz elementy kulturopochodne współczesnego świata są już tak nasycone kontrowersją, różnorodnością, niekiedy sprzecznością, a czasem żywym bogactwem inspiracji, że nie da się rzeczywistości dziś zamknąć do jednej, legalnej definicji. Osobiście ośmielam się sądzić z dwóch powodów, że żywotność „christianitas” jednak nie uległa wyczerpaniu i wciąż stanowi dla świata ostateczną, ratującą wszystko propozycję. Po pierwsze dlatego, że koncepcja chrześcijańska odkrywa jedynie prawdziwą i niesprzeczną metafizykę, etykę, duchowość oraz antropologię. „Christianitas” jest właśnie cierpliwym, dynamicznym odkrywaniem istniejącej już i jedynej prawdy o świecie, moralności i człowieku – odkrywaniem, a nie jej kontekstualnym dorabianiem. Po drugie, wymyślanie prawd alternatywnych miało, ma i mieć będzie wciąż swoje miejsce w kulturze – nigdy jeszcze jednak nie stało się ono skuteczne. Wręcz przeciwnie, kończyło swą manifestację drastyczną porażką, doprowadzało do konieczności wieloletnich powrotów, napraw, puryfikacji, rekonstrukcji. Nic lepszego jak dotąd nie dało się wstawić w miejsce „christianitas”. Realny zaś konflikt, sprzeciw i niezrozumienie wobec społecznej koncepcji chrześcijańskiej nie jest efektem postępu w prawdzie lecz wręcz przeciwnie – zagubieniu na ścieżkach, które do prawdy prowadzą. Pogubienie to dziś dosięga krańcowej ignorancji. I to z powodu tej pogubionej ignorancji widzimy współcześnie, jak chaotyczne, bolesne i absurdalne reakcje społeczne może wywołać próba wprowadzenia systemu prawnego opartego na moralnej intuicji „christianitas”. W obliczu drastycznego konfliktu, również polscy katolicy mogą łatwo zrozumieć, że ewangeliczną odpowiedzią na ignorancję - jak zawsze w ciągu wieków - musi być najpierw formacja, potem legalizacja. Że częstokroć dziś katolik ma nauczyć się żyć wiecznym duchem Ewangelii, istniejąc, pracując i nie gubiąc swej chrześcijańskiej tożsamości w samym sercu neopogańskiej struktury, prawie zupełnie tak, jak pisano to już kiedyś do Diogneta: oni toczą wojnę, my przebaczamy; oni gubią cnotę w tańcu, my się modlimy; oni jedzą i piją bez umiaru, my w piątek pościmy; oni zabijają swe dzieci, my chronimy życie. Wiem, że wygodniejszy byłby prawicowy mesjanizm – wygodny oznacza jednak śmiercionośny. Nieświadomy świat nie może przyjąć odgórnie ziarna Ewangelii, to nie wyda plonu, zasiew zostanie zmarnowany. Gleba świata musi dojrzewać do płodności, przechodząc raz jeszcze cierpliwie, roztropnie, powoli, przez wszystkie etapy duchowej uprawy. Im większy zaś był stopień dewastacji gleby w przeszłości, tym delikatniejszy dziś będzie proces rekultywacji. Naprawa kultury, pławiącej się znów w pogaństwie, będzie polegać na powolnej wymianie moralnych i duchowych wód, a nie na przykładaniu miecza legislatywy do gardła oszołomionych ignorantów. Sumienie i formacja jest silniejsze niż papier i dokument – tak mówi Aparecida.

2.      Kościelna wieża Babel i spór o nawrócenie...

Przed przyjazdem papieża do Polski trwał tydzień międzynarodowych spotkań w ramach Światowych Dni Młodzieży w diecezjach. Uważam, że najciekawiej wypadały czasem rozmowy i modlitwy mniej formalne, poza kuluarami. Tak oto w tamten wieczór siedzimy razem – misyjni księża, polscy wikariusze i urugwajscy duchowni – przy jednym stole, na jednej kolacji. Z Latynosami rozmawia się znakomicie. Nie ma chwili na brak tematu. Marcelo jest od roku młodym księdzem w Montevideo - inteligentny, radosny, otwarty. Hector to salezjanin, Paragwajczyk, który kończy teologię w Urugwaju. Uwielbia dyskutować, prowokować, stawiać pytania z gotowymi odpowiedziami, które elektryzują chwilami słuchaczy. Naprzeciw nich duszpasterze z Krakowa, z Małopolski i Podhala – obserwuję spokojnie to spotkanie dwóch światów, ze smakiem podgryzając oscypki. Nad głowami powoli zapada wieczór, słychać śmiech dyskutujących, siłuje się ze sobą bogactwo gestów, w powietrzu wiszą zdjęte z półek całe archiwa słów hiszpańskich, polskich i angielskich. Myślę sobie w duszy, że Kościół katolicki dziś to istna wieża Babel. Ale różnice między nami buduje już nie tyle odmienność języka, dialektu, czasu czy kultury, w łonie których próbuje odnaleźć swoje miejsce zaczyn Ewangelii. Kakofonię katolickich komunikatów zdecydowanie wzmacnia obecnie różnica doświadczeń. Słucham uważnie tego, co mówią młodsi: duszpasterzy polskich nazwałbym księżmi absorbującymi, przyjmującymi do wspólnoty, nauczycielami, apologetami z wykształconą odpowiedzią, sprawnymi w służbie, natomiast księży latynoskich niepewnymi misjonarzami, ludźmi z dłonią na klamce otwartego kościoła, poszukiwaczami, którzy tymczasem słuchają pytań, stają solidarnie w szeregu wątpiących i nie boją się jeszcze nie wiedzieć. To dlatego ksiądz Kamil parokrotnie dopytuje padre Matíasa, chcąc upewnić się, że ten naprawdę nie używa co niedziela kadzidła i nigdy nie zbierał sam tacy. Luis z kolei patrzy z wątpieniem na Marcina, dowiadując się, że ten do konfesjonału kroczy zawsze w sutannie. Jakby we wnętrzu Kościoła zbudował ktoś naprawdę nową wieżę Babel.
Nie czytam o tym zbyt wiele, ale wiem, że kardynał Maradiaga należy od kilku już lat do specyficznego gremium, które bez większego zamartwiania się o konstytuwną formę kanonicznego umocowania w Kościele, spotyka się tu i tam czasami, by doradzać papieżowi. Honduraski kardynał mieni się być osobistym przyjacielem Franciszka. Maradiaga też w swoich wypowiedziach najczęściej chyba cytuje, komentuje i przerabia drugie z podstawowych zagadnień, wypracowanych dekadę prawie lat temu w Aparecidzie: nawrócenie pastoralne. Co to za idea? Hierarcha z Hondurasu mówi: „Czasami nie wystarczy ograniczyć się do zmian i przeróbek w wystroju domu, lecz trzeba zmienić dom. Zmiany kulturowe są ogromne. We współczesnej kulturze łatwo można dostrzec kierunki propagujące budowę społeczeństwa bez jakiegokolwiek odniesienia do Boga i religii. Niepokojący jest fakt odchodzenia wielu katolików do sekt i wspólnot o protestanckim rodowodzie. Trudne czasy wymagają nowych uczniów. Zbyt wiele osób jednak postrzega Kościół jedynie jako zbiór norm, praw, zakazów. Musimy szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest Kościół: instytucją, która przyjmuje interesantów, czy też Matką, która szuka zagubionej owcy? Czy potrafimy pociągać miłością, która przeobraża w ucznia Chrystusa? Być może koncentrujemy się jedynie na doktrynie, dyscyplinie eklezjalnej, kwestiach moralnych? Czy w praktyce duszpasterskiej dążymy jedynie do tego, aby ludzie zmieniali swoje postępowanie, czy też rzeczywiście staramy się zaszczepić w nich pasję do Królestwa Bożego? To pasja czyni człowieka gotowym do poświęceń. Jeżeli w sercu człowieka płonie ogień, to z radością i bezinteresownie może podjąć się on realizacji najtrudniejszych zadań. Czy potrafimy czynić z nowo ochrzczonych gorliwych misjonarzy? Każdy chrześcijanin musi poczuć się współodpowiedzialny za wzrost Bożego Królestwa. Osoby wierzące liczą też na autentyczne nawrócenie swoich duszpasterzy. Jako biskupi i kapłani musimy rozbudzić w sobie tęsknotę do duszpasterskiej bliskości. Jeden z moich współbraci biskupów mówił o rysunkach dzieci z Santiago de Chile przedstawiających Kościół: drzwi zamknięte, ksiądz (jeżeli był na obrazku) stojący gdzieś z boku, za dzwonnicą. Zjawisko klerykalizmu, niestety, jest dość powszechne. Nie brakuje też i świeckich, którzy chcą się klerykalizować. Dostrzec można też inną skrajność: integrystów, którzy w dyscyplinarnych zaostrzeniach widzą sposób rozwiązania aktualnych problemów, zapominając o ewangelicznych błogosławieństwach”. Tyle napisał Maradiaga, natomiast – odnosząc się choćby do 370 punktu dokumentu z Aparecidy – metafory kardynała można po prostu ubrać w dość precyzyjną i praktyczną definicję duszpasterską. Przez nawrócenie pastoralne rozumieć więc należy wymaganie skierowane dziś do całych wspólnot, które zdecydowanie muszą przejść od duszpasterstwa czysto zachowawczego do duszpasterstwa zdecydowanie misyjnego.
Problem więc poplątania języków między Kamilem a Hectorem oraz Marcelo a Marcinem, to nie tylko kwestia gigantycznych różnić między polską mową a hiszpańskim. Oni wszyscy chcą przecież być misjonarzami, różnica jednak w realizacji misyjnej skuteczności zasadza się na odmiennym doświadczeniu nawrócenia. Dla Marcina i Kamila nawrócenie ma miejsce wtedy, gdy człowiek dokonuje refleksji i skutecznie powraca do Kościoła, regularnie potem chodzi an Mszę Świętą, bierze ślub jak przystało i przyjmuje księdza na kolędzie. Nawrócenie dla Marcelo i Hectora natomiast to obecność Kościoła jak najdalej w świecie, obrona kolejnych przyczółków wiary w społeczeństwie, towarzyszenie poszukującym i ustawianie parafii w zdecydowanym cieniu Jezusa – w świecie latynoskiego doświadczania religijnego dominuje dlatego czytelny, choć bywa że krępujący, prymat wzmacniania ducha, podtrzymywany w radykalnym dość kontraście do przesadnego nadymania służebnej struktury. To trochę tak, jakby tutaj nawrócenie przychodziło przez lojalność, a tam przez egzystencję.
Po kilku latach obserwacji i doświadczeń ośmielę się stwierdzić, że dla katolika Ameryki Południowej, przekomponowanie osobistego momentu nawrócenia w życiowy proces lojalnego udziału w życiu katolickiej struktury, jest albo ontycznie utrudnione, skomplikowane i złożone albo wręcz niemożliwe. Chcę powiedzieć tutaj to, co zapewne jeszcze kilka lat nie będzie się mieścić w pobożnej wyobraźni katolików znad Wisły, że nawrócenie Latynosa może być naprawdę autentyczne, gwałtowne, wierne, zawsze spektakularne i ekspresyjne, a jednocześnie nie musi ono oznaczać oczywistej zażyłości z widzialną instytucją Kościoła. To zdumiewające nas zjawisko ma zapewne kilka przyczyn. Bo od początku instytucjonalna twarz katolicyzmu związana była jakoś z upokorzeniami konkwisty i tej indiańskiej czkawki w odpowiedzi na propozycję ewangelizacji nie uleczyły do końca ani szczere homilie Bartolomé de las Casas, ani genialna wizja jezuickich redukcji, ani też bezimienne, białe i krwawe męczeństwo tysięcy misjonarzy w ciągu wieków, którzy garściami rozrzucali swe życie, talenty i zdrowie, od peruwiańskiej selwy po białe szczyty kordyliery. Bo po dokonaniu konkwisty Kościół tych kilka wieków zbyt jednoznacznie i asekuracyjnie opierał się na mecenacie bogatych europejczyków. Podobny brak instytucjonalnej niezależności, tym bardziej w kontekście nieprzekraczalnych, południowoamerykańskich podziałów społecznych, nie mógł nie przynieść więc znacznych szkód mentalnych również w dziele ewangelizacji. Bo wreszcie od ponad czterdziestu lat, prosty i uczciwy katolik z Ameryki Łacińskiej, dobrze zna zbyt wielu księży a nawet biskupów, którzy swoje powołanie sprzedali lewackiej polityce i zamiast głosić naprawdę Ewangelię, zapożyczali swe usta ideologiom. Pierwszy raz w swoim życiu, służąc właśnie w Urugwaju, spotykałem naprawdę nieprzeliczoną liczbę duchownych katolickich, którzy na porannej Mszy Świętej czytali Słowo Boże, a wieczorem głosowali z pierwszych rzędów wojującej ze wszystkimi, rewolucyjnej partii komunistycznej. Nie jest to konstatacja lekka, łatwa lub przyjemna, jednak instytucjonalny organizm Kościoła katolickiego w Ameryce Południowej stanął i stoi na głowie. Nic więc dziwnego, że doświadczenie nawrócenia Latynosa to bardziej strefa osobistego przeżycia niż strukturalna lojalność we wspólnocie.
W związku z powyższą analizą doświadczeń i przeżyć padre Marcelo czy padre Hectora, wejdźmy teraz dyskretnie do zakrystii lub biura parafialnego w Gdańsku, Płocku i Krakowie, gdzie ogromną część swego kapłańskiego czasu spędza ksiądz Kamil czy ksiądz Marcin. Pamiętam jeszcze znakomicie, że organizacja duszpasterska Kościoła nad Wisłą, szczególnie w kontraście do bladej, ogólnej zapaści struktur katolicyzmu w Europie, napawa w pierwszym kontakcie dumą. Kościół katolicki w Polsce to potężny organizm, pewnie umocowany w swej działalności, historycznie wyjaśniony, stabilny ekonomicznie i wpływowo, oficjalnie obecny w przestrzeni publicznej – od mediów począwszy: cotygodniowa Msza Świętą w państwowym radiu i telewizji; na edukacji publicznej skończywszy: katecheza w podstawowym planie nauczania każdej ze szkół. Wszystko to funkcjonuje dotąd bez zarzutu. Wydaje mi się, że żaden z Kościołów lokalnych na świecie nie może się czymś podobnym wykazać – Irlandia już ładnych parę lat temu wypadła z konkurencji. Jest tylko jedna możliwość, warunkowa potencja, która obnażona celowo lub przypadkiem, mogłaby zakłócić bieg polsko – katolickiej maszyny duszpasterskiej. Otóż prawie cały ów mechanizm oparty jest wciąż na pozycjach klerykalnych. Bez księdza nie ma rozruchu, bez księdza para nie dojdzie do gwizdka. To dlatego życie w polskim Kościele katolickim, przy tak absolutnej pozycji duchownych, przypomina najczęściej współudział w dobrze wykfalifikowanej stacji religijnego serwisu – oni organizują, my oceniamy usługi. I dlatego też nawrócenie w kontekście polskiego katolicyzmu liczy się ciągle również jako akt lojalności wobec księdza. Trzeba jednak zgodzić się, że w kontekście powszechnej zapaści duchowej współczesnego świata – w tym także kryzysu kleru – tak wyregulowany faktor kościelnej otwartości na przynależność i nawrócenie, może okazać się niewydolny, niewystarczający a nawet szkodliwy w tym i owym przypadku.
Ufam, że bez odbierania właściwej godności księżom, cytując wszakże synod z Aparecidy nad Wisłą, bardzo udanym i skądinąd koniecznym już chyba procesem, byłby odważny akt przejścia od nacisku na parafialną lojalność do szerokiego udziału Kościoła w egzystencjalnym doświadczeniu ludzi. Tylko w polskich parafiach co miesiąc księża mogą mieć setki gimnazjalistów przygotowujących się do bierzmowania. Dla Marcelo i Hectora taki widok przypominałby paruzję Pana lub cud. Ale potrzeba pewnej wyobraźni by uznać, że dziewięćdziesiąt procent tych młodych adeptów konfirmacji robi to z innego niż duchowy powodu – natychmiast należy więc zwiekszyć wysiłek, spotkać ich w małych wspólnotach z katechezą, modlitwą, Eucharystią, by obudzić serce, a nie stemplować indeksy. Tylko w polskich parafiach księża w Adwencie i Wielkim Poście spowiadają godzinami, patrząc przez kratki na cierpliwie skupionych, czekających w kolejce do konfesjonału penitentów. Trzeba więc wyjść ludziom naprzeciw, pomóc w rachunku sumienia, uzupełnić rekolekcje nabożeństwem pokutnym i trzeba właśnie pokory, by łaskę tego spotkania przetworzyć potem na hojność w kierownictwie duchowym. Tylko w polskich parafiach księża zapisują wypominki – ale nie umiałbym wskazać wielu placówek, w których grupy modlitewne z duszpasterzem przygotowują ludzi do pogrzebu lub towarzyszą im w żałobie. I tylko w polskich nareszcie parafiach, zaraz po Świętach, proboszcz z wikarymi idą na kolędę. Otwarte są więc każde drzwi do tego, by zorganizowany funkcjonalizm nawracając się - nabierał ducha. Aby energię sprawnej maszyny duszpasterskiej, jaka dotąd funkcjonuje w polskim Kościele katolickim, przełożyć na proces egzystencjalnego udziału ducha Ewangelii w życiu ochrzczonych, potrzeba odważnej odpowiedzi na bardzo podstawowe pytanie: czym jest nawrócenie? Przecież nie można sprowadzić znaków nawrócenia do obecności na niedzielnej Mszy Świętej, odhaczania rodziny w parafialnej kartotece lub poprawnego rozliczenia rachunków z proboszczem. Aparecida przez nawrócenie rozumie nie tyle większą obecność ludzi w kościelnych ławkach, w niedzielę, w świątyni pełnej kadzidła - co raczej większą obecność dojrzałych chrześcijan w świecie...

3.      Favele, barria i Kościół ubogi...

Zupełnie nie wiem, kto jest autorem tego zdroworozsądkowego stwierdzenia o moralnym podłożu ciężkiego kalibru: ludzie księdzu wybaczą wszystko – mówi się – ale nie darują mu pazerności na pieniądze. Być może twórcą tego wniosku, który szeptem filtruje powszechnie nasze wspólnoty, jest doświadczenie, codzienność, kontakt, tak zwana mądrość ludowa. Co by nie pomyśleć na dnie tej definicji kryje się jakaś prawda. Duchowny jest człowiekiem, który świadczy życiem i służbą o świecie nadprzyrodzonym – jeśli upada, w każdym z jego grzechów czuć dramat. Tylko w pazerności, kontrastującej przyziemnością wobec tego co wysokie i święte, nie ma dramatu. Jest szmira, kicz, płycizna i wstyd. Dramat się wybacza, od przyziemności można tylko odwrócić oczy. Nie znam świątyń pełnych grzeszników, powikłanych żywotów, łez i przebaczania, które by opustoszały. Znam jednak puste kościoły pełne kiczu. I myślę od lat, że jedynym sposobem na wyleczenie nas ze spotykanej tu i tam przyziemności oraz napełnienie pustych świątyń wierzącymi ludźmi jest ewangeliczne ubóstwo. W Ameryce Łacińskiej mówi się nawet radykalnie - co jest też swoistym dziedzictwem Aparecidy - o skończeniu z duszpasterstwem konsumpcyjnym. W obliczu jednak niezliczonej listy błędów w praktyce ubóstwa oraz ideologii, które ubóstwo zmieniały na politykę, nie można w tym komentarzu uniknąć jeszcze i tego pytania: jakie ma być naprawdę ubóstwo Kościoła?
Kilka lat temu wyszło na jaw, zresztą nie po raz pierwszy, jak genialnym ojcem współczesnego Kościoła był kardynał Ratzinger. Jednym z wielkich, pewnie do dziś nie wyjaśnionych zmartwień świata katolickiego z drugiej połowy ubiegłego wieku, była teologia wyzwolenia. Ratzinger w Rzymie czytał pisma Gutiérreza, Boffa i innych ale chciał ten palący problem swej epoki rozpoznać praktycznie, zaczął wiec posyłać z Kongregacji Doktryny Wiary na kontynent południowoamerykański swych najlepszych profesorów. Ci dawali wykłady w Limie albo w Saó Paulo – ucząc, jednocześnie zbierali bardzo praktyczne doświadczenia. Wśród najbardziej zaufanych profesorów z latynoskiej, strategicznej grupy Ratzingera, w latach osiemdziesiątych znalazł się także Jego dzisiejszy następca: kardynał Mueller. W roku 2014 ukazała się - po wielu latach jego działalności w Ameryce Łacińskiej – znakomita książka hierachy pod tytułem: „Ubóstwo”. Pozycja jest na tyle znacząca, że wstęp do niej zdecydował się napisać sam papież. Franciszek, odnosząc się do swobodnej dość medytacji nad wyjaśnianiem biblijnego słowa mammona, mówi między innymi: „Jeśli człowiek nauczył się praktykowania fundamentalnej solidarności, jaka łączy go ze wszystkimi ludźmi – o czym przypomina nam społeczna nauka Kościoła – wówczas wie, że dóbr, którymi dysponuje, nie może zatrzymywać dla siebie. Kiedy solidarne życie jest nawykiem, człowiek wie także, że to, czego odmawia innym i zatrzymuje dla siebie, prędzej czy później obróci się przeciwko niemu. W istocie Jezus wskazuje na to w Ewangelii, kiedy wymienia rdzę czy mole, które niszczą egoistyczne przechowywanie bogactwa. Kiedy natomiast dobra, którymi dysponujemy, nie są używane jedynie dla własnych potrzeb, rozrastają się, ulegają zwielokrotnieniu i przynoszą często nieoczekiwany owoc. Rzeczywiście istnieje pewien specyficzny związek pomiędzy zyskiem a solidarnością, pewien urodzajny obieg pomiędzy zyskiem a darem, który grzech próbuje podważyć i przysłonić. Odzyskanie tej cennej i oryginalnej jedności zysku i solidarności, życie nią i jej głoszeniem jest zadaniem chrześcijan. Jak bardzo współczesny świat potrzebuje ponownego odkrycia tej pięknej prawdy! Im bardziej uda się ją przeforsować, tym bardziej będzie zmniejszało się ubóstwo gospodarcze, które tak bardzo nas dręczy” (L. G. Mueller, Ubóstwo, Lublin 2014, s. 7.). To prawda, że wyżej cytowanego wywodu papieża nie da się czytać jako teologicznej definicji ubóstwa, da się jednak – w moim odczuciu – stosować go jako faktor ubogiego statusu kościelnych wspólnot.
Przepraszam kolejny raz za śmiałość, ale bieg codziennego życia w Ameryce Łacińskiej od jakiegoś czasu doprowadził mnie do radykalnego wniosku: że Kościół tego kontynentu bardzo wiele swej uwagi poświęcił ubóstwu, nie poradził sobie jednak z jego właściwą aplikacją. Dlaczego? Tylko w Ameryce Południowej spotyka się tak drastyczny, niepokonalny podział na skrajnie biednych i nieprzyzwoicie bogatych - bez żadnej klasy średniej. Ten mur wznosi się również wewnątrz Kościoła. To bogaci chodzą na Mszę, biedni nie przekraczają częstokroć progu świątyni. Nawet ich dzieci chrzci się zazwyczaj w garażach, mianowanych chwilowo kaplicami. Na mapie pastoralnej Kościoła katolickiego tutaj łatwo rozróżnia się kontury diecezji i parafii spauperyzowanych, opuszczonych, marginalnych oraz instytucji administracyjnie bogatych. Złamanie linii demarkacyjnej jakby nie jest możliwe, kontakt między tymi światami nie jest znany. W Urugwaju dla przykładu, w mentalności mieszkańców miast rozpoznawalną parafią jest najczęściej jedynie katedra, umiejscowiona na placu centralnym, gdzie od lat mieszkali bogaci – parafie w dzielnicach oddalonych i skromnych materialnie (tak zwane: barria, fevele z Brazylii), zasługują zaledwie na miano kaplic, do których chodzi się nie na modlitwę lecz po zapomogę socjalną, po miskę ryżu, po ubrania. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy popularną tutaj stała się teologia wyzwolenia, ludzie Kościoła skierowali cały impet swej działalności jakby w stronę przeciwnego szaleństwa: Kościół miał się zubożyć, to znaczy przez własne, skromne oblicze, miał przybliżyć się do twarzy biedaka. Skończyło się na tym, że dziś katolicka wspólnota nie ma środków na funkcjonowanie, upadają kościelne kolegia, brakuje pieniędzy na malarza, a nawet świątynie zasmucają nieładem, bo dwadzieścia jeszcze lat temu po prostu wyrzucano ołtarze, rzeźby, złocone ozdoby z czasów kolonialnych – wszystko dla wzniosłej, szalonej idei: by nie szokować bogactwem ubogich. Ci pozostali z daleka jak zawsze, Kościół zaś znalazł się w sytuacji drastycznego, materialnego opuszczenia. Gdzieś tam pod chórem, w krużgankach pustych fakultetów, wciąż uprawia się jakąś teorię o ubóstwie, przypomina ona jednak z gruntu naiwny sentymentalizm popularnych noweli o Janosikach, z chybionym na wstęp założeniem: źli bo bogaci, dobrzy bo biedni.
Ten scenariusz nie jest właściwy dla wspólnoty katolickiej w Polsce. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że jest to Instytucja wciąż materialnie mocna – bardzo mocna! I taką powinna pozostać. Nie dla pychy – dla ewangelicznej skuteczności. Imponująca jest ofiarność polskich katolików świeckich. Jako misjonarz, wiem dobrze, o czym mówię: gdyby nie hojna kieszeń moich, świeckich i duchownych Przyjaciół, być może miałbym co jeść w Urugwaju, nie wiadomo, ale z pewnością nie byłbym zdolny przeprowadzić napraw, upiększeń, budów i remontów. Kościół nad Wisłą jest prawdopodobnie jedyną instytucją katolicką, która nie potrzebuje dzięki tej właśnie ofiarności, oglądać się w organizacji ekonomicznej tak bardzo na sponsorów i księgowych, utrzymując swój wielobarwny korpus materialny - od budynków parafialnych, przez szkoły katolickie, aż do kościelnych hospicjów - po prostu z tacy. Katolickie świątynie w Polsce zachwycają swym pięknem, stając się nie tylko miejscem harmonijnej liturgii ale współtworząc najczęściej żywe dziedzictwo kulturowe narodu. Dzięki znakomitemu statusowi materialnemu Kościół katolicki nad Wisłą prowadzi własne wydawnictwa i rozgłośnie, stając się uznanym komentatorem życia społecznego. Tego nie wolno lekceważyć. Nie twierdzę, że bez stabilizacji materialnej głoszenie nie jest możliwe – z pewnością jednak zabiera więcej czasu, wymaga kombinacji, organizacji, a często zatrzymuje się na wiele lat w pozycji zawieszenia. W tym imponującym dla wyznawców a irytującym dla zazdrosnych ateuszy ekonomicznym monolicie Kościoła polskiego jest tylko jeden punkt namacalnie słaby. Jak wspominałem wyżej, Kościół nad Wisłą jest klerykalny i jednym z mało korzystnych efektów ubocznych dość biernej pozycji laikatu bywa pewna niejasność, jakby niedograna nuta i nieodoświetlona część schludnego apartamentu – czasem nie da się wyliczyć różnicy między kontem parafii a kieszenią jej duchownego administratora.
W tym sensie ostatnia z trzech wielkich idei synodu z Aparecidy – ubogi Kościół dla ubogich – również przychodzi nam z pomocą. Nie trzeba wcale powielać chybionych doświadczeń katolików z Ameryki Łacińskiej, trwoniąc bez głowy materialne dobra wspólnoty. Wypada natomiast wprowadzić dwa pojęcia, które są obecne już i żywe w tle cytowanego tu, papieskiego rozważania o solidarności bogatych z ubogimi: transparencja oraz użyteczność. Przejrzystość to klarowny zarząd pieniędzmi. Należy przede wszystkim odróżnić status materialny księdza od zasobnego konta wspólnoty. Dobrze, gdyby od seminarium duchowni uczyli się skromności. Nie życia byle jakiego, zaniedbanego, brudnego – ksiądz też jest dzieckiem Boga i ma prawo do godnego stroju, jedzenia i mieszkania. Godność jednak jest zawsze przyzwoita, harmonijna i wolna od przesytu. Nie tak dawno przebywał w mojej misji Krzysztof - jedyny, polski kleryk z seminarium misyjnego Redemptoris Mater w Montevideo. Osiem lat temu Krzysiek podniósł się na głos powołania podczas jednego ze spotkań z Kiko Arguello, inicjatorem Drogi Neokatechumenalnej, potem wylosował Urugwaj jako kraj swojej misji i ufając w Bogu, rozpoczął tutaj formację do kapłaństwa. Rozmawialiśmy długo. Zapytałem kiedyś Krzysztofa, na co jego zdaniem przełożeni w urugwajskim Redemptoris Mater zwracają im szczególną uwagę. Pomyślał chwilę i jak to on odpowiedział krótko: „żebyśmy po święceniach byli gotowi bez dyskusji pójść, żyć i pracować do najbardziej opuszczonych parafii...”. Natomiast użyteczność dóbr kościelnych – druga wartość znacząca obok przejrzystości w ich zarządzaniu – oznacza po prostu, że Kościół ma ale nie dla siebie. Ma i wie jak rozdawać. Ma i wsłuchany najgłębiej w potrzeby współczesnej cywilizacji, ludzi oraz lokalnych kultur, w których aktualnie działa, inwestuje to, czym zarządza. Uważam, że wtedy Kościół jest właściwie ubogi – nie gdy trwoni bezmyślnie to, co otrzymuje, bo taka jest ideologiczna moda lecz gdy tego, co ma nie gromadzi dla siebie, bo tego wymaga miłosierdzie. Aktywna, przejrzysta praktyka miłosierdzia jest najlepszym wyznacznikiem ewangelicznego ubóstwa Kościoła – dowodzi Aparecida.
Przez pierwsze tygodnie, gdy tylko przyjechałem do miejsca mojej nowej misji, wciąż jeszcze korygując hiszpański, poznając dopiero co urugwajski Kościół i tutejsze obyczaje, nie miałem placówki, za którą byłbym w pełni odpowiedzialny duszpastersko. Co tydzień jednak chodziłem regularnie do katedry, aby dwie godziny spowiadać. Penitentów nie spotkałem zbyt wielu. Co miesiąc za to kończąc mój dyżur w konfesjonale i wychodząc z katedry, pozdrawiałem jej proboszcza, który w pierwszych dniach każdego miesiąca, odpowiedzialnie, osobiście, pieczołowicie zawieszał w gablocie od strony ulicy szczegółowy bilans rozliczeń ekonomicznych swej parafii.

***

            Być może warto więc z uwagą spojrzeć w połprzymknięte oczy papieża podczas Mszy na Jasnej Górze i podsłuchać, co szeptały opuszczone nieco w dół wargi Franciszka w Krakowie. Za rok przypada dziesiąta rocznica zakończenia obrad synodu w Aparecidzie. Jestem dogłębnie przekonany, że żywy Kościół katolicki w Polsce, z Jego zdrową doktryną, sprawną organizacją, prawdziwie katolicką liturgią i rozmachem apostolskim, jest dziś paradoksalnie bardziej przygotowany do autentycznej aplikacji trzech, zarysowanych w tej refleksji pomysłów z Aparecidy, niż skonfliktowana ideologiami, przesycona sprzecznymi naukami i bardzo osłabiona funkcjonalnie katolicka wspólnota w Ameryce Południowej. Na tym bowiem kontynencie Kościół musi najpierw przeprowadzić długi i roztropny proces uzdrowienia wewnętrznego, aby dorosnąć do misji, nawrócenia i ubóstwa. A z kolei stabilnej Polsce służyłoby jakby nowe i bardziej finezyjne otwarcie w stronę wielkiej misji międzykontynentalnej, którą Kościołowi Powszechnemu zaproponować pragnie latynoski papież. Niedługo po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, jeden z moich przyjaciół księży, przysłał mi list, w którym kończąc swe pozdrowienia napisał w przenośni: my tu w Polsce, po pielgrzymce Franciszka, wciąż odcinamy kupony...

     
 














czwartek, 11 sierpnia 2016

Mały oskarżyciel wielkiego Winowajcy...

   Kilka dni temu odwiedził mnie Edison - Urugwajczyk, który od ponad dwudziestu lat otrzymuje solidną formację na Drodze Neokatechumenalnej. Jest nawet odpowiedzialnym za jedną ze wspólnot. Wyznał mi z wielką szczerością, że od jakiegoś czasu trapią go trudności w wierze. Obserwuję od lat z zainteresowaniem, iż religijność Latynosów związana jest zdecydowaniem bardziej z poziomem przeżyć, doświadczeń, pociągnięć emocjonalnych niż z głową. Edison czytał więc w prasie, że w oddalonej od nas o jakieś sto kilometrów miejscowości San José de Mayo, pożar spalił na śmierć trójkę małych dzieci, zamkniętych przez nieuwagę rodziców pod klucz w drewnianym garażu. W obliczu tak wstrząsającego wydarzenia, musiało powrócić klasycznie dramatyczne pytanie: czy Bóg nie mógł temu zapobiec? Ta kwestia trapi nas w każdej z epok ludzkiej historii, niezależnie od tego, czy jest ona nasycona mniej lub bardziej duchem pobożności. W bardzo ściśle określonych momentach krańcowego dramatu człowieka, Bóg – z powodu posiadania przymiotu absolutnej, niczym nieograniczonej wszechmocy – jest zawsze winien. Wątpliwości przy tym wyrażone wprost wobec Boga w takich sytuacjach nie zamykają się współcześnie w wysublimowanej intelektualnie auli uniwersyteckiej. Okrutne zdanie Nietzschego, który twierdził, że jeśli Bóg w obliczu cierpienia nie robi nic, to znaczy, że albo nie jest Bogiem albo jeśli Bogiem jednak jest, to musi być absolutnym potworem, w epoce masowej komunikacji z katedry akademickiej przeszło w tłum.
   Tym bardziej nasz osławiony wiek w dziele promocji nietzscheańskiego doloryzmu jako ostatecznego ciosu w osobę Boga ma swój nieoceniony wkład, jest bowiem epoką monumentalnej, ideologicznej, sztandarowej emancypacji wszystkich wobec wszystkiego: kobiet wobec mężczyzn, traktorów wobec fabryk, marchewek wobec królików, polityków wobec wyborców, zakonników wobec przełożonych, wreszcie nowoczesnego człowieka wobec starożytnego Boga. Nasza epoka oddycha dogmatem emancypacji. Na gruncie religijności ów modernistyczny dogmat przeobraził się w następującą tendencję myślenia: jeśli osoba ludzka ma argument w postaci cierpienia, może oskarżyć Boga o wszystko i odejść od Niego obrażona, wyobcować się, z pretensją wyrzec się Jego wiecznego istnienia i zapomnieć. Człowiek w innych epokach cierpiąc, stawiał wszak to samo pytanie: dlaczego Bóg dopuszcza? Miał jednak na tyle przyzwoitości, dystansu wobec własnych sądów a tym samym pokory, że zaraz potem z reguły obejmował swój Krzyż, przypuszczając, że istota Boża wie lepiej lub widzi po prostu dalej niż istota ludzka. Męczącym stygmatem naszego czasu jest wprost przeciwne wyznanie. To ludzie wiedzą lepiej, a Bóg w powszechnie nowoczesnej opinii jednoznacznie kompromituje się, imponując absolutną wszechmocą i jednocześnie nie używając jej w porę. Byłoby bardziej więc już pożyteczne, gdyby ten atrybut podarował solidarnemu, bezinteresownemu, współczującemu stworzeniu człowiekowi.
    Uniwersalna emancypacja ery nowoczesności nie tylko z Bożej wszechmocy czyni przedmiot ironii ale posuwa się o krok dalej – zabiera Stwórcy prawo do stworzenia. Jeśli więc Stwórca prowadzi się dobrze wobec stworzenia, chroni, zapobiega pożarom i wypadkom na drogach, sowicie opłaca aniołów stróżów rano, wieczór, we dnie, w nocy – otrzymuje w kościele pieniążek. Jeśli jednak spadnie z nieba grom, rzeki wystąpią z brzegów lub ktoś w powszechnej opinii odejdzie z tego świata nie w stosownym czasie - z Bogiem wówczas idzie się do sądu. Przez tę mentalność Stwórca ostatecznie stracił swe prawo do stworzenia, co najwyżej może czuć się wiecznym zarządcą doczesnych dóbr ludzkości lub urzędnikiem firmy ubezpieczeniowej, który kajać się musi w rumieńcach, jeśli powierzone Jego niebieskim funduszom poletko nawiedziła susza.
    Agresywnej ideologicznie emancypacji udało się współcześnie oderwać stworzenie od Stwórcy także z powodu jaskrawego skonfliktowania dwóch wartości, niezwykle istotnych w procesie wyjaśnienia związku między cierpieniem ludzkości a wszechmocą Boga: transcendencją oraz immanencją. Jak wiemy, transcendencja oznacza, że Bóg nie jest tożsamy ze światem, że istnieje On niejako w swoim bycie odrębnym, osobowym, scharakteryzowanym ściśle określonymi cechami. Immanencja z drugiej strony głosi, że ów Bóg odrębny angażuje się w świat, czyni się w świecie obecnym, a nawet udziela mu swojego życia. Tymczasem emancypacja ten odwieczny i żelazny w orzekaniu o Bogu dublet, rozdzieliła, kreując z Boga już nie współuczestnika ludzkich dramatów lecz chłodnego obserwatora. Skoro stworzenie cierpi - głoszą religijne emancypantki - a Stwórca zapiera się w swej bierności, oszczędzając na wszechmocy, to immanencja jest mitem. Napompowany pewnością siebie człowiek współczesny zaczął patrzeć na Boga wyłącznie z daleka, w transcendentnym dystansie, bez koniecznie immanentnej ufności. Uważam, że w tym rozszarpaniu transcendencji od immanencji, tkwi zasadnicze nieporozumienie co do rzekomo pasywnego zachowania się Stwórcy wobec przymiotu własnej wszechmocy.
   Tymczasem wszechmocy i władzy Boga w konfrontacji z fenomenem cierpienia nie da się prawidłowo zrozumieć odrzucając wspomnianą zasadę immanencji. Bóg bowiem zarządza stworzeniem, jeśli można tak powiedzieć, nie jak zewnętrzny wobec niego menedżer lecz jak najgłębiej wewnętrzny pierwiastek życia. Od wnętrza - nie na sposób zewnętrzny. To nie jest tak, że pewnego dnia Boski dyrektor otwiera na oścież drzwi swego gabinetu, dokonując administracyjnej selekcji. Bóg w swej wszechmocy nie podejmuje decyzji zewnętrznych wobec stworzenia, jakby przekładając dla kaprysu wajchę: ci przeżywają, inni zaś idą na zagładę. Boskie kierowanie stworzeniem jest wewnętrzne, jest współudziałem wiecznego pierwiastka absolutnego życia w ludzkiej, doczesnej egzystencji. To z tego powodu, jeśli stworzenie cierpi z jakiegoś motywu, Stwórca zarazem jest w tym cierpieniu, przez bycie w cierpieniu tak nim zarządza, aby mogło ono dać jeszcze większy sens istnieniu i ocalając sens, jednocześnie przez to niczego ze stworzenia nie traci. Wyemancypowanym zewnętrznie stworzeniom wydaje się, że trójka dzieci nieszczęśliwie zamkniętych w drewnianym zasobniku, zaginęła w płomieniach. Dla Boga jednak, wewnętrznie obecnego w stworzeniu, ci, którzy spłonęli, żyją dalej jednakowym darem życia: wewnętrznie bowiem nic nie uległo zmianie, wszystko w istocie trwa dalej, ba, być może trwa intensywniej. To prawda, że dla bliskich ktoś odszedł. Zmieniła się sytuacja zewnętrzna, okoliczności, kontakt, natężenie uczuć. Zawsze wiąże się to z falą trudnych afektów i przeżyć - i o ileż bardziej w świetle wyżej przytoczonej sytuacji. Obiektywnie jednak, wewnętrznie, immanentnie, życie tych istot zmieniło się, nie dobiegając kresu. Bóg w swym stworzeniu nie utracił niczego. Tracą ci, którzy wobec wszechmocy Boga czynią się zupełnie zewnętrznymi.
    Osobiście wierzę, że podobnie dramatyczne chwile, jak choćby wspomniana śmierć dzieci z San José de Mayo, czy wiele innych drastycznych sytuacji, to stanowcze upomnienie się Boga o prawo do swych stworzeń – o prawo, które emancypacja nowoczesności - na własną zgubę zresztą, powtórzmy - Stwórcy z pretensją odebrała. Na wyemancypowanie stworzenia od Stwórcy można bowiem spojrzeć nie tylko z perspektywy praw Boga ale też z poziomu losów odseparowanego od wieczności stworzenia. Do kogo ono zaczyna przynależeć, jeśli nie jest już Bożą własnością? Czy ma sens istnienie kobiety, która wyemancypowana wobec Boga, oddała się na własność kochankom? I czy podobnie ma sens życie dzieci, które wyemancypowane od Boga, stają się łupem wszelkiej maści inżynierów dusz: seksuologów, psychologów i pedagogów, wieszczów, polityków i nauczycieli. Jeśli wyemancypowane istnienie staje się pustym kalejdoskopem przebiegających przez scenę chaotycznych obrazów, to lepiej już niech wcześniej zewnętrznie zaginie, przechodząc w harmonię wieczności. Bóg decydując wewnętrznie o losach swego stworzenia jest wolny od dyktatu śmierci i tej samej wolności z hojnością udziela stworzeniu, które jest Mu przynależne.
    Pismo Święte o immanentnym sposobie stosowania władzy Bożej wobec stworzenia zdaje się mówić bardzo sugestywnie. Analizując problem wewnętrznego zarządzania stworzeniem przez Stwórcę chciałbym odwołać się do trzech miejsc biblijnych, poczynając od Starego Testamentu, poprzez pisma Nowego Przymierza, dochodząc aż do Ewangelii. Oto więc autor Psalmu 139 toczy z Bogiem intymny, wewnętrzny lecz szczery dialog, mówiąc: „Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza? Gdy wstąpię do Nieba – tam jesteś. Jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę...”. Modlitwa psalmisty jest poruszająco sugestywna. Niebo i Szeol to dwie granice, do których doprowadza człowieka śmierć. Istniejąc gdzieś pomiędzy tymi liniami wieczności,  człowiek egzystencjalnie i realnie doświadcza, że śmierć nie jest jednak oddaleniem od Boga, a być może w całej swej pomroczności, jest ona czymś przeciwnie intensywnym? Im bardziej jesteśmy w stronę Nieba lub im bardziej okrywają nas cienie Szeolu, tym pewniejszym odkryciem staje się wieczne istnienie Boga. Przy czym nie jest to odkrycie intelektualne lecz przenikanie, które zdaje się sięgać do samych podstaw ludzkiego pierwiastka życia. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
    Drugi z odpowiednich fragmentów to nauczanie Pawła z Tarsu, zanotowane przez świadków w siedemnastym rozdziale Dziejów. Apostoł, uporczywie starając się o adekwatną argumentację, która zdolna byłaby poruszyć filozofujące umysły jego słuchaczy, zamyka w efekcie swój dyskurs do bezdyskusyjnego zdania: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Nie wiem, czy w całej Biblii istnieje jakaś bardziej jednoznaczna ekspresja boskiej immanencji? Paweł z Tarsu udowadnia, że nie ma życia stworzonego poza istnieniem Stwórcy, tak jak nie byłoby nurtu bez źródła, siły bez impulsu lub światła bez atomu. Rozdzielanie więc partykularnych aktów stworzenia, takich choćby jak: narodzenie, płodność, cierpienie lub śmierć, od zasadniczej, ożywczej siły bytu jego Stwórcy, jest żałośnie pretensjonalne. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
    Wypada wreszcie dojść do ścisłej nauki Chrystusa. Nikt z nas nie wątpi, że najbardziej mistycznym zapisem spośród znanych nam, autentycznie apostolskich i natchnionych czterech Ewangelii, jest narracja janowa. W czternastym rozdziale swego tekstu zatem, Święty Jan odnotowuje poruszający fragment kazania Pana, pisząc: „Jeśli kto Mnie miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec umiłuje go i przyjdziemy do niego i będziemy w nim przebywać” (J 14, 23). Przebywanie Boga nie odznacza się cechą czasu albo przestrzeni, jest stuprocentowe w każdym swym przejawie, niezależnie od zewnętrznych, transcendentnych okoliczności, w jakich decyduje się ukazywać. Bóg jest niezmiennym życiem, życie niezmienne jest Bogiem. Wobec tak stałego przebywania życia w człowieku, jaką przeciwną krytyką w istocie legitymować może się śmierć, zmiana losu lub cierpienie? Ułuda kapituluje wobec stałości. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
    Niemożność oddalenia się dwóch bytów, poruszanie się ludzkiego życia w Boskim istnieniu, przebywanie pierwiastka Bożego w człowieku, to czytelne, biblijne źródła immanencji, która zgoła inaczej wytłumaczy zarząd Stwórcy nad stworzeniem. To wszystko teologicznie może nawet jest spójne, czy jednak jest praktyczne? Wszak wiara bez praktyki to tylko irytująca egzaltacja. Gdyby przyszło nam teraz – a przecież to zdarza się wielokrotnie – ze stosem zapisanych powyżej medytacji, siąść vis á vis ojca tej trójki dzieci, które spłonęły w zamkniętym przez niego drewniaku w nieznanej wcale wielkiemu światu mieścinie San José de Mayo. Co nam po tych kartkach zadrukowanych stosem filozoficznych analiz? Trudno jest w praktyce być adwokatem Boga. To prawda, przepraszam jednak za śmiałość – jestem w tym zaprawiony. Byłem wtedy jeszcze młodym księdzem, gdy umierał Bartek. Chłopak o niezwykłych zdolnościach plastycznych, który jako jeden z setki kandydatów przeszedł krajowe egzaminy i został przyjęty na krakowską ASP. Spełniało się jego marzenie, otwarta została droga do sukcesu. Za kilka lat rozwoziłby swoje obrazy po świecie, pił z kielicha sławy i deptał pod żyrandolem elitarne dywany na salonach. Zaraz po maturze rodzice zawieźli Bartka pierwszy raz do lekarzy. Wyrok – rak. W tej wyjątkowej sytuacji rektor ASP na wejście zgodził się dać chłopcu z Mazowsza urlop dziekański. Kilka miesięcy trwała przegrana walka o jego życie. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym mama Bartka - wspaniała pani Gabrysia - zawiozła mnie do ciechanowskiego szpitala, gdzie umierał jej genialny syn. W kieszeni sutanny na piersiach zdążyłem zawieźć Bartkowi wiatyk. Był przeraźliwie wychudzony, siny, nie rozumiał już nawet, co do niego mówimy. Odszedł w kilka chwil po przyjęciu Ostatniej Komunii Świętej. Czułem się na tej białej sali jak nieudolny adwokat, który przegrał sprawę i świeci oczami przed klientem. W tamtym momencie pani Gabrysia, mama nierozpoczętego zarazem i niedokończonego jeszcze artysty, położyła mi jakoś głowę na ramieniu, mówiąc tylko: to pewnie dla Bartka było lepsze. Ta wczesna zmiana życia, czuwanie matki z księdzem i biała Hostia w szpitalnej izolatce, zamiast westchnień bohemy, koncertów nocą, zachwytów cyganerii, tupotu na estradzie i samotnej twarzy na zdjęciach z tabloidów. Czy wolno nam powiedzieć, że tak będzie lepiej? Istnienie Boga potwierdza się od wnętrza.
    W takich momentach trzeba przyjąć, że poznanie prawdy o życiu nie zawsze jest intelektualnym procesem. Czasem musi ono być silnym aktem woli: nadziei, ufności i wiary. Wobec spalonych w garażu dzieci, wobec przedwcześnie obumarłego geniuszu, wobec samotnej śmierci niewinnych, intelekt mnożąc swoje spekulacje prowadzi jedynie do eskalacji oskarżeń wobec wiecznego Winowajcy. Ale intuicja duchowa znajdzie swą odpowiedź, bez klasyfikowania jej w filozoficzne pojęcia. Nie znam osoby, która po przebyciu egzystencjalnego dramatu, czekałaby aż siądę przy niej na krzesełku i rozpocznę lekturę “Metafizyki” Arystotelesa. Natomiast byłem wielokrotnie świadkiem ulgi, która przenikała serce zdruzgotanego człowieka, gdy ktoś w chwili tragedii trzymał go za rękę, wziął na siebie cały bunt opuszczenia, nie bał się widzieć łez lub odsłuchać słów rozpaczy. Tylko w taki sposób nadzieja przekonuje, że śmierć jest przybliżeniem. Wiara spostrzega, że wszystko zawsze porusza się w Bogu - tam i tu, wcześniej i potem. Ufność zaś doświadcza, że poczucie utraty jest chwilowym przeżyciem serca – trwałe jest zamieszkanie stworzenia w Stworzycielu. Gdy porządek myślenia, w chwili tragedii, zdolny jest zwrócić się w stronę immanencji, dramat trwa, przestaje być jednak nieznośnym obciążeniem. Próba rozstrzygnięcia egzystencjalnego bólu i buntu wobec Boga na poziomie przyrodzonym, filozoficznym lub przypuszczeniowo – intelektualnym, w takich momentach jest paplaniną clowna, aberracją. Jedynym możliwym sensem jest otwarcie nadprzyrodzonego horyzontu.
    Przed kilkoma miesiącami moi wierni przyjaciele przysłali mi za ocean kilka lektur dla ducha. Wśród nadesłanych książek znalazłem też pozycję anonimowego kartuza – dziełko, które co prawda czytałem już przed laty: “Miłość i milczenie”. Książka ta należy do szeregu jakże niespotykanych dziś już wydawnictw, które nie tylko nie męczą czytelnika, nie atakują, nie deprawują, nie prowokują, nie obnażają i nie zawstydzają ale budują jeszcze bardziej przy ponownym odczytaniu. W pewnym fragmencie lektury natrafiłem na następujące rozważanie, które wydało mi się być spójnym i ostatecznym rozstrzygnięciem doświadczanego przez nas czasem paradoksu niekwestionowanej wszechmocy Boga i zarazem Jego pozornej pasywności: “Nie wystarcza, że Bóg rządzi stworzeniem i kieruje jego aktywnością. Będąc jedyną i nadrzędną zasadą wszystkich bytów, podtrzymuje je w istnieniu, daje im nieustannie, w każdej chwili, wszystko czym są. Jeśli działanie Boże ustałoby na sekundę, świat i my sami rozpłynęlibyśmy się jak sen. Kiedy pojmie się konieczność aktu Bożego zachowującego rzeczy, które uprzednio stworzył, odnajdzie się w każdym przedmiocie szczególną wielkość, ponieważ to Wszechpotężny i tylko On, obecny w tym drobnym bycie, podtrzymuje go poza nicością. Cień wydaje się być najbledszą z rzeczywistości: nasz cień jest niczym w porównaniu z nami samymi. Ale w porównaniu z Bogiem obecnym w nas, my mamy jeszcze mniej realności. Wobec rzeczywistości Bożej nie jesteśmy nawet cieniami” (Miłość i milczenie, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1987, s. 22).
    Gdy przełożyłem stronę przeczytanej powyżej refleksji, w pamięci powróciłem do pierwszych lat szkolnej katechezy, jaką dane mi było otrzymywać jeszcze w czasach licealnych. Mam przed oczyma zabawny obrazek z podręcznika do religii: oto na wielkiej dłoni Stwórcy stoi głośno krzyczący człowiek, a w ręku trzyma transparent z napisem: Bóg umarł! Śmiesznie mały oskarżyciel wiernie wszechmocnego Winowajcy, który nigdy swej podstawy nie usunie mu spod nóg.