sobota, 3 października 2015

Coming - out. Znacząca część kleru...

   Na pustyni wewnętrznej, na której przyszło mi żyć od ponad roku, nie łatwo jest znaleźć krzepiący ducha pokarm. Dlatego od dłuższego czasu z lubością wsłuchuję się - w emitowane przez międzynarodową stację katolicką EWTN - krótkie komentarze do życia kapłańskiego, jakie regularnie wygłasza w niej sędziwy kardynał Julián Herranz. Dziś mądry hierarcha przez kilka minut mówił o tym, że ksiądz nie jest maszyną do wykonywania czynności duszpasterskich, że tak się żyć w sutannie nie da i że dobry ksiądz wie, co to znaczy kochać. Miłość jest inspiracją duszpasterza i chroni go od nudy, smutku, zniechęcenia. Ksiądz często bowiem przebywa w obecności Jezusa eucharystycznego, któremu zawierza wszystko. Chodzi więc regularnie przed tabernakulum i prostym językiem codziennego życia, opowiada szczerze Panu o problemach i radościach, o wyzwaniach i porażkach. Obcowanie księdza z tabernakulum napełnia go miłością. Nie można bowiem być księdzem i nie umieć kochać. Jako prosty i znany przykład kardynał Herranz wskazał Jana Marię Vianney'a, który w programie swojego aktywnego życia ustawił konkretną godzinę rozmowy z Jezusem u stóp Najświętszego Sakramentu. I dzięki temu kochał. Wysłuchałem tej konferencji i umocniony wyłączyłem telewizor. A potem jak co tydzień uruchomiłem internet, aby odczytać wiadomości z Polski - wszak dobry misjonarz to również wierny patriota. I nagle uciekło gdzieś łagodne skupienie. Sieć tego dnia krzyczała o innej zgoła formie kapłańskiej miłości. Wszystkie portale internetowe - te pobożne ze zgorszeniem, te libertyńskie zaś z rozkoszą - wyświetlały szczupłą twarz księdza prałata Krzysztofa Charamsy, który z pianą w kącikach ust, z drżącymi dłońmi, w sztucznym, żenującym, banalnie kaznodziejskim uniesieniu, wyszedł z jakiejś szafy, by wyznać światu: "jestem gejem".
   Właściwie sądzę, że należałoby tę wstydliwą histerię biednego człowieka przemilczeć w poczuciu godności. I tak zrobiłbym, gdybym nie otrzymał już tego samego dnia kilku maili od moich Przyjaciół, rozbitych wewnętrznie przez medialną potańcówkę. Napisali do mnie Przyjaciele - księża z Polski, kolejny raz niesłusznie obrażani. Napisali też do mnie Przyjaciele - świeccy katolicy, których znów niechodzący do kościoła sąsiedzi zaczęli wytykać zza płotu palcami. Naprawdę przemilczałbym to jeszcze, gdyby ten rozbity człowiek w koloratce i mój brat w kapłaństwie nie powiedział trzech rzeczy: że to, co robi, kojarzy mu się z kapłańską wolnością; że odkąd zakochał się w innym geju, to mówi lepsze kazania; i że znacząca cześć kleru to homoseksualiści. Dość! Nie wiem, co miał na myśli ksiądz prałat, cedząc słowo: "znacząca" - czy chodziło mu o ilość, czy może o znaczenie na szczeblach kościelnej hierarchii? Nie wiem, nie jestem i nie będę nigdy prałatem, nie wykładam na dwóch, papieskich uczelniach, nie czuję się też na szczęście prominentnym funkcjonariuszem Kościoła - ale nad księdzem Charamsą mam jedną przewagę. Moje kapłańskie życie od piętnastu lat nie polega na siedzeniu za biurkiem. Być może to z poziomu swojej oficyny w watykańskiej kongregacji ksiądz prałat nabawił się przekonania o chorobliwym stanie znaczącej części kleru. Współczuję tylko takiej perspektywy lecz dziękuję Bogu, że w ciągu tych kilku lat dane mi było poznać duchownych wzdłuż i wszerz całej mapy świata: od Dublina, przez Mazowsze, aż po Buenos Aires. Nie jestem więc byłym sekretarzem Międzynarodowej Komisji Teologicznej, ale moja statystyka duchownych jest zupełnie inna.
   Bo ta znacząca część kleru to zwykli księża. Tak o nich i do nich z szacunkiem zwracają się wierzący ludzie. Księża biorą się z tej ziemi, mówią ludzkim językiem i noszą na sobie stygmat ludzkich ułomności. Bywają więc bardziej inteligentni, uduchowieni, błyskotliwi, co tłumy za sobą porywają ku Bogu. Bywają wśród nich też i tacy, którzy dobrze remontują dachy na kościołach - pewnie i jednych i drugich Bóg jakoś wykorzysta. Ci zwykli księża stronią od kariery. Wieczorami, zmęczeni mówią w skupieni brewiarz i samotni gaszą nocną lampkę na stoliku. Tylko nieznacząca część z nich ugania się za byle tytułem, wygląda łaski polityków lub szuka dla siebie zysku.
     I znacząca część tego kleru wolność zdobywa w szrankach duchowego rozeznania. Mają na to czas przez sześć lat solidnej formacji duchowej, duszpasterskiej, ludzkiej, umysłowej. Ilu z nich nocami idzie do kaplicy, by z konsekwentną pokorą pytać Boga o drogę? Potem dojrzewają szybko. Nie są bezmyślni. Upadają i powstają, namiętnie kochają świat, dla tego jednego wezwania radykalnie oddając wszystko. Tylko kilku z nich to hipokryci, co podwójne życie szminkują kolorem błazeńskiej ideologii.
    Ta znacząca część kleru to czasem też wybitni naukowcy. Są wśród nich tacy, co całą Biblię poznali na pamięć. Prowadzić by mogli z sukcesem najbardziej ryzykowne dysputy filozoficzne, w zaciekle ateistycznych akademiach świata. Lecz posłuszni Katechizmowi po nocach piszą kolejne artykuły, pchając pod górkę nadprzyrodzoną świadomość na dobre zeświecczonej dziś kultury. Tylko nieliczni wśród nich to sensaci, którzy tworzą coś po to, by zabłysnąć i którzy - zamiast uczyć studentów odwiecznej mądrości - gorszą nieoświeconych.
      Potem znacząca część kleru, to dzisiaj też ci, którzy zrozumieli, za co pokutuje Benedykt XVI. To oni nad życie kochają Matkę Kościół, gotowi za prawdę oddać swoje życie. Przez lata nie mogli się pogodzić, że ktoś w Rzymie blokuje proces oczyszczania seminariów, przemyślane dokumenty Ratzingera upychając szpicem buta do przepastnej szuflady. Że ktoś nie chce reformy struktur kurialnych, a służbę w Kościele rozmienia na tanią giełdę posłusznych sobie, lawendowych wasali. Nie ma ich zbyt wielu, za to nigdy nie czytają oni Ewangelii, broniąc zaciekle kościelnego feudalizmu, utopijnego klerykalizmu, wygodnego życia i grubego  stołu. Dziś wiele spraw stanęło w innym świetle. 
   Jeszcze znacząca część kleru to mistrzowie życia duchowego. Ci z kolei godzinami w konfesjonałach czekają na człowieka. A potem w jednej chwili - z dramatycznej bryły ludzkiego żywota - potrafią wydobyć kształt, błysk, jakby mistyczny refleks nawrócenia. Tacy głoszą nam głębokie rekolekcje. Odprawiają w skupieniu Eucharystię. Czasem ktoś nigdy nie chodził na katechizm, lecz zobaczy w kościele księdza na modlitwie - to wystarczy za całą naukę. Tylko kilku wśród nich to religijni iluzjoniści, płytcy gracze, magicy, którzy charyzmat mylą z nadmuchanym balonem.
    Bardzo znacząca część kleru to również misjonarze. Bywa, że w zupełnie dojrzałym wieku przyjdzie do serca księdza jakieś wzruszenie, bo na końcu świata ludzie Boga jeszcze nie znają. I spakuje taki swój plecak, jadąc przed siebie i nie wiedząc, na jakim to lotnisku zakończyć się może wędrówka. A potem są miesiące samotności, lata tropikalnych chorób i całe życie tęsknoty za bliskimi, przyjaciółmi, krajem, polskim hymnem i pieśniami z kościoła, śpiewanymi w rodzimym języku. Tylko niewielu pośród nich to poszukiwacze przygód, złaknieni egzotyki chłoptasie, co talenty i pieniądze rozgonią po świecie, biegnąc we mgle nie wiadomo za czym.
   Wreszcie znacząca część kleru to księża emeryci. Widać ich na ulicach polskich miast, gdy zwolnionym krokiem, w sutannie i z laską w ręku, spacerują sobie długimi godzinami ze wzrokiem gdzieś już utkwionym poza horyzont tej ziemi. Czasem ktoś zaczepi ich w rozmowie, pozdrowi, Imię Pańskie pochwali. A oni już wiedzą wszystko z nazwiska, z adresu, z kolędy, z kartoteki - przecież w tym kościele na rynku przez lata chrzcili wam dzieci, dłonie wiązali do ślubu i psalmy śpiewali na pogrzebach. Wśród księży emerytów tylko kilku służyło komunistom.
     Jestem więc boleśnie zdumiony. Nigdy z okna mojej plebanii nie miałem takiego widoku, jakim epatować nas zamierzył ksiądz prałat Krzysztof Charamsa, zapatrzony zza swego biurka w chimerę, upiora, czy światową fantasmagorię. Dziadek nauczył mnie kultury i męskości. Inspiracji do kazań szukam w Ewangelii. Kocham i od kilku już dobrych lat jestem naprawdę wolnym człowiekiem. Nie mogę też uważać siebie za znaczącą część kleru, być może dlatego każdego dnia dziękować nie przestaję Bogu za kilku wspaniałych Ludzi w sutannach, którzy obdarzyć mnie chcieli swą przyjaźnią. To dzięki nim wciąż jednakowo wierzę, nikomu nigdy nie włażąc do szafy.   
   Od piętnastu lat, w każdym zakątku świata, układam sobie taką statystykę kleru. Chciałbym ją dziś podliczyć. Zrobić sobie własny coming-out. Opublikować, nie wychodząc wcale z szafy, by wskoczyć zaraz do alkowy. Ksiądz prałat jest teoretycznie teologiem, więc chyba wie, że jedną z przerażających kar biblijnych jest ta, gdy Bóg człowiekowi rozum odbiera. Ja z kolei już rozumiem, że w kapłaństwie bracia są niespodzianką Boga. Rodziny się nie wybiera, jak dobrać sobie można by partnera gorszącego wszystkich spektaklu. Na szczęście papież Franciszek uczy nas wytrwale, że Kościół współczesny to szpital. A w każdej, dobrej klinice są jej różne oddziały: izba przyjęć czy wypisów, kardiologia, psychiatria, patologia, neurologia, rehabilitacja, wreszcie oddział intensywnej terapii. Modlę się więc cierpliwie i czekam, kiedy i na które piętro zawiozą przeżutego przez media i wyplutego przez kochanka księdza prałata. Już nie prominentnego funkcjonariusza watykańskich dykasterii, ani wymownego wykładowcę papieskich wydziałów - lecz zawsze księdza, który jeszcze na chwilę przed ostatnim oddechem ucałować może fioletową stułę - tym razem po drugiej stronie dyskretnego konfesjonału. Od pokuty jest blisko do świadectwa.