piątek, 17 lutego 2017

Ksiądz w społeczeństwie postchrześcijańskim...


Mąż Boży – takim to na poły anachronicznym, humorystycznym, a na poły pachnącym biblijnymi sagami, benedyktyńską duchowością i bohaterskimi opowieściami tytułem zwraca się do mnie najczęściej jeden z moich przyjaciół, księży, ilekroć jestem gościem w jego plebanii: czy mąż Boży już wstał? Co mąż Boży chce zjeść na śniadanie? O której mąż Boży odprawia? Historia Kościoła katolickiego, w rozmaitych swych momentach, miejscach i zwrotach, zaiste pełna jest intensywnej działalności kapłanów – mężów Bożych, którzy znani z imienia bądź zupełnie anonimowi, starali się sprostać w różnym zakresie zazwyczaj skomplikowanym kontekstom kultury. W Europie byli więc nieodzownym elementem bogatej i starożytnej mozaiki społecznej. Ksiądz europejski widoczny jest na wszystkich prawie płóciennych obrazach, biało-czarnych zdjęciach i prymitywnych jeszcze kadrach z celuloidu. W Ameryce łacińskiej katolicki duchowny przekształcił się szybko w obrońcę ubogich, polityka, społecznika, gorącego komentatora napiętej sytuacji publicznej. Nie było więc sporu, dyskusji a czasem niestety starcia, w którym latynoski ksiądz nie miałby dać swojej twarzy. W Azji wreszcie kapłani ginęli powszechnie jako męczennicy – cierpiąc latami podejrzenia, pokonując nieufność, szukając świadomie sposobów ryzykownej inkulturacji. Zawsze jednak - a kieruję się wygłaszając ten sąd osobistym doświadczeniem - tak zwane kapłaństwo diecezjalne, świeckie, duszpasterskie, było najlepszym narzędziem dotarcia do ludzi nowych, by łowić ich w sieć wiary. Ksiądz bowiem, wchodząc w dziewiczy duszpastersko teren lub nieopisany społecznie kontekst, niezależnie zupełnie od zmian kulturowych i nie dbając o promocję zakonnego charyzmatu, był po prostu reprezentantem Kościoła, nadchodzącego z całym jego, bezpośrednim, misyjnym przesłaniem. Ksiądz żył zawsze i w każdym miejscu na granicy dwóch światów: ziemskiego oraz nadprzyrodzonego. To stuprocentowo zbliżać musiało go do ludzi.
Z premedytacją i trochę dla prowokacji używam, wspominając ten historyczny panteon mężów Bożych, czasu przeszłego, który chyba najlepiej może wyrazić niepokojącą dziś wszystkich wątpliwość: czy tak będzie dalej? W naszej bowiem epoce dziejów księża katoliccy doświadczają pierwszy raz z miażdżącą intensywnością trzech poważnych i nieznanych w takiej skali pokus: skrajnej decentralizacji w interpretowaniu doktryny, skrajnej dowolności w dyscyplinie kapłańskiego życia oraz skrajnego osamotnienia wobec antyklerykalnej fali, która niepodzielnie dominuje w świecie. Być może trochę lecz tylko trochę przesadzę, jeżeli powiem, że mąż Boży dzisiaj pierwszy raz nie jest pewien, czego i jak nauczać? Nie wie, jak się ubierać, co mówić, jak żyć? Zdaje się też, że nikt już skutecznie go nie chroni.
Mam pełną świadomość, iż pojęcie postchristianitas, nadmienione w tytule bieżącej refleksji, na wejście wywołuje kontrowersje. Dla tak zwanych katolików twardogłowych, podobne myślenie – że tkanka społeczna ogromnej większości państw nie jest już chrześcijańska - jest niedopuszczalne, być może nawet zaciąga jakąś winę moralną. Na ustach postmodernistów wizja minionego chrześcijaństwa przywołuje złośliwy uśmiech nieskrywanej satysfakcji. Dla chrześcijan liberalnych, wyskakujących z trojańskiego konia wpuszczonego do wnętrza Kościoła, bycie ubogą mniejszością w świecie to moda i symbol pokory. Mój prywatny pogląd ma jeszcze inny kontekst. Zanim ułożeni wygodnie wobec powszechnego trendu bieżącej epoki znów zakasamy rękawy do zapamiętałej pyskówki na krawędzi światopoglądów, pragnę oddzielić od siebie dwie wartości: uważam, iż to, że większość organizmów państwowych dziś przestała być chrześcijańska nie oznacza jeszcze, że chrześcijaństwo jest mniejszością - tak jak utrata oddechu nie równa się jeszcze zanikowi życia. W efekcie więc pewnych obserwacji, spekulacji i obliczeń, ośmielę się zasugerować paradoksalne dość spostrzeżenie: zaczyn różnorodnych kultur jest u swych podstaw wciąż chrześcijański, utracił on zarazem swój wpływ na realne wybory większości organizmów społecznych. Chrześcijaństwo przypomina dziś pewną nieuporządkowaną masę, stagnację, materię uśpioną, ukrytą pod powierzchnią, odrętwiałą i instytucjonalnie źle zorganizowaną, która z tych właśnie powodów – dysponując wciąż ilościową potencją – nie jest w stanie jej używać tak, by dało to jakościowe efekty w postaci ewangelicznego przetworzenia teatrów, szkół czy administracji.
Niechrześcijańska mniejszość przez to sprawnie, od kilku dekad przejęła zarząd sumień i umysłów w świecie. Choć nie planowałem tego ani z tym sympatyzuję, moje życie księdza stało się ze swej natury bytowaniem wędrownym. Jak głosi stare, polskie porzekadło: podróże kształcą – ktoś, kto wystawi nogę na prawo lub lewo poza granicę Polski, jeśli odrobinę obserwuje i myśli, to po prostu widzi, czyta i wie. Społeczeństwo świata współcześnie nie jest chrześcijańskie – chciałbym ośmielić się to stwierdzić bez dodawania zbędnych dookreśleń już, przed czy po. Świat przestał być chrześcijański ale – co ważne – przestał być chrześcijański dlatego, że sam z Ewangelii zrezygnował. Uważam to za znaczące uwarunkowanie. Chrześcijaństwu w nowożytnym dialogu ze światem nie zabrakło niczego. Kościół, jako nośnik ewangelicznego przesłania, zdobył się na ogromny wysiłek autoreformy, czego znakiem był Sobór Watykański II. Jest dla nas wszystkich oczywiste, że sensem tego wysiłku przekształcenia była jedna idea: stać się zrozumiałym dla współczesnych. Przez to Kościół zbliżył się do świata - niektórzy twierdzą, że stał się nawet światowy lecz to już kwestia reformy do reformy – ale w epoce ponowożytnej, jak nigdy dotąd w historii ludzkości, to świat oficjalnie, publicznie, przez niezliczoną ilość aktów prawnych a nawet konstytucyjnych, świadomie oddalił się od Kościoła, rezygnując z żywotnej interpretacji zjawisk według klasycznych reguł chrześcijaństwa.
            Na jakiej więc podstawie ośmielam się tu stawiać tezę, że w neopogańskim świecie jednak pierwiastek chrześcijański jest ukrytą, uśpioną, przyduszoną większością? Oto bowiem rezygnacja z chrześcijaństwa, jaka dokonywała się w ostatnich dekadach w skutek machinacji, programów i świadomych działań niezliczonych partii liberalnych, bogatych sponsorów, teatralnych snobów, stronnictw ubóstwionego postępu, uniwersytetów czy partykularnych myślicieli, na naszych oczach kończy się nieprzewidywalnym jeszcze kilka lat temu, a dziś nieodwracalnym procesem: tak zwani zwykli ludzie chcą absolutnie rezygnować z tych, którzy od kilku dekad opresyjnie chrześcijaństwo wyznaczali na stos. Zrezygnowani a odprawieni precz czują się obrażeni i dotknięci. Stopień pychy lewicowych liberałów, którzy dzierżąc władzę nad światem od lat, oderwali się daleko od ziemi i nie są w stanie wylądować, zaiste przeraża. Większość reprezentantów liberalnej lewicy bezpiecznie wierzyła w to, że da się stworzyć społeczną konstrukcję, która albo szybko zastąpi albo w dłuższej perspektywie chociaż przeżyje chrześcijaństwo. Konstrukcję stworzyć się dało, to fakt, ale niemrawi chrześcijanie okazali się być żywotni, trwają, istnieją i to oni dziś – niezorganizowani wprawdzie - decydują, by lewactwo ustąpiło. Jeśli bowiem współcześnie odprawia się z niczym ludzi skompromitowanych, to nie dlatego, że jakaś chrześcijańska demokracja zorganizowała imponujący ruch europejskiej czy amerykańskiej odnowy społecznej. Nic z tego. Radykalna wyprawka lewaków dokonuje się na zasadzie instynktownego, etycznego odruchu: że prawda musi być transparentna, polityka dostępna dla wyborców, elita zmienna a przywileje lub obowiązki proporcjonalne dla wszystkich. Ten bezwarunkowy odruch społeczny to dziedzictwo chrześcijańskiej moralności, estetyki i duchowości, dziedzictwo głęboko wszczepione w sumienie większości, dziedzictwo odruchowe, naturalne, oczywiste. W nieprzewidzianym przez nikogo, publicznym starciu od Waszyngtonu, przez Paryż, aż do Budapesztu, ujawniło się w całej swej sile zakorzenione przez wiekową kulturę chrześcijaństwo instynktowne: spontaniczne, zupełnie nieuformowane, chaotyczne, które pomimo tego lewicowy aparat – potęgą czystego żywiołu - wytrąciło z równowagi.
            To dlatego, ni mniej ni więcej, znaleźliśmy się niespodziewanie dla wszystkich w bardzo niewygodnym momencie cywilizacyjnej historii. Zorganizowane bowiem, lewackie struktury, wypracowały już swój schemat, który choć skorumpowany i płytki, na zewnatrz jakoś działał. Nagle te organizacje zaczynają być wypierane tu i tam przez silniejszy, żywotny lecz bezkształtny żywioł chrześcijaństwa podświadomego, instyntktownego, domowego, rodzinnego czy jak go jeszcze nazwiemy. Ów masyw jest zdecydowanie silniejszy. Tak samo jednak jak silny, jest równie zdezorganizowany: jakby nie miał głowy a tylko ramiona i nogi, które rozpychają się i kopią do przodu. Z jednej więc strony czujemy zaskakującą ulgę – lewactwo z goryczą pakuje tobołki. Z drugiej strony ciąży nam chaos. Plac niedawnych jeszcze przepychanek, szturchańców i kłótni, opuszczają powoli najważniejsi protagoniści niedokończonego eksperymentu, pozostawiając jednak w centrum zlepioną przez nich skorupę. Wierzę, że za jakiś czas pojawią się wychowawcy, którzy ponownie rozpoczną wielowiekowy mozół inteligentnego przeformowania ożywionej raz jeszcze lecz póki co bezkształtnej, chrześcijańskiej masy. Tymczasem wielu musi nauczyć się trwać w opuszczonej skorupie. Wśród tych wielu jest i katolicki ksiądz – nowy, inny, zaskoczony, samotny, mąż Boży w społeczeństwie postchrześcijańskim.
            Uważam z wielką ufnością, iż kapłan rzymsko – katolicki, brutalnie skonfrontowany z całą siłą wymienionych już we wstępie pokus, przeżyje ten moment powszechnego kryzysu, jeśli zda sobie sprawę z realnej sytuacji i z konsekwencją, determinacją, uporem zastosuje specyficzne środki. Ponowne zorganizowanie tożsamości księdza w odmiennej, naszkicowanej tu perspektywie społecznej, jest zagadnieniem tak samo trudnym, co ciekawym. Wydaje się, że aby odrodzić i podtrzymać żywotność katolickiego kapłaństwa w tak skomplikowanym pejzażu kulturowym, mąż Boży musi najpierw uniknąć dwóch tendencji, które w ostatnich latach ewaluowały zdecydowanie negatywnie. Po pierwsze - w postchrześcijańskiej skorupie nie przeżyje ksiądz jako funkcjonariusz defensywnej instytucji, która przede wszystkim, kurczowo, zachowawczo i za wszelką cenę, broni ustalonego terytorium przed wymyśloną inwazją światowego demona. Należy powiedzieć sobie szczerze, że w większości prowincji kościelnego terytorium nie ma już czego bronić: ławki, konfesjonały i parafialne konta są puste, a mąż Boży zmuszony jest przejść do apostolskiej, katechetycznej, modlitewnej, powołaniowej i moralnej ofensywy. Po drugie – w ostatnich dekadach zdemaskowany został również typ księdza bez radykalnej, duchowej tożsamości, konsekrowany urzędnik pożyteczności publicznej, który z pobożnym uśmiechem oprowadza japońskie wycieczki po muzealnych zakrystiach, organizuje koncerty organowe przed pustym tabernakulum czy zbiera na miskę ryżu dla ubogich - więcej nic. Na taki profil kapłaństwa mąż Boży – by przeżyć – dalej zgadzać się nie może. Myślę więc pozytywnie, że ksiądz katolicki dziś zreorganizuje się skutecznie w postchrześcijańskim świecie, gdy zgodzi się być od zaraz: zmarginalizowanym społecznie lecz płodnym religijnie; przewodnikiem świadomej mniejszości; lekarzem połamanych jak nigdy dotąd życiorysów oraz cierpliwym wychowawcą duchowych ignorantów.
            Już w roku 1958, na progu swej profesury, kiedy świat funkcjonował jeszcze jako katolicki monolit, wybitny i proroczy Joseph Ratzinger opublikował głośny – zaatakowany przez jednych, przez innych zrozumiany - artykuł pod tytułem: „Neopoganie i Kościół”. Tekst został przypomniany między innymi jako swoiste zakończenie ostatniego chyba w życiu wywiadu udzielonego niedawno przez papieża emeryta Peterowi Seewaldowi. We wspomnianym artykule Ratzinger wzywa do jak najszybszej i koniecznej przed upadkiem wszystkiego, ponownej sakralizacji Kościoła, pisząc: „Na dłuższą metę Kościołowi nie zostanie oszczędzona konieczność stopniowego pozbywania się tożsamości ze światem i stania się znowu tym, czym jest: wspólnotą wierzących. W rzeczywistości te zewnętrzne straty zintensyfikują tylko jego misjonarską skuteczność. Jedynie wtedy, gdy przestanie być tanią oczywistością, a zacznie ponownie przedstawiać się jako to, czym faktycznie jest, uda mu się znowu dotrzeć z własnym przesłaniem do uszu nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się życiu w iluzji, przekonani, że takimi nie są. Oczywiście, rezygnacja z zewnętrznych godności przyniesie ze sobą utratę cennych przywilejów, jakie bez wątpienia wynikają z obecnego uwikłania Kościoła w sferze publicznej. Chodzi przy tym o przemianę, która nastapi niezależnie od udziału w niej Kościoła, na co musi on być przygotowany. Ogólnie rzecz biorąc, w tym koniecznym procesie sakralizacji należy dokładnie rozróżnić trzy płaszczyzny: sakramentów, przepowiadania oraz osobisto – ludzkich relacji pomiędzy wierzącymi i niewierzącymi”. (J. Ratzinger, Neopoganie i Kościół, [w]: P. Seewald, Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy, Kraków 2016, s. 299).
Myślę, że w drugiej połowie ubiegłego stulecia, ku zaskoczeniu wszystkich, doszło nie tylko do pogańskiego drenażu wewnątrz wspólnoty Kościoła. Spoganieniu, zeświecczeniu, odduchowieniu, uświatowieniu i powszechnemu spłyceniu jak nigdy przedtem, co być może było poniekąd bezpośrednią konsekwencją wspomnianego drenażu, dotknięte zostało w Kościele również kapłaństwo służebne. Ksiądz stał się prawie wszystkim: pisarzem, dziennikarzem, inżynierem, bankierem, politykiem, a nawet motocyklistą i hippisem – natomiast z pewnością najtrudniej przychodziło mu być po prostu duchownym. Pora więc jasno powiedzieć sobie w innym sposób za Ratzingerem, że resakralizacji w Kościele najbardziej potrzebuje kapłaństwo. I pozornie postchrześcijańska rzeczywistość, odbierając bezkrompromisowo księżom ich uprzywilejowane miejsca na estradzie, jest najwłaściwszą okazją do nowego uduchowienia rzymskiego księdza. Kiedy kapłaństwo przestaje być elementem świata, może wreszcie służyć jako podstawowy element ewangelicznego świadectwa. Bo ksiądz studiując doktrynę staje się wyśmienitym katechetą, czego nie da się powiedzieć o księdzu zaczytanym w ideologiach. Kapłan odnoszący się z należytym szacunkiem do obecności Boga w sakramentach, Słowie lub liturgii, bez trudu odnajdzie tego samego Boga w obliczu dziecka, kobiety i ubogiego, co nie jest już tak oczywiście widoczne w wyborach moralnych nazbyt wielu skandalistów w koloratce z minionego stulecia. Reasakralizacja katolickiego kapłaństwa może po prostu polegać na ponadepokowej kontynuacji wyboru Pana Jezusa, który dyskretnie uchwycił Ewangelista Marek, zapisując: „I ustanowił Dwunastu, aby Mu towarzyszyli...” (por. Mk 3, 14 a). To pierwszy z charyzmatów księdza. Ma on towarzyszyć Panu, reszta pochodzi od tego. Zapewne współcześnie sól kapłańska uległa nadpsuciu, ponieważ nowożytny ksiądz modnie towarzyszył wszystkiemu, za wyjątkiem Boga.
            Pierwsza z nazw nowego miejsca kapłańskiego w postchrześcijańskim świecie w języku socjologów zabrzmi twardo: marginalizacja, lecz w języku wiary przynosi stosowne pocieszenie: ukryty zaczyn. Ksiądz w pejzażu postchristianitas jest postacią zstępującą z estrady, trybuny i wypełnionej auli w zacisze konfesjonału, rozmównicy, samotnej ścieżki w parku lub bibliotecznej ciszy. To bardzo dobrze, że społeczność pochrześcijańska nie widzi już dalej księdza w kręgu swoich ulubionych celebrytów. Ma on teraz szansę - transponując wyrok społecznej, nieuchronnej marginalizacji, na proces duchowego, koniecznego uniżenia, wyrzeczenia się siebie i pokory - narodzić się jako ojciec duchowy. Ojcostwo duchowe w bezlitosnej skorupie współczesności, zamieszkanej przez niezliczoną ilość terapeutów, trenerów psychiki, chiromantów czy menedżerów, to niezastąpiona cnota i zdecydowanie pierwszy atut społecznej odnowy. Duchowny w postchristianitas nauczy się słuchać, towarzyszyć i spowiadać, przechodząc w ukryciu od tak zwanego duszpasterstwa masowego do indywidualnego kontaktu z człowiekiem. Przy czym personalne podejście w duszpasterstwie nie jest tanią pociechą, ratującą nam jakoś twarz wobec depresji spadających na łeb statystyk. Indywidualne kierownictwo duchowe nie jest tak spektakularne jak liderowanie na wypełnionych stadionach, to fakt. Jest natomiast niezastąpionym narzędziem dojrzałego wzrostu, wolnego wyboru, radykalnej świętości. Z tysięcy żmudnie wypalanych cegieł wznosi się mur nie do zdobycia.
            W tym procesie przemiany ukrytego zaczynu kapłańskiego wiele zależeć będzie również od cnoty męstwa. Kontakt indywidualny kapłana z człowiekiem, współczesne kierownictwo duchowe czy nowe wychowanie do mistyki, przypomina obecnie coraz częściej stanięcie wobec pejzażu ezechielowej doliny suchych kości. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek ludzkość była w tak słabej kondycji moralnej, psychicznej i duchowej jak dziś. Całe to niesłychane poranienie jest natomiast najlepiej widoczne, odkryte, ujawnione właśnie w indywidualnym kontakcie. Ksiądz więc – zdecydowanie zajmując postchrześcijańskie miejsce ojca duchowego – jako przewodnik wewnętrzny będzie z konieczności najgłębiej, najdelikatniej lecz najbardziej bezpośrednio, dotykał całej biedy współczesnego człowieka: jego łez i samotności, porzucenia, upodlenia i porażki. Ignorancja i odkształcenie antropologiczne naszej epoki jest bowiem przerażające. Tak więc ewangeliczny kapłan nie może już dziś oczekiwać tego, że z jego duchowej posługi w konfesjonale korzystać będą co krok dusze mistyczne, gotowe do zjednoczenia. Do tego samego celu mistycznego co zawsze ojciec duchowy w skorupie postchrześcijaństwa prowadzić musi zaczynając w większości spotkań od zera, od ignorancji, od podstaw, latami, z cierpliwością, sięgając po środki klasyczne, czyste duchowo, nieskażone zweryfikowaną negatywnie w XX wieku psychoanalizą. W ten sposób nowy czas ukształtuje nowego księdza: wolnego od pokusy natychmiastowego efektu, bogatego cnotą długomyślności.
            Nie wiemy, ile lat to potrwa. Jesteśmy natomiast pewni jednego: kapłaństwo katolickie, podobnie jak całe postchrześcijaństwo po rozprawieniu się z wpływami lewicowych ideologii, zdziesiątkowane medialną interpretacją ostatniego Soboru i wystawione na wiele znaków zapytania w postnowożytnej rzeczywistości, jest w stanie kryzysu. Przeżywa więc gwałtowne wzloty i upadki, zdumiewa śmiałością bądź zawstydza skandalami, wzbudza nadzieję lub zasmuca. W niewielkiej jednak swej liczbie, jak mi się wydaje, kapłaństwo to wyraźnie idzie ku lepszemu. I chciałbym szczerze zapewnić tę małą trzódkę wiernych, którzy wyglądają jeszcze powrotu procesji do ołtarza, że wraz z nieuchronnymi przemianami społecznymi, które widzimy, już wychodzi w ich stronę nowy ksiądz. Nie będzie ich wielu lecz będą z wiary, wolni od żądzy sukcesu, naprawdę ubodzy, pociągająco skromni, mocni zaufaniem do Boga, roztropni wobec pokus światowości, duchowi duchowni. Tylko taki ksiądz w publicznej przestrzeni postchristianitas zdobędzie konieczny do ewangelizacji autorytet męża Bożego.

            Gdy wracam pamięcią do wielu kapłanów, którzy z krucyfiksem nad głową, w sutannie, przeszli trudnymi szlakami ludzkiej historii, coraz chętniej sięgam do biografii popularnego w Ameryce łacińskiej księdza – pierwszego świętego z Argentyny: Cura Brochero. Wiele się mówi o zwykłych a niezwykłych wydarzeniach z jego życia, był on bowiem – jak wszyscy święci – prawdziwym oryginałem. Osobiście najbardziej cenię tę anegdotę. Kiedyś Cura Brochero przystąpił do zuchwałego projektu budowy nowego domu rekolekcyjnego w biednych okolicach argentyńskiej Cordoby. Teren górzysty, zapadła prowincja w interiorze, bieda mocno podupadającej gospodarczo w końcu dziewiętnastego wieku Argentyny. Kto wpadłby na tak szalony pomysł? A Cura Brochero chciał tam organizować rekolekcje ignacjańskie dla ludzi ze swoich parafii. Gdy więc położył kamień węgielny pod budowę domu, podniósł głowę i zwrócił się w wewnętrznym dialogu do demona, mówiąc w argentyńskim żargonie: i już przegrałeś, sukinsynu!