Mąż Boży – takim to na poły anachronicznym,
humorystycznym, a na poły pachnącym biblijnymi sagami, benedyktyńską
duchowością i bohaterskimi opowieściami tytułem zwraca się do mnie najczęściej
jeden z moich przyjaciół, księży, ilekroć jestem gościem w jego plebanii: czy
mąż Boży już wstał? Co mąż Boży chce zjeść na śniadanie? O której mąż Boży
odprawia? Historia Kościoła katolickiego, w rozmaitych swych momentach,
miejscach i zwrotach, zaiste pełna jest intensywnej działalności kapłanów –
mężów Bożych, którzy znani z imienia bądź zupełnie anonimowi, starali się
sprostać w różnym zakresie zazwyczaj skomplikowanym kontekstom kultury. W
Europie byli więc nieodzownym elementem bogatej i starożytnej mozaiki
społecznej. Ksiądz europejski widoczny jest na wszystkich prawie płóciennych
obrazach, biało-czarnych zdjęciach i prymitywnych jeszcze kadrach z celuloidu.
W Ameryce łacińskiej katolicki duchowny przekształcił się szybko w obrońcę
ubogich, polityka, społecznika, gorącego komentatora napiętej sytuacji
publicznej. Nie było więc sporu, dyskusji a czasem niestety starcia, w którym
latynoski ksiądz nie miałby dać swojej twarzy. W Azji wreszcie kapłani ginęli powszechnie
jako męczennicy – cierpiąc latami podejrzenia, pokonując nieufność, szukając
świadomie sposobów ryzykownej inkulturacji. Zawsze jednak - a kieruję się
wygłaszając ten sąd osobistym doświadczeniem - tak zwane kapłaństwo
diecezjalne, świeckie, duszpasterskie, było najlepszym narzędziem dotarcia do
ludzi nowych, by łowić ich w sieć wiary. Ksiądz bowiem, wchodząc w dziewiczy duszpastersko
teren lub nieopisany społecznie kontekst, niezależnie zupełnie od zmian
kulturowych i nie dbając o promocję zakonnego charyzmatu, był po prostu
reprezentantem Kościoła, nadchodzącego z całym jego, bezpośrednim, misyjnym
przesłaniem. Ksiądz żył zawsze i w każdym miejscu na granicy dwóch światów:
ziemskiego oraz nadprzyrodzonego. To stuprocentowo zbliżać musiało go do ludzi.
Z premedytacją i trochę dla prowokacji
używam, wspominając ten historyczny panteon mężów Bożych, czasu przeszłego,
który chyba najlepiej może wyrazić niepokojącą dziś wszystkich wątpliwość: czy
tak będzie dalej? W naszej bowiem epoce dziejów księża katoliccy doświadczają
pierwszy raz z miażdżącą intensywnością trzech poważnych i nieznanych w takiej
skali pokus: skrajnej decentralizacji w interpretowaniu doktryny, skrajnej
dowolności w dyscyplinie kapłańskiego życia oraz skrajnego osamotnienia wobec
antyklerykalnej fali, która niepodzielnie dominuje w świecie. Być może trochę
lecz tylko trochę przesadzę, jeżeli powiem, że mąż Boży dzisiaj pierwszy raz
nie jest pewien, czego i jak nauczać? Nie wie, jak się ubierać, co mówić, jak
żyć? Zdaje się też, że nikt już skutecznie go nie chroni.
Mam pełną świadomość, iż pojęcie
postchristianitas, nadmienione w tytule bieżącej refleksji, na wejście wywołuje
kontrowersje. Dla tak zwanych katolików twardogłowych, podobne myślenie – że
tkanka społeczna ogromnej większości państw nie jest już chrześcijańska - jest
niedopuszczalne, być może nawet zaciąga jakąś winę moralną. Na ustach
postmodernistów wizja minionego chrześcijaństwa przywołuje złośliwy uśmiech
nieskrywanej satysfakcji. Dla chrześcijan liberalnych, wyskakujących z
trojańskiego konia wpuszczonego do wnętrza Kościoła, bycie ubogą mniejszością w
świecie to moda i symbol pokory. Mój prywatny pogląd ma jeszcze inny kontekst.
Zanim ułożeni wygodnie wobec powszechnego trendu bieżącej epoki znów zakasamy
rękawy do zapamiętałej pyskówki na krawędzi światopoglądów, pragnę oddzielić od
siebie dwie wartości: uważam, iż to, że większość organizmów państwowych dziś
przestała być chrześcijańska nie oznacza jeszcze, że chrześcijaństwo jest
mniejszością - tak jak utrata oddechu nie równa się jeszcze zanikowi życia. W
efekcie więc pewnych obserwacji, spekulacji i obliczeń, ośmielę się zasugerować
paradoksalne dość spostrzeżenie: zaczyn różnorodnych kultur jest u swych
podstaw wciąż chrześcijański, utracił on zarazem swój wpływ na realne wybory
większości organizmów społecznych. Chrześcijaństwo przypomina dziś pewną
nieuporządkowaną masę, stagnację, materię uśpioną, ukrytą pod powierzchnią,
odrętwiałą i instytucjonalnie źle zorganizowaną, która z tych właśnie powodów –
dysponując wciąż ilościową potencją – nie jest w stanie jej używać tak, by dało
to jakościowe efekty w postaci ewangelicznego przetworzenia teatrów, szkół czy
administracji.
Niechrześcijańska mniejszość przez to sprawnie,
od kilku dekad przejęła zarząd sumień i umysłów w świecie. Choć nie planowałem
tego ani z tym sympatyzuję, moje życie księdza stało się ze swej natury
bytowaniem wędrownym. Jak głosi stare, polskie porzekadło: podróże kształcą –
ktoś, kto wystawi nogę na prawo lub lewo poza granicę Polski, jeśli odrobinę
obserwuje i myśli, to po prostu widzi, czyta i wie. Społeczeństwo świata
współcześnie nie jest chrześcijańskie – chciałbym ośmielić się to stwierdzić bez
dodawania zbędnych dookreśleń już, przed czy po. Świat przestał być
chrześcijański ale – co ważne – przestał być chrześcijański dlatego, że sam z Ewangelii
zrezygnował. Uważam to za znaczące uwarunkowanie. Chrześcijaństwu w nowożytnym
dialogu ze światem nie zabrakło niczego. Kościół, jako nośnik ewangelicznego
przesłania, zdobył się na ogromny wysiłek autoreformy, czego znakiem był Sobór
Watykański II. Jest dla nas wszystkich oczywiste, że sensem tego wysiłku przekształcenia
była jedna idea: stać się zrozumiałym dla współczesnych. Przez to Kościół
zbliżył się do świata - niektórzy twierdzą, że stał się nawet światowy lecz to
już kwestia reformy do reformy – ale w epoce ponowożytnej, jak nigdy dotąd w
historii ludzkości, to świat oficjalnie, publicznie, przez niezliczoną ilość
aktów prawnych a nawet konstytucyjnych, świadomie oddalił się od Kościoła,
rezygnując z żywotnej interpretacji zjawisk według klasycznych reguł
chrześcijaństwa.
Na jakiej więc podstawie ośmielam
się tu stawiać tezę, że w neopogańskim świecie jednak pierwiastek
chrześcijański jest ukrytą, uśpioną, przyduszoną większością? Oto bowiem rezygnacja
z chrześcijaństwa, jaka dokonywała się w ostatnich dekadach w skutek
machinacji, programów i świadomych działań niezliczonych partii liberalnych,
bogatych sponsorów, teatralnych snobów, stronnictw ubóstwionego postępu,
uniwersytetów czy partykularnych myślicieli, na naszych oczach kończy się
nieprzewidywalnym jeszcze kilka lat temu, a dziś nieodwracalnym procesem: tak
zwani zwykli ludzie chcą absolutnie rezygnować z tych, którzy od kilku dekad
opresyjnie chrześcijaństwo wyznaczali na stos. Zrezygnowani a odprawieni precz czują
się obrażeni i dotknięci. Stopień pychy lewicowych liberałów, którzy dzierżąc
władzę nad światem od lat, oderwali się daleko od ziemi i nie są w stanie
wylądować, zaiste przeraża. Większość reprezentantów liberalnej lewicy bezpiecznie
wierzyła w to, że da się stworzyć społeczną konstrukcję, która albo szybko
zastąpi albo w dłuższej perspektywie chociaż przeżyje chrześcijaństwo.
Konstrukcję stworzyć się dało, to fakt, ale niemrawi chrześcijanie okazali się
być żywotni, trwają, istnieją i to oni dziś – niezorganizowani wprawdzie -
decydują, by lewactwo ustąpiło. Jeśli bowiem współcześnie odprawia się z niczym
ludzi skompromitowanych, to nie dlatego, że jakaś chrześcijańska demokracja
zorganizowała imponujący ruch europejskiej czy amerykańskiej odnowy społecznej.
Nic z tego. Radykalna wyprawka lewaków dokonuje się na zasadzie instynktownego,
etycznego odruchu: że prawda musi być transparentna, polityka dostępna dla
wyborców, elita zmienna a przywileje lub obowiązki proporcjonalne dla
wszystkich. Ten bezwarunkowy odruch społeczny to dziedzictwo chrześcijańskiej
moralności, estetyki i duchowości, dziedzictwo głęboko wszczepione w sumienie
większości, dziedzictwo odruchowe, naturalne, oczywiste. W nieprzewidzianym przez
nikogo, publicznym starciu od Waszyngtonu, przez Paryż, aż do Budapesztu, ujawniło
się w całej swej sile zakorzenione przez wiekową kulturę chrześcijaństwo
instynktowne: spontaniczne, zupełnie nieuformowane, chaotyczne, które pomimo
tego lewicowy aparat – potęgą czystego żywiołu - wytrąciło z równowagi.
To dlatego, ni mniej ni więcej,
znaleźliśmy się niespodziewanie dla wszystkich w bardzo niewygodnym momencie
cywilizacyjnej historii. Zorganizowane bowiem, lewackie struktury, wypracowały
już swój schemat, który choć skorumpowany i płytki, na zewnatrz jakoś działał.
Nagle te organizacje zaczynają być wypierane tu i tam przez silniejszy, żywotny
lecz bezkształtny żywioł chrześcijaństwa podświadomego, instyntktownego,
domowego, rodzinnego czy jak go jeszcze nazwiemy. Ów masyw jest zdecydowanie
silniejszy. Tak samo jednak jak silny, jest równie zdezorganizowany: jakby nie
miał głowy a tylko ramiona i nogi, które rozpychają się i kopią do przodu. Z
jednej więc strony czujemy zaskakującą ulgę – lewactwo z goryczą pakuje
tobołki. Z drugiej strony ciąży nam chaos. Plac niedawnych jeszcze
przepychanek, szturchańców i kłótni, opuszczają powoli najważniejsi
protagoniści niedokończonego eksperymentu, pozostawiając jednak w centrum
zlepioną przez nich skorupę. Wierzę, że za jakiś czas pojawią się wychowawcy,
którzy ponownie rozpoczną wielowiekowy mozół inteligentnego przeformowania
ożywionej raz jeszcze lecz póki co bezkształtnej, chrześcijańskiej masy. Tymczasem
wielu musi nauczyć się trwać w opuszczonej skorupie. Wśród tych wielu jest i
katolicki ksiądz – nowy, inny, zaskoczony, samotny, mąż Boży w społeczeństwie
postchrześcijańskim.
Uważam z wielką ufnością, iż kapłan
rzymsko – katolicki, brutalnie skonfrontowany z całą siłą wymienionych już we
wstępie pokus, przeżyje ten moment powszechnego kryzysu, jeśli zda sobie sprawę
z realnej sytuacji i z konsekwencją, determinacją, uporem zastosuje specyficzne
środki. Ponowne zorganizowanie tożsamości księdza w odmiennej, naszkicowanej tu
perspektywie społecznej, jest zagadnieniem tak samo trudnym, co ciekawym.
Wydaje się, że aby odrodzić i podtrzymać żywotność katolickiego kapłaństwa w
tak skomplikowanym pejzażu kulturowym, mąż Boży musi najpierw uniknąć dwóch
tendencji, które w ostatnich latach ewaluowały zdecydowanie negatywnie. Po
pierwsze - w postchrześcijańskiej skorupie nie przeżyje ksiądz jako
funkcjonariusz defensywnej instytucji, która przede wszystkim, kurczowo,
zachowawczo i za wszelką cenę, broni ustalonego terytorium przed wymyśloną
inwazją światowego demona. Należy powiedzieć sobie szczerze, że w większości prowincji
kościelnego terytorium nie ma już czego bronić: ławki, konfesjonały i
parafialne konta są puste, a mąż Boży zmuszony jest przejść do apostolskiej,
katechetycznej, modlitewnej, powołaniowej i moralnej ofensywy. Po drugie – w
ostatnich dekadach zdemaskowany został również typ księdza bez radykalnej, duchowej
tożsamości, konsekrowany urzędnik pożyteczności publicznej, który z pobożnym
uśmiechem oprowadza japońskie wycieczki po muzealnych zakrystiach, organizuje
koncerty organowe przed pustym tabernakulum czy zbiera na miskę ryżu dla ubogich
- więcej nic. Na taki profil kapłaństwa mąż Boży – by przeżyć – dalej zgadzać
się nie może. Myślę więc pozytywnie, że ksiądz katolicki dziś zreorganizuje się
skutecznie w postchrześcijańskim świecie, gdy zgodzi się być od zaraz:
zmarginalizowanym społecznie lecz płodnym religijnie; przewodnikiem świadomej
mniejszości; lekarzem połamanych jak nigdy dotąd życiorysów oraz cierpliwym
wychowawcą duchowych ignorantów.
Już w roku 1958, na progu swej
profesury, kiedy świat funkcjonował jeszcze jako katolicki monolit, wybitny i
proroczy Joseph Ratzinger opublikował głośny – zaatakowany przez jednych, przez
innych zrozumiany - artykuł pod tytułem: „Neopoganie i Kościół”. Tekst został
przypomniany między innymi jako swoiste zakończenie ostatniego chyba w życiu
wywiadu udzielonego niedawno przez papieża emeryta Peterowi Seewaldowi. We
wspomnianym artykule Ratzinger wzywa do jak najszybszej i koniecznej przed
upadkiem wszystkiego, ponownej sakralizacji Kościoła, pisząc: „Na dłuższą metę
Kościołowi nie zostanie oszczędzona konieczność stopniowego pozbywania się
tożsamości ze światem i stania się znowu tym, czym jest: wspólnotą wierzących.
W rzeczywistości te zewnętrzne straty zintensyfikują tylko jego misjonarską
skuteczność. Jedynie wtedy, gdy przestanie być tanią oczywistością, a zacznie
ponownie przedstawiać się jako to, czym faktycznie jest, uda mu się znowu
dotrzeć z własnym przesłaniem do uszu nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się
życiu w iluzji, przekonani, że takimi nie są. Oczywiście, rezygnacja z
zewnętrznych godności przyniesie ze sobą utratę cennych przywilejów, jakie bez
wątpienia wynikają z obecnego uwikłania Kościoła w sferze publicznej. Chodzi
przy tym o przemianę, która nastapi niezależnie od udziału w niej Kościoła, na
co musi on być przygotowany. Ogólnie rzecz biorąc, w tym koniecznym procesie
sakralizacji należy dokładnie rozróżnić trzy płaszczyzny: sakramentów,
przepowiadania oraz osobisto – ludzkich relacji pomiędzy wierzącymi i
niewierzącymi”. (J. Ratzinger, Neopoganie i Kościół, [w]: P. Seewald, Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy, Kraków
2016, s. 299).
Myślę, że w drugiej połowie ubiegłego
stulecia, ku zaskoczeniu wszystkich, doszło nie tylko do pogańskiego drenażu
wewnątrz wspólnoty Kościoła. Spoganieniu, zeświecczeniu, odduchowieniu,
uświatowieniu i powszechnemu spłyceniu jak nigdy przedtem, co być może było
poniekąd bezpośrednią konsekwencją wspomnianego drenażu, dotknięte zostało w
Kościele również kapłaństwo służebne. Ksiądz stał się prawie wszystkim: pisarzem,
dziennikarzem, inżynierem, bankierem, politykiem, a nawet motocyklistą i
hippisem – natomiast z pewnością najtrudniej przychodziło mu być po prostu
duchownym. Pora więc jasno powiedzieć sobie w innym sposób za Ratzingerem, że
resakralizacji w Kościele najbardziej potrzebuje kapłaństwo. I pozornie
postchrześcijańska rzeczywistość, odbierając bezkrompromisowo księżom ich
uprzywilejowane miejsca na estradzie, jest najwłaściwszą okazją do nowego
uduchowienia rzymskiego księdza. Kiedy kapłaństwo przestaje być elementem
świata, może wreszcie służyć jako podstawowy element ewangelicznego świadectwa.
Bo ksiądz studiując doktrynę staje się wyśmienitym katechetą, czego nie da się
powiedzieć o księdzu zaczytanym w ideologiach. Kapłan odnoszący się z należytym
szacunkiem do obecności Boga w sakramentach, Słowie lub liturgii, bez trudu
odnajdzie tego samego Boga w obliczu dziecka, kobiety i ubogiego, co nie jest
już tak oczywiście widoczne w wyborach moralnych nazbyt wielu skandalistów w
koloratce z minionego stulecia. Reasakralizacja katolickiego kapłaństwa może po
prostu polegać na ponadepokowej kontynuacji wyboru Pana Jezusa, który
dyskretnie uchwycił Ewangelista Marek, zapisując: „I ustanowił Dwunastu, aby Mu
towarzyszyli...” (por. Mk 3, 14 a). To pierwszy z charyzmatów księdza. Ma on
towarzyszyć Panu, reszta pochodzi od tego. Zapewne współcześnie sól kapłańska
uległa nadpsuciu, ponieważ nowożytny ksiądz modnie towarzyszył wszystkiemu, za
wyjątkiem Boga.
Pierwsza z nazw nowego miejsca
kapłańskiego w postchrześcijańskim świecie w języku socjologów zabrzmi twardo:
marginalizacja, lecz w języku wiary przynosi stosowne pocieszenie: ukryty
zaczyn. Ksiądz w pejzażu postchristianitas jest postacią zstępującą z estrady,
trybuny i wypełnionej auli w zacisze konfesjonału, rozmównicy, samotnej ścieżki
w parku lub bibliotecznej ciszy. To bardzo dobrze, że społeczność
pochrześcijańska nie widzi już dalej księdza w kręgu swoich ulubionych
celebrytów. Ma on teraz szansę - transponując wyrok społecznej, nieuchronnej
marginalizacji, na proces duchowego, koniecznego uniżenia, wyrzeczenia się
siebie i pokory - narodzić się jako ojciec duchowy. Ojcostwo duchowe w
bezlitosnej skorupie współczesności, zamieszkanej przez niezliczoną ilość
terapeutów, trenerów psychiki, chiromantów czy menedżerów, to niezastąpiona
cnota i zdecydowanie pierwszy atut społecznej odnowy. Duchowny w
postchristianitas nauczy się słuchać, towarzyszyć i spowiadać, przechodząc w
ukryciu od tak zwanego duszpasterstwa masowego do indywidualnego kontaktu z
człowiekiem. Przy czym personalne podejście w duszpasterstwie nie jest tanią
pociechą, ratującą nam jakoś twarz wobec depresji spadających na łeb statystyk.
Indywidualne kierownictwo duchowe nie jest tak spektakularne jak liderowanie na
wypełnionych stadionach, to fakt. Jest natomiast niezastąpionym narzędziem
dojrzałego wzrostu, wolnego wyboru, radykalnej świętości. Z tysięcy żmudnie
wypalanych cegieł wznosi się mur nie do zdobycia.
W tym procesie przemiany ukrytego
zaczynu kapłańskiego wiele zależeć będzie również od cnoty męstwa. Kontakt
indywidualny kapłana z człowiekiem, współczesne kierownictwo duchowe czy nowe
wychowanie do mistyki, przypomina obecnie coraz częściej stanięcie wobec
pejzażu ezechielowej doliny suchych kości. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek
ludzkość była w tak słabej kondycji moralnej, psychicznej i duchowej jak dziś.
Całe to niesłychane poranienie jest natomiast najlepiej widoczne, odkryte,
ujawnione właśnie w indywidualnym kontakcie. Ksiądz więc – zdecydowanie
zajmując postchrześcijańskie miejsce ojca duchowego – jako przewodnik
wewnętrzny będzie z konieczności najgłębiej, najdelikatniej lecz najbardziej
bezpośrednio, dotykał całej biedy współczesnego człowieka: jego łez i
samotności, porzucenia, upodlenia i porażki. Ignorancja i odkształcenie
antropologiczne naszej epoki jest bowiem przerażające. Tak więc ewangeliczny kapłan
nie może już dziś oczekiwać tego, że z jego duchowej posługi w konfesjonale
korzystać będą co krok dusze mistyczne, gotowe do zjednoczenia. Do tego samego
celu mistycznego co zawsze ojciec duchowy w skorupie postchrześcijaństwa
prowadzić musi zaczynając w większości spotkań od zera, od ignorancji, od
podstaw, latami, z cierpliwością, sięgając po środki klasyczne, czyste duchowo,
nieskażone zweryfikowaną negatywnie w XX wieku psychoanalizą. W ten sposób nowy
czas ukształtuje nowego księdza: wolnego od pokusy natychmiastowego efektu,
bogatego cnotą długomyślności.
Nie wiemy, ile lat to potrwa.
Jesteśmy natomiast pewni jednego: kapłaństwo katolickie, podobnie jak całe
postchrześcijaństwo po rozprawieniu się z wpływami lewicowych ideologii,
zdziesiątkowane medialną interpretacją ostatniego Soboru i wystawione na wiele
znaków zapytania w postnowożytnej rzeczywistości, jest w stanie kryzysu. Przeżywa
więc gwałtowne wzloty i upadki, zdumiewa śmiałością bądź zawstydza skandalami,
wzbudza nadzieję lub zasmuca. W niewielkiej jednak swej liczbie, jak mi się
wydaje, kapłaństwo to wyraźnie idzie ku lepszemu. I chciałbym szczerze zapewnić
tę małą trzódkę wiernych, którzy wyglądają jeszcze powrotu procesji do ołtarza,
że wraz z nieuchronnymi przemianami społecznymi, które widzimy, już wychodzi w
ich stronę nowy ksiądz. Nie będzie ich wielu lecz będą z wiary, wolni od żądzy
sukcesu, naprawdę ubodzy, pociągająco skromni, mocni zaufaniem do Boga,
roztropni wobec pokus światowości, duchowi duchowni. Tylko taki ksiądz w
publicznej przestrzeni postchristianitas zdobędzie konieczny do ewangelizacji
autorytet męża Bożego.
Gdy wracam pamięcią do wielu kapłanów,
którzy z krucyfiksem nad głową, w sutannie, przeszli trudnymi szlakami ludzkiej
historii, coraz chętniej sięgam do biografii popularnego w Ameryce łacińskiej
księdza – pierwszego świętego z Argentyny: Cura Brochero. Wiele się mówi o zwykłych
a niezwykłych wydarzeniach z jego życia, był on bowiem – jak wszyscy święci –
prawdziwym oryginałem. Osobiście najbardziej cenię tę anegdotę. Kiedyś Cura
Brochero przystąpił do zuchwałego projektu budowy nowego domu rekolekcyjnego w
biednych okolicach argentyńskiej Cordoby. Teren górzysty, zapadła prowincja w
interiorze, bieda mocno podupadającej gospodarczo w końcu dziewiętnastego wieku
Argentyny. Kto wpadłby na tak szalony pomysł? A Cura Brochero chciał tam
organizować rekolekcje ignacjańskie dla ludzi ze swoich parafii. Gdy więc
położył kamień węgielny pod budowę domu, podniósł głowę i zwrócił się w
wewnętrznym dialogu do demona, mówiąc w argentyńskim żargonie: i już
przegrałeś, sukinsynu!