środa, 2 września 2015

Rana...

   Nieodłącznym dylematem człowieka postępującego w życiu duchowym jest swoista, pobożna rozterka: pragnę szczerze i nie mogę tego osiągnąć; chciałbym i brakuje mi sił; szukam modlitwy i coś ciągle mi w niej przeszkadza; planuję dokładnie jak i kiedy praktykować normy pobożności i nie starcza mi czasu. To zmaganie jest niemal stałą cechą życia duchowego osób, pozostających w polu aktywności, katolików świeckich i księży diecezjalnych, rodziców zajmujących się dziećmi, słowem - wszystkich tych, których od pazernej dynamiki tego świata nie odgrodzi kurtyna zakonnej, kontemplatywnej klauzury. Jak ostatecznie rozstrzygnąć ascetyczny dylemat, rozdzierający duszę pobożną pomiędzy palącym pragnieniem modlitwy, a brakiem sił lub czasu na realne jej praktykowanie? Pierwszym odruchem jest pokusa reakcji siłowej. Przezwyciężać, zdobywać, co drugi dzień klękać do spowiedzi, biczować się mokrym ręcznikiem, mnożyć liczbę dewocji, wkładać zapałki w oczy, modlić się z zegarkiem w ręku i zobowiązywać do coraz nowych postanowień lub wyrzeczeń. Zapewniam - to nie przyniesie skutku. Życie wiary ostatecznie jest relacją miłości, a nie przyzwoitym zwyczajem. Nie da się więc go skorygować za pomocą podręcznika ascetycznych tortur czy mistycznego savoir-vivre'u. Trzeba dać się Bogu zranić.
    Z powodu osobistych planów i zamiarów obejrzałem nie dawno film: "Droga życia". Jest to opowieść o amerykańskim lekarzu - okuliście, którego syn pewnego dnia wyruszył na pielgrzymi szlak do Santiago de Compostela i już pierwszego dnia Bóg nazbyt radykalnie zmienił cel jego wędrówki. Rozpętana w górach burza zabrała chłopca na drugą stronę pielgrzymiego szlaku życia. Zraniony tym faktem ojciec, próbując zrozumieć tragiczną śmierć swojego dziecka, pakuje urnę z jego prochami do pokutnego plecaka i sam rusza na Camino. Bez obaw, nie dopowiem pointy. Wspomnę tylko o początkowej prawie scenie, kiedy to lekarz - niepraktykujący, chłodny i twardy wobec Boga - po odbytej rozmowie z pobożnym policjantem i odebraniu prochów dziecka, stawia pierwsze kroki na szlaku. Sucho stwierdza, że chciałby odbyć tę pielgrzymkę ze swoim synem i dla swojego syna. Zaskakuje go jednak zupełnie lapidarne dopowiedzenie wierzącego głęboko policjanta: na pielgrzymkę idzie się samemu i dla samego siebie...
    Dla Boga tak naprawdę nie ma znaczenia kwestia wysiłku lecz liczy się jakość pragnienia. Mówiąc obrazowo, normy pobożności to nie siłownia, w której zdesperowany osiłek stara się co dnia wycisnąć nową liczbę religijnych ciężarów. Ostatecznie, można odmówić czasem wiele modlitw, nie zwracając już nawet uwagi na to, by choć jednym, szczerym aktem ukochać Boga. Taka siłowa ścieżka zdrowia kiedyś w końcu skutkuje przewrotnym efektem. Niedawny zapaśnik - dewot zniechęca się szybko, popadając w równolegle przeciwną skrajność: po co te wszystkie normy pobożności, skoro wystarczy rozłożyć się ze słomką w zębach i po prostu kochać Boga lekkością własnego istnienia. To zdumiewające, z jaką zręcznością w życiu wiary przyciągają się nawzajem skrajności. Ani przemoc ascetyczna, ani przewrotna lekkoduszność, nie są prawdziwym rozwiązaniem omawianego tutaj problemu. Bo tak na serio ani nie jest prawdą, że nawraca człowieka sama ilość godzin spędzonych ewentualnie na modlitwie. Ani też nie jest nią mgliste zawierzenie wszystkiego Stwórcy, bez żadnej próby praktykowania choć najmniejszego czynu pobożnego. Prawdą zaś jest, że człowiekowi, który pragnie żyć modlitwą lecz nie dopełnia norm pobożności, nie brakuje wcale sił ani czasu. Nie starcza mu żaru serca, bo być może nigdy dotąd nie pozwolił sobie serca otworzyć.
   Prawidłowy, zdrowy i bezpieczny porządek wzrostu w modlitwie jest taki: najpierw pragnienie, potem dopełnienie w ascezie. Każdy inny kierunek i usiłowanie zakończy się schorzeniem: albo wewnętrznym mechanizmem albo utratą duchowej wrażliwości. Trzeba po prostu tak pragnąć Boga, aby w stosunku do mocy tego pragnienia podjęcie każdej, religijnej normy nie było już żadnym wysiłkiem. Jak do tego dojść? Klasyczna teologia życia duchowego mówi tutaj o zranieniu serca Bożą miłością. To ciekawe, że kto raz zostanie zraniony przez Boga, nie może już przestać Go szukać. Kto pragnie więc na serio stałej pobożności, musi wydać serce na przebicie. I to nie jest tylko mistyczna metafora. To działa w następujący sposób.
    Jeśli starasz się modlić i prawie nic nie wychodzi, zredukuj licznik do zera. Zostaw różaniec, posty, ambitną lekturę duchową, długi brewiarz lub nocne adoracje - bo cóż, że to wszystko postanowisz, gdy i tak w tym cię w końcu nie będzie. Choć to wyjątkowo trudne, trzeba serce pozostawić w stanie całkowitej nagości, czyli zdać sobie dobrze sprawę ze stanu duchowej bezradności: ja nie znam się jeszcze na miłości do Boga i dlatego to wszystko nie działa. Należy niestety zejść z wyidealizowanych wyżyn do parteru twardej rzeczywistości. Tylko wtedy Bóg może zranić serce miłością. Te wszystkie, upragnione punkty życia pobożnego kiedyś powrócą - we właściwym czasie i z właściwą sobie siłą namiętności. Ale dziś musisz dać się zranić. Nie wszystkie zaś modlitwy ranią. Niektóre z nich budują siłę w świętych, więc gdy od nich zacznie konstrukcję duchową człowiek, który nie ma otwartego z miłości serca, asceza świętych paradoksalnie otoczy go murem, spoza którego ani nie dojrzy Boga. Uważam, że trzy formy modlitwy ranią serce tak, iż człowiek nie może już o Bogu zapomnieć. Że szuka Go ponad wszystko. Że potem wierność wewnętrzna jest po prostu tylko logiczną konsekwencją, a nie jałowym wysiłkiem. Za modlitwy, które ranią, uważam: przedłużone dziękczynienie po codziennie praktykowanej Eucharystii; Komunie Duchowe oraz ta mała forma bardzo osobista, w której twoje serce znajdzie dziś upodobanie.
    Tak więc trzeba zacząć od prostego znaku krzyża po przebudzeniu i codziennej, zwykłej Mszy Świętej w pobliskiej parafii. To będzie chłodny poranek, kościół jeszcze w budowie i trzyminutowe kazanie z banalnym niekiedy wnioskiem. Gdy ucichną organy wszyscy ludzie pobiegną natychmiast do pracy. Lecz zanim pan kościelny pozamyka drzwi, ty pozostaniesz - jak długo to możliwe - w pobliżu tabernakulum, by kilka minut sercem szukać obecnego w tobie już Boga. Czasem odmówisz coś z książeczki, odczytasz psalm lub jedną myślą wrócisz do tej modlitwy z Mszału, która dziś zapadła ci w pamięci. Czasem wypowiesz akt wiary, nadziei, żalu i miłości, a czasem zadowolisz się ciszą. Z biegiem lat nauczysz się dziękczynienia po Mszy Świętej i rozrzeźbisz ten akt wewnętrzny jak prawdziwą sztukę. Bo on jest właśnie tą pierwszą chwilą intymności, w której Bóg zwykle rani serce człowieka.
    A po nim docenisz i ten drugi - nawiedzenie Najświętszego Sakramentu, związane z Komunią Duchową. Być może będzie to ten sam kościół z porannej Eucharystii, a być może szpitalna kaplica lub katedra, którą widzisz tylko z okna twojego biura. Jest południe. Masz nagle chwilę oddechu. Przykładasz rozpalone zmęczeniem czoło do chłodnej szyby, szepcząc w myślach: pragnę Cię teraz przyjąć, Panie, z taką samą pokorą, pobożnością i czystością, z jaką przyjęła Cię Najświętsza Matka, z duchem i żarliwością świętych. Amen. I Bóg zrani serce, tak że potem będzie ono chronić w sobie jeszcze i tę jedną, krótką, osobistą modlitwę. Lecz z biegiem czasu rana stanie się palącym pragnieniem, które bez żadnego wysiłku doprowadza człowieka do różańca, postu, brewiarza i nocnych adoracji. Tak to działa.
    Bóg musi zranić miłością, aby człowiek mógł Mu dochować wierności. Często mówi o tym Biblia. Oto gdy zalękniony Jakub przygotowuje się na spotkanie ze swym groźnym bratem, Ezawem - opowiada Księga Rodzaju w zakończeniu jej trzydziestego drugiego rozdziału - cały swój dobytek przenosi na drugą stronę potoku Jabbok i pozostaje sam na sam z Bogiem, szamocząc się w wewnętrznej walce aż do wschodu jutrzenki. Wyrywa w końcu Stwórcy upragnioną przychylność, a potem wraca do swoich i utyka na nogę, przechodząc przez Penuel. Rana utwierdza jego stałość i odwagę. Przesłanie biblijne potwierdza doświadczenie chrześcijańskiej mistyki. Oto jednym z najbardziej zagadkowych momentów wiary chrześcijańskiej była śmierć Teresy z Avila w roku 1582. Rychło rozpoczęto proces orzekania o Jej świętości i dla zachowania norm kanonicznych dokonano sekcji zwłok wielkiej Karmelitanki. Kiedy więc w dziewięć lat po śmierci otwarto serce Świętej, zobaczono je jakby żywym, w nienaruszonym stanie - widoczne było jedynie pięć, fizycznych blizn, jak pięć znaków duchowych zaślubin Teresy z Jezusem.
   Stałości w życiu duchowym nie zdobywa się siłą lecz raną intymności. Wielu nie pojmuje tego, marnując lata w jałowym uścisku pomiędzy chęcią do modlitwy a brakiem czasu lub konsekwencji. A przecież jakiś czas temu już pisał w wierszu "Powołanie" ksiądz Pasierb te słowa:

                                                 pytasz czy zostałeś wezwany

                                                 jesteś prosty i jasny
                                                 tu ciemność w południe
                                                 nie wiem czy jesteś
                                                 skaleczony przez anioła
                                                 ugryziony przez węża
                                                 naznaczony

                                                nie wiem czy zostałeś wybrany

                                                nie widzę rany