wtorek, 28 października 2014

O skutecznej reformie według Ratzingera...

  Między dniem 11 lutego 2013 roku a dniem 28 lutego tegoż samego roku, gdy odchodził w klasztorne zacisze Benedykt XVI, nie było chyba choćby jednej stacji telewizyjnej czy radiowej, auli uniwersyteckiej lub gazety, która nie próbowałaby udzielić oryginalnej odpowiedzi na pytanie: dlaczego papież Ratzinger abdykował? Zapewne rozum, miłość Kościoła, podgrzana do białości atmosfera medialna, niecodzienne okoliczności, historyczność chwili, a także niestety ignorancja współczesnych podsuwały skrajne odpowiedzi. Od tych najprostszych: że z powodu wieku, choroby lub zmęczenia, przez te traktowane centralnie: że okiem teologa i mistyka dostrzegł możliwość i konieczność pozytywnego przełomu w Kościele, aż po te najbardziej radykalne: że załamał papieża raport trzech Kardynałów, że z powodu niemoralności watykańskiej świty lub niekończących się skandali w łonie duchowieństwa. 
   Cieszy mnie niezmiernie, iż kilka dni temu nowy papież Franciszek odsłonił popiersie swego, wciąż żyjącego fizycznie, znamienitego Poprzednika. Przy tej okazji, jak zwykle w prostym międzysłowiu, Ojciec Święty - komentując podniosłą chwilę - wypowiedział, moim skromnym zdaniem, to, czego zdecydowanie brakowało kilkanaście już miesięcy temu. W pewnym kontekście Franciszek dowodził, że oto teraz Benedykt XVI prowadzi żywot monastyczny. Ależ tak! O tym ja osobiście byłem przekonany już od 11 lutego 2013 roku. Najprościej więc mówiąc, sądzę iż: dyplomatycznym i dyskretnym jak zazwyczaj gestem papieża była wypowiedź o nagłym opuszczeniu Go przez siłę ciała i ducha; brednie piszą Ci, którzy sądzą, że tak silny zawodnik jak Ratzinger przeląkł się kilku, perfidnych skandalistów wewnątrz swoje Wspólnoty; krótkowzroczni zaiste są ci, którzy dowodzą, że nie miał On już dalej pomysłu na Kościół, koncepcja bowiem chrześcijaństwa według Benedykta XVI to teologiczny i pastoralny monument - począwszy od rozumienia liturgii, przez poczucie tożsamości katolickiej i pojęcie hermeneutyki ciągłości, aż po ojcowski, ewangeliczny ekumenizm, praktykowany inteligentnie oraz skutecznie choćby wobec Braci Anglikanów i tak genialne pomysły duszpasterskie jak Rok Kapłański czy Rok Wiary. Nic więc z tych rzeczy. Po prostu papież Benedykt XVI został wtedy mnichem. 
    Ma to swoje znaczenie. Ruch monastyczny rodzi się w Kościele wówczas, kiedy słabnie jakość chrześcijaństwa. Gdzieś w epoce cesarza Konstantyna zaczęło opłacać się przyjęcie Chrztu. Ta mentalność zwiększała wymiernie i liczebnie szeregi uczniów Chrystusa, wymywając równie łatwo jakość chrześcijańskiego życia. Jeszcze w pierwszym, drugim wieku po Zmartwychwstaniu Chrzest kosztował, a ci którzy przyjmowali pierwszy z sakramentów, znali dobrze potencjalną cenę tego aktu. Od epoki Konstantyna wejście w szeregi chrześcijan najczęściej oznaczało awans i obracanie się wśród ludzi wpływowych. Do Kościoła więc wstępowali już nie tylko święci albo męczennicy, czyli chrześcijanie gotowi na wszystko dla imienia Pana lecz również karierowicze, szumowiny, politycy i maklerzy starożytnej giełdy rozmaitego sukcesu. Nieskazitelna szata wybranych była nakładana często cynikom. Jakość kościelnego życia podupadła więc szybko. I oto wówczas Duch Boży wyprowadził wielu na pustynię. Zakiełkował ruch monastyczny. Poza kilkoma, nadprzyrodzonymi znakami charyzmatu życia mnichów, warto również zauważyć więc i ten wcale nie ostatni: mnichem zostawało się nie tylko po to, aby adorować Boga i wybierać Go bez podziału - również po to, by pokutować za grzechy braci i odnawiać Kościół. 
   Papież Benedykt XVI, w momencie zaiste krytycznym dla Kościoła nowożytnego, wybrał taką drogę reformy: został mnichem. Podjął pokutę za Braci. Jak widać jest to droga najbardziej skuteczna. To, co bowiem media od jakiegoś czasu nazywają efektem Franciszka: podobno większa liczba spowiadających się Ludzi w Kościele, pielgrzymów i uczestników Mszy Świętej, to w gruncie rzeczy efekt Benedykta. Dla chrześcijan prowadzących życie duchowe na podstawowym poziomie, posiadających odrobinę pokory i praktyki wiary jest oczywiste, że dusz ludzkich papież nie zmieni od ręki, nie zmieni bez wysiłku, nie zmieni w ciągu roku, nie zmieni pochylonym ciałem na balkonie, słynnym dzień dobry w południe, poklepaniem po plecach czy szerokim uśmiechem. Trzeba być chyba czytelnikiem tabloidów aby w to uwierzyć. Na swój efekt Franciszek musi jeszcze poczekać. Nawrócenie dusz w Kościele to owoc modlitwy i pokuty wielu przez wieki. A od lutego 2013 roku to również duchowa robota mnicha w białej sutannie.
   Jeśli zaś kogoś nie przekonują argumenty, niech sięgnie do niepozornego obrazu. Był niedawno 19 października 2014 roku. Dzień beatyfikacji Pawła VI. Oto na plac Świętego Piotra przyjeżdża papież - emeryt, jak zwykle od jakiegoś czasu, owacyjnie witany przez tłumy. Szkoda może, że niektórym trudno było podnieść ręce do aplauzu za dni Jego pontyfikatu. Obecnie cieszą się wszyscy, wszyscy skandują Jego imię i czują się poruszeni. Benedykt XVI skromnie, z charakterystycznym uśmiechem zajmuje swoje miejsce w koncelebrze. Przez cały czas w liturgii towarzyszy Mu młody współbrat, zakonnik - jeśli dostrzegłem dobrze - mnich benedyktyński...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz