środa, 22 października 2014

W noc ubogich...

   W Tygodniu Misyjnym przypomniałem sobie, że praktyki, a nie teorii kontaktu misyjnego, uczyłem się przed wieloma laty - gdy jeszcze nie miałem pojęcia o życiu w kraju Trzeciego Świata - od najlepszych w temacie: od Sióstr Misjonarek Matki Teresy z Kalkuty. W świetle docierających do mnie słów krytyki odnośnie formacji w moim, rodzimym seminarium, nie jestem pewien, czy dziś trwa jeszcze w Płocku ta znakomita koneksja apostolska między klerykami diecezji, a Misjonarkami Miłości w Warszawie? Dokładnie pamiętam, jak przed prawie dwudziestu już laty, wraz z kilkoma kolegami, pierwszy raz wyruszyłem w Adwencie na Rondo Wiatraczna, w samym sercu skomplikowanej społecznie, stołecznej Pragi, gdzie wówczas Misjonarki Matki Teresy prowadziły dom dla bezdomnych, stołówkę, grupę AA i gdzie same miały swój klasztor. Potem przez długi czas nie mogłem pojąć, dlaczego biskup warszawsko - praski odebrał Siostrom ten dom - w uprzywilejowanym dla ich charyzmatu miejscu działalności, wśród biedaków Pragi i Targówka - robiąc z Wiatracznej teoretyczne centrum studiów biblijnych?
   W każdym razie pojechałem tam pierwszy raz jako nieopierzony idealista. Wróciłem jako uformowany praktycznie kandydat na misjonarza. W pierwszym kontakcie z ubogimi byłem skoncentrowany na własnym ja, ożywiałem tkliwe sentymenty, wzruszenia i ślepo podziwiałem w sobie romantyka, który rzekomo tak bezinteresownie służy bezdomnym, więźniom i narkomanom. W gruncie rzeczy wzruszałem się sobą, za pierwszym razem pozostając praktycznie nieużytecznym dla ubogich. Misjonarki Miłości skutecznie otwierały mi oczy i uczyły, że biedak też człowiek i że za kołnierzem jego koszuli siedzi najczęściej siedem, złośliwszych demonów. Pamiętam chwilę faryzejskiego zgorszenia, gdy ja - idealny i podgrzany ewangelizator - zobaczyłem w pewnym momencie, jak po konferencji ascetycznej jedna z Sióstr rozdaje bezdomnym papierosy. Podbiegłem z krytyką ale ostudziła mnie szybko, tłumacząc z wyrozumiałym uśmiechem, że papieros to stała część ich codziennego krajobrazu i że jak zapali, to może nie wypije albo nie zaćpa. Misjonarki Matki Teresy z Kalkuty nauczyły mnie realnego, ewangelicznego pozytywizmu oraz wybawiły z egzaltowanego romantyzmu misyjnego pozera. Nigdy nie widziałem w Kościele osób, które tak jak Siostry na Rondzie Wiatraczna, nie boją się wymagać tak wielu rzeczy od ubogich: trzeźwości, modlitwy, spowiedzi, czystych ubrań i szukania pracy. Wymagały właśnie z motywu miłości i były w tym dlatego tak niezwykle skuteczne. Przychodzić do Sióstr na Wiatraczną, to była wśród bezdomnych Pragi wtedy nobilitacja. Nie każdy wytrzymywał na warunkach Misjonarek ale każdy czuł się kochany naprawdę.
   I oto kilka lat temu na rynku wydawniczym ukazała się książka. Wydawać się mogło, że to kolejna, budząca sentymenty, biografia wielkiej Legendy z Kalkuty. Tymczasem jest to coś więcej. Brian Kolodziejchuk zebrał osobiste listy Matki Teresy, opatrując to wszystko tytułem, który tłumaczy znakomicie cel wydawnictwa: "Pójdź, bądź moim światłem...". Jest to wstrząsające studium istoty powołania jakie otrzymała od Jezusa Matka Teresa. Przez większą część swojego życia doświadczała miażdżących ciemności ducha. Pisała nawet zdania o poważnym ciężarze mistycznym, mówiąc: "Jeśli kiedykolwiek będę świętą - na pewno będę świętą od <<ciemności>>. Będę ciągle nieobecna w Niebie, aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi. Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę - ani umysłem, ani rozumem. Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. Nie ma we mnie Boga". Wybitne znaczenie ma tu cel, dla którego Jezus okrywa duszę Teresy z Kalkuty obłokiem ciemności. Ze względu na ubogich. To oni znajdują się w udrękach ciemności: tej duchowej, moralnej, a potem materialnej. Miejsce po Bogu w duszy alkoholika, bezdomnego i prostytutki bywa niekiedy bardzo puste. Ciemność Misjonarki Miłości będzie elementem odkupienia ubogich, darowaną jej łaską miłosiernej solidarności z Tymi, których Pan chce ponownie powołać ku światłu życia. Gdzieś w doświadczeniach Świętej z Kalkuty powraca do mnie niewymownie prawda wiary, którą często odmawiamy w Credo: zstąpił do piekieł...
   Dziś w Kościele, dzięki osobistemu pragnieniu papieża Franciszka, wiele uwagi poświęcamy ubogim. Żeby nie zrobić niewczesnego błędu warto powracać do powołania Matki Teresy. Chrześcijanin nigdy bowiem nie może zalegalizować ubóstwa. To tak, jakby zgodził się na dominację piekieł i ciemności. Jeśli mówimy, myślimy i wychodzimy do biedaków - tych duchowych, moralnych i materialnych - to właśnie po to, by pójść i być dla nich światłem. Osobiście jestem przekonany, że tajemnica powołania Matki Teresy ma podwójne znaczenie: odsłania nam źródło Jej mistyki i świętości ale również kiedyś, jeśli Kościół tego nie przegapi, otrzymamy nowego Doktora Kościoła, którego doświadczenie pomoże nam bez błędu angażować się po stronie ubogich.
   Nie znam więc biedaka, który nie chciałby żyć inaczej. Nie znam alkoholika, który nie pragnąłby znów stąpać po ziemi pewnym krokiem. Nie znam analfabety, który nie chciałby nauczyć się liter. Nie znam rozwodnika, który nie szuka zaufania w miłości pewnej i stałej. Nie znam prostytutki, która nie mówi: jeszcze kiedyś będę czuć się kobietą. I nie znam bezdomnego, który na kawałku ulicznego kartonu przynajmniej raz w życiu nie namalowałby węglem swojego domu. Wreszcie konkludując: nie znam grzesznika, który nie chciałby po latach ciemnej udręki sumienia, ucałować stułę i odejść od konfesjonału w pokoju.
   Po stronie ich ciemności mają stawać właśnie chrześcijanie. Nie są jednak tam posłani po to, by dać parę groszy i poczuć się spełnionym. Nie są posłani, by na tle slumsów robić sobie zdjęcia. Nie wchodzą do zakazanych dzielnic, by dokuczać bogaczom. I nie siadają do jednego stołu dysputy z cudzołożnikami, by przegłosować jednomyślnie, że od teraz nie ma już grzechu. Nasza misja światłem rozprasza ciemności. Robi to, albo jest tylko niewczesnym romantyzmem lub - jak mówił ojciec Kowalczyk, komentując zakończony niedawno synod - fałszywym rozumieniem miłosierdzia. Wchodzimy więc w noc ubogich, aby zakładać szkoły, prać ubrania, łączyć dłonie zwaśnionych, sprzedawać pistolet za chleb, spowiadać winowajców i uczyć katechizmu. Jeśli poszlibyśmy do faveli, by legalizować świat absurdu i godzić się z ciemnością - pozostańmy bezpieczniej w fotelu.
   Zresztą biedacy wiedzą i czują to lepiej, niż my. Ubodzy nie są pozerami. Mają swoją ambicję. Nie chcą czuć na sobie ramienia misjonarza, jeśli nie mogą oprzeć się na nim, wychodząc powoli z kanału. Kiedy pierwszy raz pojechałem do Sióstr by pracować wśród bezdomnych Pragi, wszystkich przychodzących do stołówki z wyuczoną lecz nieautentyczną grzecznością witałem tytułem: proszę Pana, proszę Pani... Aż w końcu nie wytrzymał bezdomny o imieniu Witek. Chwycił mnie za rękę i wycedził: Młody, tutaj, żeby być panem, trzeba wejść na internet i mieć swoje www: wygląd, wykształcenie i walutę. Widzisz tu kogoś takiego?
   Każdy z nas, kto naprawdę żyje na misjach i czyta codziennie Ewangelię, nie ma trudności, by rozumieć, że w Kościele - nie moim, nie Matki Teresy i nawet nie papieża - lecz w Kościele Jezusa Chrystusa jest taki duży stół. A za stołem wiele miejsca dla prostytutki, bezdomnego i alkoholika - ale ubranych już jak przystało w białą szatę przywróconej im godności. Dzisiaj środa. Koniec więc teoretycznego mędrkowania znad klawiatury komputera. Pora odwiedzić Dzieci z ulicy. Tutaj, w Minas, w samym centrum urugwajskiego interioru, Dom Dziecka prowadzi miejska jednostka wojskowa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz