środa, 15 października 2014

Epicentrum (od. 4 B)

   Profesor kochał podróżować społecznymi, dostępnymi dla wszystkich środkami transportu. Dzięki temu po prostu obserwował świat i uczył się człowieka. Lotnisko, dworzec kolejowy i ulica były dla Turkowskiego jak otwarta encyklopedia ludzkich zmian, niepokojów społecznych, ideologii, ale także samotności, walki i miłości, która porywa nie tylko masy ale mieszka czasem niewidocznie w sercu jednostek. Dworzec Centralny w Warszawie dokładnie streszczał te wszystkie zmiany, które niewidoczna siła od lat i skutecznie szczepiła w kraju. Ludzie byli już po prostu obojętni. Kiedyś, kiedyś, przed laty, gdy młody wówczas lekarz przyjechał do stolicy Polski z dalekiej prowincji, uwodził go rozgrzany tłum, masy dyskutujących mieszkańców, zabieganych, eleganckich urzędników rodzącego się dopiero co biznesu, kolorowi studenci, śpiew metropolii, ta muzyka zmęczonego miasta, które jest tak piękne, ponieważ rodzi z siebie zbyt wygórowana liczbę mieszkańców, turystów, pracowników, reformatorów świata, artystów i wizjonerów, bezdomnych i prowincjuszy, którzy jeszcze lekko speszeni, nieśmiali już nosili w sobie ten pomysł nowego świata, który tu, właśnie tu, a nie w innym miejscu, za chwilę zaczną wprowadzać w czyn.
   Dziś Warszawa była statyczna. Każdy stał spokojnie w swoim nieprzekraczalnym sektorze. Czytał własną gazetę. Spoglądał co pięć minut na zegarek, ale tylko rytualnie, bo przecież pociągi od lat nie opóźniały już swojego przyjazdu. Połączeń było wszak bardzo niewiele. Ci, którym udało się dostać do klasy wyższej, do grupy kolegów, podróżowali zazwyczaj własnym autem lub luksusowymi taksówkami. Biedaków zamknięto w specjalnych dzielnicach, a ścisły, podzielony i dopilnowany porządek, odebrał im jakąkolwiek chęć podróży. Nędzarze więc byli nieobecni. Nikt nie odchodził wcześniej, zanim zabierze go śmierć, nikt nie biegł już na spotkanie nowego świata i nikt nie snuł planów. Panował porządek społeczny nazywany post-nowożytnością. Idealne, europejskie społeczeństwo. Nie czytano wtedy już gazet. Patrzono za to w ekrany przenośnych komputerów ale ze słuchawkami na uszach. Więc panowała po prostu cisza, którą co jakiś czas kalał szmer, zaledwie szmer zmienianej reklamy i przesunięcie neonu do następnego hasła. Po nijakich twarzach mieszkańców Warszawy przesuwały się wymieszane barwy: tabletów, reklam informujących o nowych kosmetykach i wyborach parlamentarnych, o dobroczynnym koncercie gwiazd dla biednych dzieci Afryki i nowych klubach tylko dla par homoseksualistów.
   Turkowski wysiadł powoli z pociągu i chwilę rozglądał się po peronie Dworca Centralnego. Należało teraz stanąć w krótkiej kolejce w celu osobistej odprawy. Podróżnych zza wschodniej granicy wciąż traktowano ze szczególną ostrożnością. Nie budzono profesora podczas wizyty celników w pociągu, na granicy polsko - ukraińskiej, gdyż usłużny konduktor widział wcześniej w rękach podróżnego magiczny zapis na ostatniej stronie paszportu. Turkowski zastanawiał się chwilę, czy poddać się normalnej procedurze. Chciał jednak jak najszybciej dotrzeć do domu. Był zmęczony, spocony, niewyspany, a w domu czekała Ela z ciepłym jedzeniem i chwilą intymnej bliskości. Wysiadł więc z wagonu i poszedł wprost w kierunku bramki, nad którą widniał napis: tylko dla VIP.
   Na zewnątrz dworca panowała zupełnie inna atmosfera. W ciszę tabletów i monotonię reklam wdarły się nagle głośne okrzyki grupy osób, które gdzieś w pobliżu Złotych Tarasów utworzyły zamknięty krąg, dzierżąc w rękach tablice z hasłami w obcym, chyba arabskim języku. Ludzie ci chodzili wokół, groźnie spoglądając w kierunku przechodniów, tańcząc i co jakiś czas skandując jedno i to samo zdanie w nieznanym dialekcie. Pilnowało ich wielu, wielu strażników miejskich, rozłożonych zręcznym kordonem wokół, tak, aby między tłumem przechodniów, a dwudziestoosobową manifestacją zachować odpowiednią przestrzeń bezpiecznego dystansu. Widzisz Pan tych Arabiaków - w kierunku profesora już podchodził niewysoki jegomość z brodą, sugerując usługę. W Warszawie taksówkarze wciąż chcieli rozmawiać ze swoimi klientami. Taksówkarze stanowili jakby inny rodzaj człowieka, zasiedziałą tutaj, pewną siebie i znającą się na sprawach arystokrację Warszawy. Meczet będą stawiać ot, tu na rogu, niedaleko McDonalda. I wrzeszczą, żeby zmienić nazwę ulicy: z naszego Jana Pawła na jakiegoś tam od nich - taksówkarz, grzecznym ruchem, otworzył przed Turkowskim drzwi błyszczącego czystością samochodu, szybko ocenił elegancki strój swojego, ewentualnego klienta, przewidując daleką trasę poza centrum i dobry urobek - winszuję, że szanowny pan gdzieś poza Stare Miasto chce być zawieziony?
   Turkowski podał adres, usiadł wygodnie z tyłu auta i bezmyślnie zanurzył się w opowieść bez pointy warszawskiego kierowcy. Ulice uciekały sprawnie gdzieś w głąb ciężkiego kompleksu metropolii, skandując uskokami poszczególne partie poglądów taksówkarza, który zaczynał, co było oczywiste, swoje kręcenie kółkiem jeszcze w innej Warszawie. I znał tu każdy kamień, każdą nieoznaczoną uliczkę. Za komunistów było najgorzej, bo gnębili prywaciarzy i wówczas w tamtych czasach uchodziło się wiecznie w tym fachu za bogacza. Potem przyszła Solidarność i przesunięto ich do drugiej, trzeciej ligi, po prostu przestali się liczyć. Brakowało środków i klientów. Wielu, wielu bardzo fajnych chłopaków wycofało się z fachu, szukając lepszego życia nawet na prowincji. Ale on nie był frajerem. W Grójcu ludziom służyć nie będzie. On sam chlubił się tym, że umiał wyprzedzać życie. Wiedział, że taksówka to taki mikrokosmos. Zaczął mieć więc wielu znajomych, kolegów, łapał kontakty, był dyskretny, nie wydawał spraw intymnych i dyskretnych, powoli, powoli, w światku stolicy mówiło się, że na numer 2095 zawsze można liczyć. A dziś, o proszę, taki przyszedł system, że liczą się nie zdolności, a jedynie znajomości.
   Z odrętwienia wyrwał profesora dźwięk dzwonka. Na śmierć zapomniał, że wyłączył w pociągu swój wielofunkcyjny telefon, a potem ukrył go jeszcze w dodatkowych zakamarkach walizki z obawy przed kradzieżą. Teraz telefon razem ze swym właścicielem wracał do Polski i ściągał zaległe wiadomości. Zatem witała profesora ambasada kraju. Potem odsłuchał meldunki swoich, dwóch docentów. W klinice bielańskiej panował zator. Prosili o radę, w jaki sposób rozpisać dyżury tak, aby obsłużyć tłum z prowincji, który parł bezkrytycznie na oddział, a jednocześnie nie budować większego napięcia i konfliktu między lekarzami. Pretensje bowiem rosły z dnia na dzień, nie tyle z powodu nadmiaru pracy, ile dla towarzyszącego już wszystkim od dawna przeczucia, że oto nadjeżdża kolejny pociąg do kariery i trzeba wsiąść do niego sprawnie albo kolejnych dwadzieścia lat operować wieśniaków z dalekiej prowincji. Głośno już mówiło się o tym, że Turkowski idzie na ministra.
   Profesor już chciał oddzwaniać, gdy nagle, że zdumieniem spostrzegł w telefonie zapis nowej wiadomości od swojej żony. To było zaskakujące. Ela dzwoniła rzadko i zawsze bezpośrednio. Prawda, że tym razem nie przywitała go od razu po przekroczeniu granicy. Nie było żadnego telefonu i ciepłych słów, jak zwykle. Dopiero teraz Turkowski oprzytomniał. Włączył ekran telefonu, założył na uszy słuchawki i palcem nacisnął na przycisk odtwarzacza zapisanej w pamięci wiadomości.
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz