środa, 8 października 2014

EPICENTRUM (odc. 4)

   W przedziale ukraińskiego pociągu, który wyruszył z Pawłohradu wczoraj, wczesnym rankiem i dziś późnym wieczorem docierał do granic Polski, cuchnęło chyba wszystkim. Profesor Turkowski udawał, że śpi ale wyostrzone zmęczeniem i lekkim głodem, który kumulował w sobie od kilku godzin, zmysły jego ciała wchłaniały biernie zaduch, smród kurzu, swąd zestarzałego pociągu oraz brzydki zapach staruszki, zwiniętej ufnie w malutki kłębek i chrapiącej głośno w przeciwległym rogu przedziału. Nawet duszący odór trawionego alkoholu, pomieszanego z moczem, który chciał powstrzymać, upychając w drzwi przedziału swój jesienny płaszcz, wpływały nostalgicznie do środka, powodując chwilami w ustach profesora odruch wymiotny. Co prawda kilka godzin temu konduktor, na wyraźną sugestię Turkowskiego, wyprowadził z przedziału niemrawego pijaczka ale ten rozpostarł swój wędrowny obóz - w postaci brudnego koca i zielonego plecaka, łudząco podobnego do stałej części ekwipunku żołnierzy sowieckich z wojny - tuż obok wagonowej toalety, kilka zaledwie kroków od nieszczelnych drzwi przedziału. Podróż była tym razem pasmem cierpienia.
   Turkowski nie lubił wyjazdów na Ukrainę. Nigdy nie robił tego ani z hojnością, ani z wolnością, ani z radością. Kochał swój dom. Uwielbiał wracać wieczorami na Głębocką, parkować samochód, brać prysznic, jeść kolację, oglądać mecz, wieczorem kochać się z żoną i zasypiać w jej ramionach. Ale to ona prosiła go o tę pracę. Parę ładnych lat temu żona profesora poznała księdza, który od lat pracował w dalekim Pawłohradzie. Prowadził tam parafię. Ale tak naprawdę więcej osób przychodziło po chleb doczesny niż na Mszę. Tak więc niewielki dom księdza Andrzeja był jednego dnia szkołą, drugiego zaś szpitalem. Turkowski podróżował raz w miesiącu z Warszawy na sam koniec zabiedzonej wojną domową Ukrainy, aby leczyć dzieci z Pawłohradu. Na prośbę swoje żony opuszczał dom, który był dla niego znakiem bezpieczeństwa. Zostawiał na cztery, długie dni ten spokojny schemat, który od lat pozwalał mu nie myśleć, nie oceniać i nie ryzykować. Dlatego tak bardzo nie znosił tych wyjazdów. Kazały mu one przekraczać tę granicę, za którą czaiły się echa wspomnień i wyrzutów sumienia.
   Czy tylko dla swojej żony, on - wybitny neurochirurg, profesor, ordynator warszawskiej kliniki i uznany pedagog młodego pokolenia lekarzy - wyjeżdżał regularnie odwszawiać ukraińskie dzieciaki? Nie tylko. Turkowski był jednak człowiekiem sumienia. A ono było wiernym, milczącym i stanowczym świadkiem historii jego życia. Nie musiało mówić o zdradzie. Sumienie wskazywało ją samą swoją, niewymowną obecnością, nieruchomym ciężarem, permanentnym pochyleniem karku ku ziemi, który - w kręgach inteligentnych i spostrzegawczych studentów akademii medycznej w stolicy - był niemal już symbolem starzejącego się powoli profesora. On tak już zawsze chodził po korytarzach uczelni: pochylony do ziemi. Chciał więc jakimś sposobem zastąpić winę swojego sumienia. Żona znalazła mu tę możliwość w cichej, ukrytej, prawie misyjnej służbie na zapadłej prowincji ogarniętej wojną Ukrainy. Więc jeździł tam regularnie, więcej walcząc ze sobą, niż służąc.
   Turkowski nigdy nie jeździł do Pawłohradu samochodem. Wolał cuchnący wszystkim pociąg, w którym jednak było bezpieczniej. To prawda, że na odcinku od Pawłohradu do Równego, czasem parokrotnie zatrzymywano pojazd, a do wagonów wchodziło po kilku naraz strażników nowego porządku na Ukrainie. Nazywali się rosyjskimi separatystami. Dla przyzwoitości nosili na sobie ukraińskie mundury ale z ich pełnych nienawiści oczu, wyglądała ku przerażonym zawsze pasażerom, dusza rosyjskiego najemnika, który uznać był zdolny Ukrainę jedynie za drzwi do moskiewskiego imperium. Profesor miewał nieprzyjemności. Dziś, za trzecim zatrzymaniem, jeden z czyszczących jego wagon separatystów, stanął na dłużej przy Polaku. Patrzył chwilę na paszport Turkowskiego, po czym z pogardą splunął na podłogę. Ty czego tu szukasz? - zaczął bardzo poprawną polszczyzną - ty myślisz, że my sami do was nie dojdziemy...? 
   Zanim Turkowski zdołał zebrać w głowie jakąkolwiek odpowiedź, speszony konduktor, który stale towarzyszył każdej, rosyjskiej straży, już szeptał coś do ucha Rosjanina. Po chwili ten poklepał paszportem po dłoni, splunął raz jeszcze i powolnym ruchem zwrócił dokument profesorowi. Mnie za jedno, Polak czy Ukrainiec - dorzucił, siląc się na szyderczy uśmiech - no, ale jak wy macie karnet Galileusza, tak bądźcie wolni. Wyszedł powoli na korytarz, jeszcze raz popatrzył na milczącego Polaka i z rozmachem zatrzasnął drzwi przedziału. Za ponurym i wrogim strażnikiem, w głąb wagonu wyruszyło kilku innych, beznamiętnie przyglądając się twarzy profesora, raz za razem, w oknie przedziału, bez najmniejszego słowa.
   Turkowski smutno obejrzał ostatnią stronę swojego paszportu, gdzie we wszystkich językach Europy, wytłumaczone było jego nazwisko oraz prawo uczestnictwa w stowarzyszeniu dobra wspólnego Galileusz. Jak bardzo profesor nienawidził polityki. Salonów, słów o wysokim zapisie idei, które wypowiadane były jedynie dla potrzeb chwili, dla ogłupienia zaślepionych siłą ekranu setek, tysięcy i milionów. Nie znosił polityki, w której zasadą trampoliny do góry szli tępi i posłuszni, bierni i wszyscy ci, którzy potrafili wyczekać odpowiedniego momentu lub wyuczyć się na pamięć odpowiednich słów, bez najmniejszej próby zrozumienia ich treści. Tej polityki, w której siłą lawiny w dół spadali wszyscy ambitni społecznicy: za samodzielność myślenia, za jakąkolwiek etykę poglądów, a nawet za sam fakt posiadania wiedzy lub wyższego wykształcenia. Taka była w tym czasie polityka Polski i Europy. Nie należało mieć rozumu ani sumienia. Trzeba było natomiast wiedzieć, kto jest kolegą kogoś ważnego i w jaki sposób stać się znajomym tego kolegi.
   Nienawidził więc polityki szczerze. Ale wiedział, że dzięki polityce został wydobyty z  zapadniętego, operacyjnego bloku w prowincjonalnym szpitalu, w którym spędzał nieraz godziny, ustawiany złośliwie do każdej już niemal operacji, z niekończącym się bólem nóg i pieczeniem oczu. Kolega przeniósł go najpierw do Warszawy. Kolega zaczął mówić o niejakim Turkowskim innym kolegom. Nagle zaczęto powierzać mu bardzo odpowiedzialnych pacjentów i operacje, o których informowano z drżeniem w głównym wydaniu wiadomości. Potem zmuszono go, by zamknął kontakt ze swoimi, dawnymi kolegami. Zmuszono? Ależ nie, sam wybrał to, chcąc otrzymać docenturę. Po uzyskaniu tytułu nowi koledzy zaprosili Turkowskiego na pierwsze spotkanie Galileusza. A potem wszystko poszło już tak łatwo: wykłady akademickie, kolejne zaproszenia, pierwszy wywiad w telewizji i profesura. Dziś dzięki Galileuszowi bezpiecznie wracał z dalekiej Ukrainy na zaciszną Głębocką, gdzie czekał na niego wygodny fotel, dobra żona i zapomnienie o wszystkim. Smród pociągu znieczulił ból wspomnień. Profesor zasnął. Kiedy zbudzono go na granicy, czuł się dziwnie ociężale, niespokojnie, bolały go wszystkie mięśnie. Otłuczony tak i stary dotarł do Dworca Centralnego w Warszawie.

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz