7
lutego 2017 roku kardynał Angelo Amato, w imieniu papieża, w ogromnej hali
Osakajo-Ho-ru w japońskiej Osace, beatyfikował wygnanego samuraja Justusa Ukona
Takayamę. Jeśli cokolwiek zdolny jestem dociec z fascynującej kultury słynnego kraju
Kwitnącej Wiśni, to rozumiem, iż odrzucony, bezpański samuraj przekształcał się
natychmiast w ronina. Ronin to słowo przynależące do oryginalnego języka
Japończyków, oznaczające człowieka podobnego do fali, którego ścieżka życia
biegnie tam, dokąd zechce wiatr. Świat samurajów wpychano w sztywne granice
kodeksu bushido. Ich naruszenie było zabezpieczone nieodwracalną, ostateczną
regułą seppuku. A czy istniał jakiś kodeks roninów? Wydaje się, że własne
zasady życia wygnany ronin czytał z codziennej egzystencji, przejmował je z
bezkompromisowego głosu wewnątrz siebie, interpretował ze spotkań i
doświadczeń. Bywało, że to swobodnie wędrujący ronin bronił biedne dziewczęta
od gwałtów, które po wioskach zadawali im po cichu rozwydrzeni samuraje. Nie
łatwo było tak żyć, ale w istnieniu ronina obecne było to, czego kodeks bushido
pozbawiał samuraja: wolność. Ilekroć studiowałem co nieco historię roninów,
nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ich wezwanie życia jeśli nie mogło
pochodzić z Ewangelii, to wszakże całą siłą intuicji biegło w jej kierunku.
Jezus przecież w trzecim rozdziale księgi Jana powiedział do Nikodema: „Wiatr
wieje tam, gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i
dokąd podąża. Tak jest z każdym, kto narodził się z Ducha” (J 3,8). To jest
kodeks chrześcijańskiego ronina.
Nie wierzę, że japońska beatyfikacja
Takayamy to przypadek albo watykański ukłon w stronę katolickich,
zmarginalizowanych, nagle modnych antypodów Kościoła. To Duch i tylko On rodzi
świętych. Jeśli podnosi ich dziś w Japonii, to jest w tym obecny aktualny
przekaz. Justus Ukon Takayama urodził się w Osace w 1552 roku, od dziecka znał
kodeks bushido i według niego uczciwie postępował. Z rąk portugalskich jezuitów
przyjął również Chrzest. Pociągało to Justusa do radykalnych wyborów. Sumienie
samuraja i dusza chrześcijanina wierzącego Ewangelii to nieuchronny zaczyn
radykalizmu, a nawet męczeństwa. Takayama przynależał do średniej klasy
japońskiego społeczeństwa, tak zwanych daimyo, ponad którymi stali już tylko
shoguni i cesarz. W wypadku zmian politycznych, jakie opanowały Japonię w 1587,
kiedy to władca Hideyoshi dla zjednoczenia cesarstwa zdecydował się z kraju
wyrzucić chrześcijaństwo, Justus utracił wszystko: majątek, stanowisko rycerza,
stabilizację, bezpieczeństwo, zdrowie, a w efekcie nawet życie – wszystko, poza
wolnością ducha. Kiedy 4 lutego 1615 roku, wyczerpany Justus Ukon Takayama wraz
z towarzyszami przybył do wybrzeży Filipin, nie miał fizycznej siły by żyć.
Jezuici proponowali mu polityczną umowę: za pomocą sił hiszpańskich usunąć
wrogi katolikom układ rządzący w Japonii. Wielki patriota dyskretnie odmówił.
Kilka dni później pochowany został z rycerskimi honorami w Manili.
Naszej epoce dziejów potrzebnych
jest kilku chrześcijańskich roninów we wszystkich zakątkach świata i Kościoła. Mam
dość chrześcijan przyłapanych współcześnie w dwie, katolickie klatki: tych,
którzy mówią, że mają twarde głowy, a tak naprawdę noszą w piersiach kamienne,
okrutne serca i tych, którzy mówią, że mają wrażliwe dusze, a tak naprawdę są
klęczącymi przed światem tchórzami, których silną wolę od trzydziestu lat za
gardło trzyma strach. Między duchowym światem samurajów i roninów łeb podniosła
praktyczna schizma. To dlatego odważyłem się pisać ten kodeks. Moi przyjaciele
skarżą się, że produkuję zbyt długie teksty, nie da się tego czytać, zdania
wychodzą wielokrotnie złożone, człowiek czasem nie wie, co było na początku,
gdy szczęśliwie dobrnie do kropki. Reguły kodeksu chrześcijańskiego ronina to
kilka, krótkich opowieści, których nie wahajmy się bardziej stosować w
praktyce, mniej zaś czytać z ciekawością.
(1) Ronin jest wstrzemięźliwy
Nie doliczę się ile to lat już temu
poznałem księdza Janusza. Spotykałem go co prawda często – kręciło się wokół
niego zawsze wielu ludzi, bo dla wszystkich i dla mnie też, przeznaczał nazbyt
dużo przestrzeni w swoim świecie, nie okupując jej nadmiernie sobą – ale
poznałem dopiero tamtego wieczoru. Piliśmy słodki kompot w upalny wieczór po
kolacji, a on z błyskiem w oku opowiadał mi, że starszy kolega Wojtek Ciak w
płockim seminarium był chyba jedynym klerykiem, który nigdy nie narzekał na
kiepską jakość posiłków. Zawsze mnie uczył, że ten niesmak można dobrze
wykorzystać dla postu. A potem został karmelitą – zakończył wspominanie, z
jakąś dobrze skrywaną tęsknotą w głosie. Po kilku latach ksiądz Janusz mógł
zrobić tak zwaną karierę diecezjalną. Dostał probostwo w jednej z najlepszych
parafii, miał zbudować ładny kościół. Po roku jednak, w obliczu rozmaitych
trudności, zrezygnował. Zżymałem się na jego decyzję. Więc dyskutowaliśmy przy
kolejnej, ziołowej herbacie, gdy ksiądz Janusz powiedział mi tak: widzisz –
zawsze mówił spokojnie, z lekko zapartym na ważnych sprawach oddechem – bo po
drogach tego życia posuwają się do przodu dwa rodzaje pojazdów. Są takie ogromne, ciężarowe, na
które można zapakować wszystko, a one to uniosą. I są takie małe, transportowe
- gdy je przygnieciesz, nie pojadą dalej. Ja jestem z tych drugich.
To prawda, że życie duchowe
chrześcijanina zmierza do wewnętrznej intymności. Bóg jej ulega, człowiek zaś
jej szuka. To znaczy, że żadna z modlitw chrześcijańskich nie polega jedynie na
jej odprawianiu. Nawet liturgia w bezbrzeżnych głębiach własnych celebracji za
swój podstawowy punkt obiera bliskość Absolutu i duszy. Dlatego w świadectwie
mistyków – mistrzów tego zbliżenia – odczuwalny jest pewien niedopowiedziany
refren o prostocie, naturalności, dziecięcej szczerości. Żaden z mistyków nie
chce tworzyć szkoły duchowej – w to z zapamiętaniem bawią się raczej skopiowani
z mistrzów, tak zwani następcy, uczniowie, kontynuatorzy. To oni upierają się
filozoficznie klasyfikować narzeczeństwo Boga z duszą. Ale mistycy jeśli coś
nam opowiedzą, to dyskretnie, mówiąc na milcząco i wiele milcząc w tym
mówieniu, zażenowani w swoim zakochaniu. W tym rumieńcu mistycznym znajdujemy
dowód na to, że warunkiem dojścia do wewnętrznej prostoty właściwej
chrześcijańskiej dojrzałości jest najpierw wstrzemięźliwość życia. Mówiąc
jednoznacznie – nie będziesz mistycznie prosty na modlitwie, jeśli nie będziesz
wstrzemięźliwy w codzienności.
Ale wstrzemięźliwość chrześcijańskich
roninów to nie to samo co dieta, jogging, rolki po godzinach pracy lub wyłożona
dzikim kamieniem ściana nad przytulnym kominkiem. Ulice tego świata pełne są
dziś nadchudzonych nerwowo postaci, które stworzyły sobie wygodnie kontrolowane
pojęcie wstrzemięźliwości – wstrzemięźliwości, dzięki której wszyscy z
gwizdkiem na ustach zwrócą na nich uwagę: twój super dres, zazdroszczę ci
takiej figury, jaki piękny dom z drewna nad urwiskiem, a mogłeś mieszkać w
Wilanowie. To żadna wstrzemięźliwość. To powszechny dziś wizjer społeczny, inny
rodzaj zamaskowanego komfortu, czyli stały już element tej epoki, który wyżej
wzmiankowanych stawia w samym centrum ich jaźni. Dzięki temu wiedzą, że są obserwowani,
że wysłucha ich terapeuta, że liczą się w tym skrawku świata, który zdecydowali
się sobą okupować. Utkwieni w samym centrum społecznym, mają wobec niego taki
gest, który umówili się nazywać wstrzemięźliwością.
Tymczasem sednem wstrzemięźliwości
chrześcijańskich roninów jest sięgać do samego dna egocentrycznej jaźni, by
uporać się ostatecznie z męczącym wspomnieniem o sobie. Pisze o tym Kohelet:
„Nie bądź pochopny w słowach, a serce twe niech nie będzie zbyt skore, by
wypowiedzieć słowo przed obliczem Boga, bo Bóg jest w niebie, a ty na ziemi!”
(Koh 5, 1). Ronin nie zajmuje wiele miejsca, niewielu chodzi po jego śladach, nie
rzuca sobą grubego cienia i nikt nie powtarza jego słowa jak plotki. Nie ma
własnego terapeuty, nie zmusza innych by słuchali go bez końca. W świecie
ronina jest tak wiele przestrzeni dla drugiego, że zaproszeni chcą tam
powracać. Istotą bowiem wstrzemięźliwości nie jest dietetyczna rezygnacja z
pewnych elementów materialnego przesytu, ale ascetyczny dystans do zajmowania
sobą całej, egzystencjalnej przestrzeni. Im więcej takiej wstrzemięźliwości na
co dzień, tym więcej mistycznej bliskości na modlitwie.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMam bardzo podobne przemyślenia po rekolekcjach, chociaż Ksiądz mi dodał do nich kilka aspektów - dziękuję :) Dobrego Wielkiego Postu! + Ela Wiater
OdpowiedzUsuń