środa, 8 marca 2017

KODEKS RONINA

         7 lutego 2017 roku kardynał Angelo Amato, w imieniu papieża, w ogromnej hali Osakajo-Ho-ru w japońskiej Osace, beatyfikował wygnanego samuraja Justusa Ukona Takayamę. Jeśli cokolwiek zdolny jestem dociec z fascynującej kultury słynnego kraju Kwitnącej Wiśni, to rozumiem, iż odrzucony, bezpański samuraj przekształcał się natychmiast w ronina. Ronin to słowo przynależące do oryginalnego języka Japończyków, oznaczające człowieka podobnego do fali, którego ścieżka życia biegnie tam, dokąd zechce wiatr. Świat samurajów wpychano w sztywne granice kodeksu bushido. Ich naruszenie było zabezpieczone nieodwracalną, ostateczną regułą seppuku. A czy istniał jakiś kodeks roninów? Wydaje się, że własne zasady życia wygnany ronin czytał z codziennej egzystencji, przejmował je z bezkompromisowego głosu wewnątrz siebie, interpretował ze spotkań i doświadczeń. Bywało, że to swobodnie wędrujący ronin bronił biedne dziewczęta od gwałtów, które po wioskach zadawali im po cichu rozwydrzeni samuraje. Nie łatwo było tak żyć, ale w istnieniu ronina obecne było to, czego kodeks bushido pozbawiał samuraja: wolność. Ilekroć studiowałem co nieco historię roninów, nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ich wezwanie życia jeśli nie mogło pochodzić z Ewangelii, to wszakże całą siłą intuicji biegło w jej kierunku. Jezus przecież w trzecim rozdziale księgi Jana powiedział do Nikodema: „Wiatr wieje tam, gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, kto narodził się z Ducha” (J 3,8). To jest kodeks chrześcijańskiego ronina.
            Nie wierzę, że japońska beatyfikacja Takayamy to przypadek albo watykański ukłon w stronę katolickich, zmarginalizowanych, nagle modnych antypodów Kościoła. To Duch i tylko On rodzi świętych. Jeśli podnosi ich dziś w Japonii, to jest w tym obecny aktualny przekaz. Justus Ukon Takayama urodził się w Osace w 1552 roku, od dziecka znał kodeks bushido i według niego uczciwie postępował. Z rąk portugalskich jezuitów przyjął również Chrzest. Pociągało to Justusa do radykalnych wyborów. Sumienie samuraja i dusza chrześcijanina wierzącego Ewangelii to nieuchronny zaczyn radykalizmu, a nawet męczeństwa. Takayama przynależał do średniej klasy japońskiego społeczeństwa, tak zwanych daimyo, ponad którymi stali już tylko shoguni i cesarz. W wypadku zmian politycznych, jakie opanowały Japonię w 1587, kiedy to władca Hideyoshi dla zjednoczenia cesarstwa zdecydował się z kraju wyrzucić chrześcijaństwo, Justus utracił wszystko: majątek, stanowisko rycerza, stabilizację, bezpieczeństwo, zdrowie, a w efekcie nawet życie – wszystko, poza wolnością ducha. Kiedy 4 lutego 1615 roku, wyczerpany Justus Ukon Takayama wraz z towarzyszami przybył do wybrzeży Filipin, nie miał fizycznej siły by żyć. Jezuici proponowali mu polityczną umowę: za pomocą sił hiszpańskich usunąć wrogi katolikom układ rządzący w Japonii. Wielki patriota dyskretnie odmówił. Kilka dni później pochowany został z rycerskimi honorami w Manili.
            Naszej epoce dziejów potrzebnych jest kilku chrześcijańskich roninów we wszystkich zakątkach świata i Kościoła. Mam dość chrześcijan przyłapanych współcześnie w dwie, katolickie klatki: tych, którzy mówią, że mają twarde głowy, a tak naprawdę noszą w piersiach kamienne, okrutne serca i tych, którzy mówią, że mają wrażliwe dusze, a tak naprawdę są klęczącymi przed światem tchórzami, których silną wolę od trzydziestu lat za gardło trzyma strach. Między duchowym światem samurajów i roninów łeb podniosła praktyczna schizma. To dlatego odważyłem się pisać ten kodeks. Moi przyjaciele skarżą się, że produkuję zbyt długie teksty, nie da się tego czytać, zdania wychodzą wielokrotnie złożone, człowiek czasem nie wie, co było na początku, gdy szczęśliwie dobrnie do kropki. Reguły kodeksu chrześcijańskiego ronina to kilka, krótkich opowieści, których nie wahajmy się bardziej stosować w praktyce, mniej zaś czytać z ciekawością.

(1)  Ronin jest wstrzemięźliwy

Nie doliczę się ile to lat już temu poznałem księdza Janusza. Spotykałem go co prawda często – kręciło się wokół niego zawsze wielu ludzi, bo dla wszystkich i dla mnie też, przeznaczał nazbyt dużo przestrzeni w swoim świecie, nie okupując jej nadmiernie sobą – ale poznałem dopiero tamtego wieczoru. Piliśmy słodki kompot w upalny wieczór po kolacji, a on z błyskiem w oku opowiadał mi, że starszy kolega Wojtek Ciak w płockim seminarium był chyba jedynym klerykiem, który nigdy nie narzekał na kiepską jakość posiłków. Zawsze mnie uczył, że ten niesmak można dobrze wykorzystać dla postu. A potem został karmelitą – zakończył wspominanie, z jakąś dobrze skrywaną tęsknotą w głosie. Po kilku latach ksiądz Janusz mógł zrobić tak zwaną karierę diecezjalną. Dostał probostwo w jednej z najlepszych parafii, miał zbudować ładny kościół. Po roku jednak, w obliczu rozmaitych trudności, zrezygnował. Zżymałem się na jego decyzję. Więc dyskutowaliśmy przy kolejnej, ziołowej herbacie, gdy ksiądz Janusz powiedział mi tak: widzisz – zawsze mówił spokojnie, z lekko zapartym na ważnych sprawach oddechem – bo po drogach tego życia posuwają się do przodu dwa rodzaje pojazdów. Są takie ogromne, ciężarowe, na które można zapakować wszystko, a one to uniosą. I są takie małe, transportowe - gdy je przygnieciesz, nie pojadą dalej. Ja jestem z tych drugich.
To prawda, że życie duchowe chrześcijanina zmierza do wewnętrznej intymności. Bóg jej ulega, człowiek zaś jej szuka. To znaczy, że żadna z modlitw chrześcijańskich nie polega jedynie na jej odprawianiu. Nawet liturgia w bezbrzeżnych głębiach własnych celebracji za swój podstawowy punkt obiera bliskość Absolutu i duszy. Dlatego w świadectwie mistyków – mistrzów tego zbliżenia – odczuwalny jest pewien niedopowiedziany refren o prostocie, naturalności, dziecięcej szczerości. Żaden z mistyków nie chce tworzyć szkoły duchowej – w to z zapamiętaniem bawią się raczej skopiowani z mistrzów, tak zwani następcy, uczniowie, kontynuatorzy. To oni upierają się filozoficznie klasyfikować narzeczeństwo Boga z duszą. Ale mistycy jeśli coś nam opowiedzą, to dyskretnie, mówiąc na milcząco i wiele milcząc w tym mówieniu, zażenowani w swoim zakochaniu. W tym rumieńcu mistycznym znajdujemy dowód na to, że warunkiem dojścia do wewnętrznej prostoty właściwej chrześcijańskiej dojrzałości jest najpierw wstrzemięźliwość życia. Mówiąc jednoznacznie – nie będziesz mistycznie prosty na modlitwie, jeśli nie będziesz wstrzemięźliwy w codzienności.
Ale wstrzemięźliwość chrześcijańskich roninów to nie to samo co dieta, jogging, rolki po godzinach pracy lub wyłożona dzikim kamieniem ściana nad przytulnym kominkiem. Ulice tego świata pełne są dziś nadchudzonych nerwowo postaci, które stworzyły sobie wygodnie kontrolowane pojęcie wstrzemięźliwości – wstrzemięźliwości, dzięki której wszyscy z gwizdkiem na ustach zwrócą na nich uwagę: twój super dres, zazdroszczę ci takiej figury, jaki piękny dom z drewna nad urwiskiem, a mogłeś mieszkać w Wilanowie. To żadna wstrzemięźliwość. To powszechny dziś wizjer społeczny, inny rodzaj zamaskowanego komfortu, czyli stały już element tej epoki, który wyżej wzmiankowanych stawia w samym centrum ich jaźni. Dzięki temu wiedzą, że są obserwowani, że wysłucha ich terapeuta, że liczą się w tym skrawku świata, który zdecydowali się sobą okupować. Utkwieni w samym centrum społecznym, mają wobec niego taki gest, który umówili się nazywać wstrzemięźliwością.

Tymczasem sednem wstrzemięźliwości chrześcijańskich roninów jest sięgać do samego dna egocentrycznej jaźni, by uporać się ostatecznie z męczącym wspomnieniem o sobie. Pisze o tym Kohelet: „Nie bądź pochopny w słowach, a serce twe niech nie będzie zbyt skore, by wypowiedzieć słowo przed obliczem Boga, bo Bóg jest w niebie, a ty na ziemi!” (Koh 5, 1). Ronin nie zajmuje wiele miejsca, niewielu chodzi po jego śladach, nie rzuca sobą grubego cienia i nikt nie powtarza jego słowa jak plotki. Nie ma własnego terapeuty, nie zmusza innych by słuchali go bez końca. W świecie ronina jest tak wiele przestrzeni dla drugiego, że zaproszeni chcą tam powracać. Istotą bowiem wstrzemięźliwości nie jest dietetyczna rezygnacja z pewnych elementów materialnego przesytu, ale ascetyczny dystans do zajmowania sobą całej, egzystencjalnej przestrzeni. Im więcej takiej wstrzemięźliwości na co dzień, tym więcej mistycznej bliskości na modlitwie.


2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam bardzo podobne przemyślenia po rekolekcjach, chociaż Ksiądz mi dodał do nich kilka aspektów - dziękuję :) Dobrego Wielkiego Postu! + Ela Wiater

    OdpowiedzUsuń