(2) Ronin podziwia piękno
Jak na czasy wczesnych lat
dziewięćdziesiątych moja szkolna koleżanka Jola jawiła się wszystkim raczej
ekscentrycznie. Odstawała w licealnym towarzystwie, do którego ja wtedy i od
początku, złakniony autosukcesu, przystąpiłem totalnie, radykalnie, bezkrytycznie.
Ubierała się jakoś ciężko, niewidocznie, po polsku. Miała gruby warkocz i
ciemne okulary z rogówkami. Nie odzywała się często, a już na pewno nie mówiła
głośno nigdy. Tylko w jednym nas wyprzedziła. Pamiętam, jak pewnego dnia Jola
siedziała jak zwykle odosobniona na ławce przy drzwiach licealnej biblioteki, a
w uszach zamiast kolczyków miała wpięte dwa, białe, opadające w dół kabelki –
nieobecna. Ona pierwsza posiadała walkmana. Głupio zaciekawiony podszedłem do
koleżanki Joli i bez pytania wyjąłem jej z ucha kabelek, przystawiając go sobie
do głowy: pierwszy raz w życiu usłyszałem jazz. Byłem zakochany. Do matury
spędzałem z Jolą większość przerw i dokonywałem historycznego, egzystencjalnego
odkrycia. Wszystkie moje dotychczasowe koleżanki z tak zwanej pierwszej półki
licealnej – z makijażem grubszym od gęby, miniówką i grzywką a al barbie – za
pierwszym dźwiękiem zasłyszanego swingu potraciły fikcyjne punkty. Chciałem
siedzieć na lekcjach przy Joli, słuchać jej myślenia, rozmawiać o jazzie,
poezji i filmie, spierać się o Boga. Zza rogówek antycznych dawniej okularów
wyglądały na mnie piękne, bo mądre oczy, uśmiechały się do mnie bielą piękne
zęby i tańczył na powiewach wiatru w parku piękny, bo skromny warkocz.
Dokładnie na dzień przed ostatnimi wakacjami, na górnym piętrze pierwszego
liceum imienia Stanisława Wyspiańskiego w Mławie, nagle cała piękna koleżanka
Jola, jako jedyna dotąd powiedziała mi zdanie, które miało mnie poprowadzić
przez życie: nie wahaj się, przyjaźń jest najwyższą postacią miłości.
Pozornie cała współczesna cywilizacja
nastawiona jest na uspołecznienie człowieka. Wszystko wydaje się więc pracować
na sto procent pary wdmuchiwanej w gwizdek, aby z jednej strony indywiduum
odnalazło się wśród wielości, a z drugiej by społeczność komfortowo przysłużyła
się jednostce. Taki paradygmat obowiązuje dziś w niepisany lecz skuteczny
sposób w psychologii, ekonomii, publicystyce, turystyce i rozrywce. Od
rozświetlonych neonami kulturowych centr snobistycznej Europy, po oddzielone
murami od slumsów reprezentacyjne dzielnice Trzeciego Świata. Wzdęta nieludzkim
wysiłkiem cywilizacja wespół w zespół dosięga już szczytów elegancji, wygody,
techniki i komfortu – nie znaczy to jednak, że dosięga piękna. Odmalowano świat
na nowo, a jednak zabrakło w całej tej sztuce jakby ostatniej barwy, bez której
nie da się dostatecznie przytapetować szpetoty. Pamiętam jak pewien duchowny
opowiadał kiedyś o tym, że kilka lat życia przyszło mu spędzać w Wenecji,
której mieszkańcy podobno w specyficzny sposób przeżywają karnawał: na smutno.
Stroją się więc w ciemne płaszcze i plastikowymi maskami osłaniają twarze.
Ksiądz tamtego wieczoru wracał od zajęć do swojego domu. Cały plac wypełniały
biało – czarne, roztańczone chybotliwie postaci. Nagle w półcieniu jednej z bocznych
ulic spostrzegł nieznanego człowieka, który odłączył się od karnawału. Biedak
ów zerwał z siebie maskę, z kieszeni spodni wyjął plastikową butelkę i zmęczony,
okryty potem, w pośpiechu, sycił się kilkoma kroplami chłodnej wody.
Egzystencja chrześcijańskiego Ronina skłania
się w stronę piękna. Dzięki czystemu motywowi, który przenika jego duchowe
zmysły, Ronin dynamicznie dochodzi w pewnej chwili do jego doświadczenia.
Jednak owo przeżycie piękna, rażąco odstaje od wspomnianego wyżej dążenia świata
- do upiększania cywilizacji elegancją bądź wygodą. Nad wszystkim tym zaważył
nieznaczący szczegół, który zmienił zasadę: piękno oddaje się kontemplatykom
lecz opiera się konsumentom. Konsument separuje od siebie pierwiastki piękna,
osłabia je tym podziałem, a potem pochłania, podsycając siebie. Kontemplatyk
potrafi ogarnąć piękno w całości, odnieść się do piękna z szacunkiem, a przez
to wyjść poza siebie, czyli wejść w relację. Elegancja więc czy komfort, choć
mile pociągające, stanowią zdecydowanie peryferyjny procent kanonów piękna.
Jeśli ktoś zaprze się na nich, posiądzie jedynie powszechny dziś instynkt
konsumenta, a więc rechot, konwulsyjne napełnianie się, pławienie, kopulację.
Prawdziwe piękno nie jest talonem do przejedzenia lecz dyskretnym zaproszeniem
do wnętrza. Dlatego ma ono charakter duchowy, intelektualny, uczuciowy i
moralny. Nie uwierzycie, ale najpiękniejszy jest człowiek, który odchodzi
właśnie od spowiedzi. Piękny jest też ten, który rodzi życie. Jakże piękny jest
człowiek na modlitwie. I jakim pięknem promieniuje człowiek, który w heroicznej
wierze przełożył cierpienia na sens życia. Takiej głębi wierne jest prawdziwe
piękno i takiemu pięknu Ronin pozostanie wierny do końca.
Domyślam się, że takiego wreszcie
bezmiaru piękna w Jezusie dotknęli niespodziewanie trzej prostaczkowie na
Taborze w chwili przemienienia. Piotr, Jakub, Jan a nawet inni mieszkali z Nim
trzy lata, widzieli wiele i wszystkiego byli świadkami - moment przemienienia
jest przecież na kilka chwil przed ukrzyżowaniem. A jednak pierwszy raz widzą
Jezusa pięknym, tak pięknym, nieskończenie, bosko pięknym (por Mt 17,1-9).
Ośmielam się myśleć, że o późniejszej – wprawdzie niedoskonałej lecz jednak
konsekwentnej – wierności uczniów wobec Chrystusa, zadecydowała nie tyle
bezdyskusyjna pewność zbawienia w Krzyżu, co raczej niezapomniana chwila
przeczucia piękna w Przemienieniu. Ronin jest piękny, dlatego jest też
najlepszym przyjacielem. Nie pożera. Zaproszony – przygląda się, dostrzega,
kontempluje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz