wtorek, 14 marca 2017

KODEKS RONINA cz. II

(2)  Ronin podziwia piękno

Jak na czasy wczesnych lat dziewięćdziesiątych moja szkolna koleżanka Jola jawiła się wszystkim raczej ekscentrycznie. Odstawała w licealnym towarzystwie, do którego ja wtedy i od początku, złakniony autosukcesu, przystąpiłem totalnie, radykalnie, bezkrytycznie. Ubierała się jakoś ciężko, niewidocznie, po polsku. Miała gruby warkocz i ciemne okulary z rogówkami. Nie odzywała się często, a już na pewno nie mówiła głośno nigdy. Tylko w jednym nas wyprzedziła. Pamiętam, jak pewnego dnia Jola siedziała jak zwykle odosobniona na ławce przy drzwiach licealnej biblioteki, a w uszach zamiast kolczyków miała wpięte dwa, białe, opadające w dół kabelki – nieobecna. Ona pierwsza posiadała walkmana. Głupio zaciekawiony podszedłem do koleżanki Joli i bez pytania wyjąłem jej z ucha kabelek, przystawiając go sobie do głowy: pierwszy raz w życiu usłyszałem jazz. Byłem zakochany. Do matury spędzałem z Jolą większość przerw i dokonywałem historycznego, egzystencjalnego odkrycia. Wszystkie moje dotychczasowe koleżanki z tak zwanej pierwszej półki licealnej – z makijażem grubszym od gęby, miniówką i grzywką a al barbie – za pierwszym dźwiękiem zasłyszanego swingu potraciły fikcyjne punkty. Chciałem siedzieć na lekcjach przy Joli, słuchać jej myślenia, rozmawiać o jazzie, poezji i filmie, spierać się o Boga. Zza rogówek antycznych dawniej okularów wyglądały na mnie piękne, bo mądre oczy, uśmiechały się do mnie bielą piękne zęby i tańczył na powiewach wiatru w parku piękny, bo skromny warkocz. Dokładnie na dzień przed ostatnimi wakacjami, na górnym piętrze pierwszego liceum imienia Stanisława Wyspiańskiego w Mławie, nagle cała piękna koleżanka Jola, jako jedyna dotąd powiedziała mi zdanie, które miało mnie poprowadzić przez życie: nie wahaj się, przyjaźń jest najwyższą postacią miłości.
Pozornie cała współczesna cywilizacja nastawiona jest na uspołecznienie człowieka. Wszystko wydaje się więc pracować na sto procent pary wdmuchiwanej w gwizdek, aby z jednej strony indywiduum odnalazło się wśród wielości, a z drugiej by społeczność komfortowo przysłużyła się jednostce. Taki paradygmat obowiązuje dziś w niepisany lecz skuteczny sposób w psychologii, ekonomii, publicystyce, turystyce i rozrywce. Od rozświetlonych neonami kulturowych centr snobistycznej Europy, po oddzielone murami od slumsów reprezentacyjne dzielnice Trzeciego Świata. Wzdęta nieludzkim wysiłkiem cywilizacja wespół w zespół dosięga już szczytów elegancji, wygody, techniki i komfortu – nie znaczy to jednak, że dosięga piękna. Odmalowano świat na nowo, a jednak zabrakło w całej tej sztuce jakby ostatniej barwy, bez której nie da się dostatecznie przytapetować szpetoty. Pamiętam jak pewien duchowny opowiadał kiedyś o tym, że kilka lat życia przyszło mu spędzać w Wenecji, której mieszkańcy podobno w specyficzny sposób przeżywają karnawał: na smutno. Stroją się więc w ciemne płaszcze i plastikowymi maskami osłaniają twarze. Ksiądz tamtego wieczoru wracał od zajęć do swojego domu. Cały plac wypełniały biało – czarne, roztańczone chybotliwie postaci. Nagle w półcieniu jednej z bocznych ulic spostrzegł nieznanego człowieka, który odłączył się od karnawału. Biedak ów zerwał z siebie maskę, z kieszeni spodni wyjął plastikową butelkę i zmęczony, okryty potem, w pośpiechu, sycił się kilkoma kroplami chłodnej wody.
Egzystencja chrześcijańskiego Ronina skłania się w stronę piękna. Dzięki czystemu motywowi, który przenika jego duchowe zmysły, Ronin dynamicznie dochodzi w pewnej chwili do jego doświadczenia. Jednak owo przeżycie piękna, rażąco odstaje od wspomnianego wyżej dążenia świata - do upiększania cywilizacji elegancją bądź wygodą. Nad wszystkim tym zaważył nieznaczący szczegół, który zmienił zasadę: piękno oddaje się kontemplatykom lecz opiera się konsumentom. Konsument separuje od siebie pierwiastki piękna, osłabia je tym podziałem, a potem pochłania, podsycając siebie. Kontemplatyk potrafi ogarnąć piękno w całości, odnieść się do piękna z szacunkiem, a przez to wyjść poza siebie, czyli wejść w relację. Elegancja więc czy komfort, choć mile pociągające, stanowią zdecydowanie peryferyjny procent kanonów piękna. Jeśli ktoś zaprze się na nich, posiądzie jedynie powszechny dziś instynkt konsumenta, a więc rechot, konwulsyjne napełnianie się, pławienie, kopulację. Prawdziwe piękno nie jest talonem do przejedzenia lecz dyskretnym zaproszeniem do wnętrza. Dlatego ma ono charakter duchowy, intelektualny, uczuciowy i moralny. Nie uwierzycie, ale najpiękniejszy jest człowiek, który odchodzi właśnie od spowiedzi. Piękny jest też ten, który rodzi życie. Jakże piękny jest człowiek na modlitwie. I jakim pięknem promieniuje człowiek, który w heroicznej wierze przełożył cierpienia na sens życia. Takiej głębi wierne jest prawdziwe piękno i takiemu pięknu Ronin pozostanie wierny do końca.

Domyślam się, że takiego wreszcie bezmiaru piękna w Jezusie dotknęli niespodziewanie trzej prostaczkowie na Taborze w chwili przemienienia. Piotr, Jakub, Jan a nawet inni mieszkali z Nim trzy lata, widzieli wiele i wszystkiego byli świadkami - moment przemienienia jest przecież na kilka chwil przed ukrzyżowaniem. A jednak pierwszy raz widzą Jezusa pięknym, tak pięknym, nieskończenie, bosko pięknym (por Mt 17,1-9). Ośmielam się myśleć, że o późniejszej – wprawdzie niedoskonałej lecz jednak konsekwentnej – wierności uczniów wobec Chrystusa, zadecydowała nie tyle bezdyskusyjna pewność zbawienia w Krzyżu, co raczej niezapomniana chwila przeczucia piękna w Przemienieniu. Ronin jest piękny, dlatego jest też najlepszym przyjacielem. Nie pożera. Zaproszony – przygląda się, dostrzega, kontempluje.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz