czwartek, 23 marca 2017

KODEKS RONINA cz. III

(3)  Ronin ma nadzieję

Pani Gabrysia należała do tego typu kobiet, którym się niczego nie odmawia – nie dlatego, że przypominają agresywne pod każdym względem, dzikie, wyemancypowane i żądne wszelkiej krwi amazonki. Wręcz przeciwnie – pani Gabrysia nosiła w sobie tę niezaprzeczalną, miażdżącą siłę dobroci, łagodności, sympatii dla wszystkich, wobec której ostatni lew na tym świecie przyklęka. Tamtego dnia, pomimo zmęczenia i braku doświadczenia, nie umiałem Jej więc odmówić. Bałem się. A pani Gabrysia chciała bym pojechał z Nią do pobliskiego szpitala, zabrał ze sobą święte oleje i wiatyk – na ciechanowskim oddziale intensywnej terapii odchodził z tego świata Jej dziewiętnastoletni syn, Bartek. Znałem go chyba wtedy od jakiegoś czasu. Przypominał mi młodego geniusza. Od wczesnych lat znakomicie malował. Jego obrazy były poniekąd piękne, poniekąd filozoficzne, raz zaangażowane tematem, drugi raz znowu nieobecne, młode jeszcze i jakby już dojrzałe. Ale w liceum wykryto u Bartka nowotwór. Z wielkim wysiłkiem zaleczono raka, chłopak zdał maturę i jako jeden z kilkunastu artystów w Polsce został przyjęty na krakowską ASP – człowiek bez pleców, żaden tam synek znanego celebryty, nikt z tych sławnych dynastii, które pojawiają się już taśmowo i pokoleniowo na ekranach naszych telewizorów. Nic podobnego – Bartek pochodził z prowincji, wychował się w nauczycielskiej rodzinie, a na krakowską ASP wszedł siłą czystego talentu. Senne marzenie tysięcy studentów z całej Polski mógł sobie włożyć do kieszeni. Wtedy przyszło właśnie to najbardziej niezrozumiałe od Boga – nowotwór powrócił ze zdwojoną siłą tak, że chłopak nie miał nawet możliwości fizycznych, aby uczyć się malarstwa za pierwszym dzwonkiem. Zaczął ASP od dziekanki na drodze wyjątku. Terapia okazała się nieskuteczna i po kilku miesiącach walki staliśmy oto z panią Gabrysią nad łóżkiem nieludzko wychudzonego, całego sinego artysty – malarza Bartka. Byłem wtedy bardzo młodym księdzem i bałem się: co powiedzieć? Czy nie wchodzę w kompetencje nieobecnego tego dnia kapelana szpitala – wiedziałem, że księża katoliccy w Polsce lubują się w schematycznym przestrzeganiu duszpasterskich konwenansów? Jak się zachować? Czy stać mnie teraz na bycie adwokatem Boga? Wtedy niespodziewanie inicjatywę przejęła pani Gabrysia. Wyraźnie wzruszona i potężnie spokojna poprowadziła mnie, duszpasterskiego żółtodzioba, w całej tej złożonej sytuacji. Był to jak dotąd najbardziej poruszający moment w moim kapłańskim życiorysie. Paradoks Stwórcy, który po coś daje wiele, a potem nagle wszystko odbiera, talent sięgający nieba i śmierć z otchłani, ból serca i siła woli pani Gabrysi, ja pośrodku tych żywiołów. W czasie modlitwy Bartek przeszedł ostatnią zmianę. Zastaliśmy go nieobecnego, zmiażdżonego bólem, wepchniętego butem smutku za cmentarny mur. Gdy uściskałem panią Gabrysię, kierując się ku wyjściu, spojrzałem w stronę łóżka – ciało Bartka odpoczęło, jakby otworzyło się w naszą stronę, rozbiło skorupę trwogi. Kto dał mu ostatnią nadzieję? Nie zdążyłem tego dnia dojechać od szpitala do domu, gdy zadzwonił telefon. Pani Gabrysia poinformowała mnie, że Bartek odszedł łagodnie.
Zaufanie jednak różni się czymś ważnym od nadziei. Być może jest jej praktycznym elementem ale czuję, że całego etosu nadziei nie wolno nam zredukować tylko do poziomu ufności. Bo nadzieja jest jeszcze tam, gdzie ufności już nie ma. Myślę, że w dużej mierze na tym niestosownym pomyleniu żeruje całe to męczące spłycenie współczesnej cywilizacji. Ulice metropolii, miast, miasteczek wypełniają się prawie powszechnie dziś wisielcami. To smutny krajobraz. Człowiek zawisł na człowieku. Szczupła dziewczyna wisi na muskularnym chłopcu, matka wisi na przyszłej karierze swego syna, dziecko nie zgasi światła bez misia, a na jazgocie polityków zawisł światopogląd obywateli.  Jest taka propaganda, która udowadnia nam, że jeśli na kimś nie wiszę, to nie zaufam, nie doświadczę pociechy, jestem beznadziejny. Nieprawda. Pomiędzy nadzieją a zaufaniem jest jeszcze jedna różnica. Szukanie ludzkiej pociechy jest jak gwałtowne łapanie powietrza w gardło. Nadzieja przypomina zaś regularny oddech w piersi. Zaufanie jest kwestią psychologicznego treningu – terapeuta, co zna się na sztuce, stawia więc delikwenta plecami wobec tłumu, zawiązuje mu oczy i każe rzucać się do tyłu, podczas gdy każdy wie, kto, kiedy i przez kogo zostanie zaraz schwytany. Jakaż to nadzieja? To zaledwie przerabianie pociech. Nadzieja natomiast to absolutna pewność egzystencji. Jeśli wiem: skąd pochodzę, dokąd zmierzam, kim jestem, jakie jest moje powołanie i Kto wiecznie uzasadnia to, że jestem, wówczas żadne ręce ani mi nie wyrwą, ani mi nie podeprą nadziei. Od człowieka można doświadczyć jedynie pociechy, nadziei trzeba uczyć się od Boga.

Prawdziwy ronin ma niezłomną nadzieję. Przecież chodził różnymi drogami i jak powiadają ludzie prości: jadł chleb z niejednego pieca, a bywały czasem i takie długie dni, kiedy brakowało pieca, ludzi, chleba. Ronin nie jest więc w stanie swej nadziei zredukować tylko do człowieka. Nie, nie jest rozgoryczony lecz patrzy na ludzi z poziomu rzeczywistego doświadczenia – nie potępia, nie ubóstwia, jest realistą i z wielkim wyważeniem rozeznaje w człowieku tę chwilę, w której to, co po ludzku prezentuje się wspaniale, w następnym momencie przyprawić go może o upadek. Ronin nigdy więcej nie przeżywa już zawodu Mojżesza w Refidim (por. Wj 17, 3 – 7). W człowieku łaska zawsze zmagać się będzie z naturą, to nieuniknione więc, że Mojżesz poczuł się liderem ludu na pustyni, gdzieś w głębi siebie sobie przypisał sukces Czerwonego Morza, zawisł na poklasku ocalonych z Egiptu migrantów. W miejscu buntu pod Massa i Meriba poczuł pierwszy raz ludzką gorycz w kącikach swych prorockich ust – gorycz, która w długim procesie następujących po sobie wydarzeń, wyzwoliła go jednak z ufności pokładanej w narodzie i doprowadziła do źródła wiecznej nadziei. Dlatego niektórzy badacze Biblii nazwę Refidim tłumaczą jako „opadłe ręce”. Myślę, że tamtego niezapomnianego dnia w ciechanowskim szpitalu, pani Gabrysia opuściła ludzkie ręce, by Bartka poniosły odtąd niezawodne ramiona Boga. Tym samym przepuściła go od pociechy do nadziei. Dlatego Bartek odpoczął.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz