sobota, 29 listopada 2014

Czy wolno nam mówić: Boże mój, jak to możliwe...?

   Zdecydowanie wolno nam tak mówić. Serce człowieka jest bowiem sercem dramatycznym i to właśnie posiadanie serca, które darował ludzkiej istocie Bóg sprawia, że nie możemy milczeć wobec cierpienia, tajemnicy, czegoś ponad siły, rozpaczy, smutku czy grzechu. Według antropologii biblijnej, serce to nie jest jednak ów kawałek mięśnia, który odpoczywa w chwilach relaksu a boleśnie kurczy się w momentach stresu. O nie, serce według Biblii to istota, ośrodek, samo centrum ludzkiej osobowości. To miejsce, w którym najbardziej jesteśmy do Boga podobni - podobni przez serce w sposób nieodwracalny, personalny i wieczny. Bóg zaś nie jest odległy ani obojętny. Bóg przeżywa cały dramat człowieka - każdego człowieka, od pierwszego dnia stworzenia aż do ostatniego momentu paruzji. Dlatego wolno nam mówić: Boże, jak to możliwe..., bo przez tę samą wrażliwość serca posiadamy naturę dramatyczną, podobną naszemu Stwórcy. Naturę serdeczną, która nie potrafi zamilknąć w obliczu dramatu. A jeśli zamilknie - rozpacza, psuje się i umiera.
   Zresztą, sam Bóg przewidział cały dramat niedopowiedzianych pytań człowieka i darował nam sposób oraz miejsce, w którym to najbardziej bolesne pytanie wolno nam postawić bez wiedzy innych i smutnych konsekwencji. Miejscem tym jest konfesjonał. Próżno w spowiedzi widzieć rytuał lub tradycję, terapię albo akt pobożności. Spowiedź to bowiem ów dramatyczny dialog człowieka z Bogiem, toczony wokół pytania, które kultura pobożnych najczęściej posądza o nietakt: Boże mój, Boże mój, jak to możliwe...? Że zło przeważa we mnie nad dobrem? Że pragnąc miłości - nienawidzę? Że szukając bliskości człowieka, gubię się w labiryncie żądz, podejrzeń i osądów? Że kochając wolność nad życie - zniewalam? Że znając siebie tak dobrze - kłamię? Boże mój, jak to możliwe...? W gruncie rzeczy więc ta modlitwa, którą nazywamy rachunkiem sumienia i czasem traktujemy jak obowiązkowy moment dewocji, w ciemnym kościele, z drżącą książeczką nabożną w dłoniach - jest zmaganiem się z dramatycznym, wymienionym wyżej pytaniem, dotykającym tak lub inaczej, wcześniej czy później, każdego, myślącego człowieka.
   Ucieszyłem się bardzo, gdy w skrzynce mailowej znalazłem list od Pani Anny i cichą prośbę: napisałby ksiądz coś o spowiedzi? Gdzieś w szerokiej perspektywie tej intencji odbiła mi się twarz każdego Człowieka, pragnącego nade wszystko poznać sposób, instrukcję obsługi, taki mały ale sprawny mechanizm, który pomaga wykonać następujące, pobożne czynności: co dwa miesiące, bezboleśnie, śmiałym krokiem podejść do konfesjonału, nie bać się, zobaczyć za kratkami uśmiechniętą twarz dobrotliwego księdza, mówić bez wstydu, pochwalić się nawet, zainkasować celne pocieszenie w sercu i wrócić do ławki, zachowując spokój aż do samych świąt. Nie da się tak. Nie istnieje taka instrukcja obsługi. Gdyby istniała, nasz Bóg byłby tylko psychologiem.
   Spowiedź jest dowodem na istnienie relacji między Bogiem a każdym człowiekiem. Między Bogiem, który pojmuje dramat ludzkiego życia i człowiekiem, który ten dramat jest w stanie przeżyć, wychodząc z niego coraz bardziej ku wiecznej wolności. Znam więc tylko, Pani Anno, jedną instrukcję obsługi konfesjonału: chodzić tam regularnie, zgodzić się na ból i dramat, na walkę, na chwilę dokuczliwej prawdy i wyzwolenie wieczne, którego później nawet grzech już nie będzie nam mógł zagrabić. Dlaczego wciąż szukamy wiary bezbolesnej, naiwnej, lekkiej, nie ważącej wiele? Jakbyśmy nosili w sobie serce królika, a nie bohatera dramatu...?
   Kilka lat temu, wraz z moimi przyjaciółmi - księżmi, wracałem z Ars, przejeżdżając jednym samochodem przez całą Francję. Zajechaliśmy do Nevers. Weszliśmy do monumentalnej bazyliki na modlitwę. Potem jeszcze chwila zwiedzania. Mam od lat, od mieszkania w Dublinie ten zgubny nawyk, że w prastarych kościołach zachodniej Europy, często otwieram piękne, rzeźbione w drewnie konfesjonały. Tak zrobiłem i tym razem. Podszedłem do ostatniego konfesjonału w prawej nawie i szarpnąłem za klamkę. Raz - bez powodzenia, więc drugi i trzeci. Nagle w twarz uderzył mnie kurz, pył i zaduch a na podłogę francuskiej bazyliki wypadły kubeł na śmieci, jakieś ścierki i szczotka. Sanitarnym magazynkiem zakrystii stał się piękny konfesjonał, w którym przez wieki, miliony mieszkańców Europy stawiały Bogu najbardziej dramatyczne pytanie człowieka: Boże mój, Boże mój, jak to jest możliwe...?
   Zrozumiałem wówczas, że w takiej jesteśmy Europie. Na Starym Kontynencie, w którym za przykład nowoczesności uznaje się aborcję, płacząc jednocześnie nad przejechanym kotem. W Europie, gdzie telewizja najczęściej wypełnia swój program slangiem kabaretów i tańcem z gwiazdami. Bo tutaj prawie nikt nie jest w stanie obejrzeć filmu z filozoficznym przesłaniem. W Europie, gdzie bogaty człowiek woli rozstać się z bliskimi raczej, niż cierpliwie cierpieć. Na Starym Kontynencie, który dramat zamienił w komedię. Boże mój, Boże mój, jak to możliwe...?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz