piątek, 12 grudnia 2014

Ta pani była w oazie, ten pan był ministrantem...

   Kiedy jeszcze pracowałem w Polsce, spotykałem często zacne osoby, których profil wewnętrzny przypominał mi środkowy portret z wnętrza Apokalipsy: ani zimni, ani gorący - może raczej wygasły, z duszą podobną do nadgotowanego lecz nie spożytego nigdy warzywka. Taki stan ochłodzenia i niedokonsumowania wiary może być wkrótce jakąś linią constans polskiego katolicyzmu w tym niełatwym czasie, który nieproszony - nastał. Jak prezentuje się nijaka dusza katolika - Polaka w praktyce? Otóż, gdy Pani była młoda, chodziła na oazę. Wtedy było to w modzie. Zresztą do miasteczka rzadko przyjeżdżało objazdowe kino a w chłodne, jesienne wieczory, pójść do księdza na wikariat, być w jego ekipie, poszarpać gitarę za struny i spotkać wartościowych chłopców - czy mogła być lepsza inwestycja? Pan natomiast był ministrantem. Gdy stał pod chórem z tatą - ziewał. Pewnego roku do parafii przysłano sympatycznego wikarego, który zagrał z chłopcami w piłkę. Wciągnął się więc w służbę przy ołtarzu, nauczył pierwszych modlitw i wierzył głęboką, choć prostą wiarą dziecka, że Bóg jest zawsze blisko. 
    Pan i Pani poznali się na wakacyjnej oazie w Murzasichlu. Po roku wzięli ślub. Wikarego zabrali na jego pierwsze probostwo. Na świat przyszły pierwsze dzieci. Pani zapragnęła domu większego niż pierwszy i ogródka i pozamiejskiej ciszy. Pan więc wyjechał pierwszy raz, na parę lat poza dom, do Irlandii. Tam chodził na Mszę do polskiego kościoła ale spowiadał się już tylko czasem, z reguły przed kolejnym lotem do Warszawy. Bóg istniał nadal ale dusza stygła. Pani natomiast kładła swój oazowy różaniec i Biblię zawsze obok nocnej lampki. Miała do nich sentyment lecz nie umiała znaleźć czasu ni zapału, by przesuwać zdrowaśki między palcami i czytać krótkie Słowo Życia co dzień. W każdą niedzielę chodziła z dziećmi do kościoła, przed Wielkanocą zaś - obowiązkowo do spowiedzi. Z dawnymi koleżankami regularnie obgadywała proboszcza, bo ględził na kazaniach, nie prowadził remontów, nie zapytał o nic, nie zasięgał rady - a przecież ona wiedziałaby najlepiej, jak ożywić wymarłą parafię, bo kiedyś była w oazie. Bóg istniał ale dusza stygła.
   Pan i Pani zaczęli mieć problemy z dziećmi. Gdy spotykali się więc wszyscy razem, nagle, przy wigilijnym stole czasem coś bolało. Dla znieczulenia więc dorobili sobie prostą filozofię: życie jest jakie jest, nie święci garnki lepią, ksiądz mówi, co mówi - a żyje, jak żyje, takie czasy, kobiety modlące się ciągle w kościele - najgorsze są w codziennym kontakcie, lepiej więc wszystko traktować z umiarem, z ironicznym uśmiechem i dystansem. Wierzący i jeszcze praktykujący. Proza wiary.
   Wszyscy, współcześni trzydziesto, czterdziesto i pięcdziesięciolatkowie wiedzą już, o czym chciałbym powiedzieć. Nikt z nas nie znosi tego momentu prawdy w życiu duchowym, który przychodzi zawsze z wyrzutem sumienia i kpi: mistyk-wystygł, wynikł-cynik. I po kolejnych rekolekcjach adwentowych chcielibyśmy zerwać się jakoś na nogi, pójść znów na oazę, czytać codziennie Słowo Życia albo odmawiać z dziećmi różaniec. Ale jak na wysokie fale oceanu wypłynąć ma zanurzony w mule frachtowiec? I jakim wiatrem napełnić żagle obwisłe we mgle? Podnieść modny dziś raban w Kościele? Już się stało i grozi podziałem. Biegać za cudami na szkle? Powiedzą, że nawiedzony. Szukać rekolekcji z mocnym dopingiem? Skończy się egzaltacją. Wstąpić do jakiejś wspólnoty? Separacja od normalnego świata. Podnieść ręce do góry w kościele, krzycząc: Bóg mnie kocha, to wielka radocha? Bezproduktywny infantylizm. Utracony entuzjazm w relacji z Bogiem odzyskuje się skutecznie odsłaniając ponownie zmącone i zatrute źródło życia duchowego.
     Jest to z jednej strony praca ascetyczna. Ascezę trzeba uczynić sztuką. Bo życie ascetyczne to nie post dla postu lub modlitwa dla modlitwy - asceza jest dłutem, które od strony ducha rozrzeźbia całą osobowość człowieka. Myśląc o nowym entuzjazmie wiary nie wolno pomijać ascezy. Sam doping emocjonalnych bodźców religijnych na długo nie wystarczy - wykrzywi go proza życia. Trzeba zatem w chwili możliwego przełomu mozolnie, cierpliwie budować świat twórczego, wewnętrznego wysiłku: ułożyć adekwatny plan modlitwy, wyżłobić własny styl medytacji; czytać dobrą książkę z polotem - lekturę duchową, ambitna powieść, inspirującą biografię; pójść na Mszę w tygodniu, potem częściej a potem dodać jeszcze chwilę przygotowania do Niej i stosownego dziękczynienia; następnie udoskonalać swoje dziękczynienie, tak, by stało się adoracją, piękną, cichą, przechodzącą w poczucie Bożej obecności w ciągu całego dnia. Szybko spostrzeżesz wówczas, że ta twórczość cieszy. Umiesz już zmieniać modlitwę, nadawać cel aktom pobożnym, posmak i kierunek pokucie, którą kiedyś powierzchownie uznałeś za dewocję.  W żmudnym tyglu twórczej, wiernej ascezy, kryje się pierwszy ogień, który zdolny jest podpalać w duszy dynamit ponownego entuzjazmu.
   A potem człowieka porywa wolność mistyki. Dusza rozwija się nie tylko na poziomie twórczej pobożności ale również dzięki przemianie serca. Mistyka zaś dotyka najgłębszych pokładów ludzkiej osobowości. Uwierz, że gdzieś w Tobie mieszka i do końca twych dni żyć tam będzie odważny mężczyzna i piękna kobieta. Nie trać z nimi kontaktu. Nie pozwalaj sobie na bylejakość stylu, bylejakość pracy, bylejakość wyglądu. Elegancja i kultura codzienności są fundamentem mistyki. Zobacz, że pośród przyziemności tego świata, trudu pracy i goryczy porażek, możesz być zawsze wolnym człowiekiem. Mimo, że nie nadano ci tego lub innego tytułu, posiadasz sporo inteligencji. Musisz ją szanować i rozwijać, to znaczy czytać, myśleć, oceniać. Wokół ciebie zawsze znajdą się ludzie, którzy wartościują świat Twoją miarą i szukają ognia - ludzie wspaniali. Nie zabrali jeszcze głosu, ponieważ posądzili swój żywot o samotność. Znajdziesz ich łatwo, bo serce to genialny kompas ludzkiej intuicji. I wtedy zaczniesz oddychać pełną piersią i w konsekwencji modlić się jeszcze inaczej, prościej, swobodniej, ciszej. Życie duszy odzyska utracone kolory. Mistyka zwróci ci wolność dokładnie pośród tego samego świata, który wydawał się być tylko czarno-białą dekoracją. A człowiek, który kocha, odzyskał przyjaciół, posiada siebie w wolności oraz w ciszy przebywa z Bogiem, jest prawdziwym entuzjastą ducha.
   Wielki Jan od Krzyża tłumaczył kiedyś proces dochodzenia i odchodzenia od Boga za pomocą prostego obrazu ognia i drewna. Hiszpański mistrz ascezy oraz mistyki objaśniał więc, że Bóg zwykł postępować z duszą tak, jak ogień postępuje z kawałkiem drzewa. Ogień ogarnia najpierw drewno. Ukazują się iskry. Robi się przyjemnie. Jest to chwila ekscytująca, gdy skaczące po drzewie iskry rozświetlą nagle ciemny woal nocy. Ale potem moc ognia wędruje w głąb i blask na chwilę znika, penetrując to, co w drewnie zimne i wilgotne. Próżno w tym momencie wyciągać drzewo z ognia. Bo pozostanie niedopalone, cuchnące, brzydkie, nieużyteczne. Trzeba pokornie przytrzymać drewno w płomieniu, aż ucieknie wilgoć a brzydki zaduch przemieni się w ciepło i światło - kawałek drzewa stanie się częścią ognia.
   Najbardziej od powrotu do wigoru życia wewnętrznego odgradza nas zgubny sentyment przeszłości lub szukanie świeżości w skrajnych doznaniach, infantylnych metodach ewangelizacji i rygorach zewnętrznej pobożności. Parę miesięcy temu jadłem kolację z moim biskupem urugwajskim, rozmawiając jak zwykle o sprawach dnia codziennego. Urugwaj to pustynia wiary. Praktykuje tu jakąkolwiek modlitwę 2 procent chrześcijan. Dramat. Tego dnia spotkałem człowieka, który dawno nie był w kościele ale gdy zobaczył koloratkę pod moją brodą, klepał mnie po plecach i wyznawał, że przed laty, przed wielu laty był w katedrze ministrantem. Biskup słysząc to, zirytował się niezmiernie, odłożył sztućce i krzyknął po hiszpańsku: por supuesto, en este pais todo el mundo fue un monagillo...Zastanawiam się niekiedy, czy w naszym kraju też każdy mówi, że kiedyś był ministrantem lecz dziś już nic z tego dla wiary nie wynika?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz