czwartek, 21 czerwca 2018

KODEKS RONINA

(19) Druga młodość ronina

Życie człowieka można podzielić na to przed i na to po doświadczeniu egzystencjalnego stanu bezradności. Bezradność musi być bliską krewną naiwności. Dopóki idealizujemy fakty, nie jesteśmy w stanie postępować ani o krok w procesie podboju rzeczywistości. Natomiast heroiczne otwarcie oczu jest aktem przełomu. Bezradność ustępuje miejsca zwycięstwu lub porażce, które w każdym z tych dwóch przypadków - grając co prawda na odmiennej strunie emocji - są zdecydowanie lepsze, bo żywe i wyraźne. Bezradność nie jest również stanem codziennym. Z reguły dajemy sobie radę, usiłujemy sprostać wyzwaniom, zmieniamy taktykę lub zawieramy sojusze – i rzeczywistość da się jakoś popychać do przodu. Zdolność człowieka do adaptacji w obliczu zagrożenia, zmiany, szansy lub wyzwania jest imponująca a zarazem zupełnie przyrodzona czyli naturalna, dana w pakiecie ludziom a priori na całe życie. W tym sensie bezradność, jeśli w końcu przychodzi, jawi się człowiekowi jako moment nadprzyrodzony. Za bezradnością musi przecież ukrywać się jakiś znak od Boga, a może nawet Jego ostateczne ultimatum. Definitywnie poza linią demarkacyjną na froncie bezradności jest albo-albo, odparowanie ciosu lub śmierć, sztandar wzniesiony ponad kłębem dymu lub pierwszy krok przeciwnika na murach upadłej fortecy. Dlatego jedni z chwil bezradności dedukują potęgę doświadczenia niezaprzeczalnej interwencji Boga. Komuś, kto to przeżył, żadne przeciwne siły nie są w stanie odebrać już potem wiary aktywnej. Innych – jeśli podołają przeżyć cyklon bezradności – zawozi się natychmiast do szpitala. Całe konsylium psychiatrów klepie ich godzinami po twarzy, przywraca do życia, wybudza i ocuca. Skąd pochodzi tak drastyczna rozpiętość silnej lub bezsilnej wytrwałości? Wszystko zależy od tego: o co idzie w grze z bezradnością? Chcę dokonać radykalnej transformacji mojej egzystencji czy tylko kolejny raz przetrwać? Kładę na stole całą stawkę vabank czy tchórzliwie ukrywam samotnego asa pod kolanem?
Ponad pół roku ze szczegółami i pieczołowicie przygotowywałem się do przyjazdu młodych studentów misjonarzy z amerykańskiej organizacji FOCUS (Fellowship of Catholic University Students). Najpierw nawiązaliśmy stosowny kontakt. Wiedziałem, że Curtis Martin, który dał pierwszy impuls Focusowi, wywodził swoje duchowe korzenie z ciekawego i dającego wiele nadziei środowiska amerykańskich katolików, inspirowanych w ich głębokim nawróceniu myśleniem, pisaniem i głoszeniem George Weigela czy Scotta Hahna. Od dawna chłonąłem książki tych panów, studiując z podziwem opisywane umiejętnie, racjonalnie i z wiarą sedno nowej ewangelizacji. Musi nim być rozumne centrum, harmonijnie łączące w wierze katolicką tożsamość z misją uniwersalną wobec wszystkich. Kiedy przed laty Curtis Martin miał okazję uścisnąć dłoń Jana Pawła II i prosić papieża o specjalne błogosławieństwo, ów wielki człowiek w białej sutannie popatrzył wymownie na Amerykanina i w swoim stylu powiedział: be soldiers!
W nadchodzącym Wielkim Poście miałem więc gotowe wszystkie praktyczne szczegóły, aby przyjąć ewangelicznych żołnierzy z Focusa i rozpocząć fundamentalną misję pierwszego głoszenia Chrystusa w pięciu dzielnicach przynależących do mojej parafii w Minas – dom po domu. Piętnastu młodych ludzi miało zamieszkać w ośrodku rekolekcyjnym, położonym przy sanktuarium w Verdun. Na trzy dni przed ich lotem z Miami do Montevideo wzgórze Verdun stanęło w płomieniach. Ludzie z ostatniego slumsu, położonego wzdłuż drogi wyjazdowej z Minas do stolicy, wypalali trawę, by dostać się do obfitych pokładów drewna, służących im potem za opał podczas dokuczliwej pory deszczowej. W tym czasie nie padało wcale już od dobrych kilku tygodni. Ogień konsumował suchą trawę z zaskakującym wszystkich głodem, prędko i systematycznie chłonąc kolejne partie wzgórza i zbliżając się niebezpiecznie do rekolekcyjnego ośrodka przy naszym sanktuarium. Z okna domu obserwowałem nieudolną akcję gaszenia pożaru. Nic nie funkcjonowało dobrze a jeden bezradny helikopter z lat sześćdziesiątych tańczył nad zuchwałymi płomieniami, jątrząc dodatkowo ogień pojedynczymi splunięciami wody. Cały plan techniczny misji wziął w łeb. Gdy wyjeżdżałem po Amerykanów na lotnisko, zadzwonił do mnie biskup i wydał wyrok: instalacja elektryczna spalona, rury od wody przegrzane – straż zakazała komukolwiek podchodzić w pobliże wzgórza. Jadąc do Carrasco rozpaczliwie szukałem w głowie planu B. Nie wypalił, bo pobliskie koszary żołnierzy przeludnione były rezerwami ze stolicy, które ściągnięto do Minas jako posiłki przy gaszeniu pożaru. Pozostawał plan C – upchnąć nas wszystkich gdzieś na misji, wierząc, że trzy prysznice i cała ta stara konstrukcja dzielnie wytrzyma dwa tygodnie ewangelizacyjnej kampanii. Przez półtorej godziny drogi z Minas na lotnisko najzwyklejsi ludzie na świecie – od bogatych po biednych, sąsiedzi lub przyjaciele, parafianie i dotąd jeszcze nie ochrzczeni - dzwonili do mnie, oferując jedzenie, picie, koce i materace do spania na podłodze.
Dwa tygodnie pierwszego głoszenia w towarzystwie Focusa były dla mnie najlepszym jak dotąd czasem podczas misji. Rano odprawialiśmy razem medytację, jedliśmy śniadanie aby następnie, do południa odwiedzać ludzi w domach, zapraszając do życia wiarą. Trzeci świat jest ostatnim światem na tej ziemi i trzeba mieć tego świadomość. Wszystkie sentymentalne opowieści o urodzie ubóstwa są emocjonalną legendą, która ma podniecić znudzoną wyobraźnię mieszkańców z tej lepszej części świata. Ubóstwo jako skromność środków może być piękne, to fakt, ale większą część świata pokrywa dziś ubóstwo przeciętności – a ono zniechęca, obniża poziom życia, odczłowiecza, zabiera ludziom ich naturalne piękno i sprowadza rozumną inteligencję do cwaniackiej sprawności przeżycia w każdych warunkach i za wszelką cenę. Ostatecznie trzeci świat pozostawiony bez rozwiązań przeistacza się w formę zazdrosnej o wszystko kontrcywilizacji, która trwa z dnia na dzień, bez duchowej wizji ni perspektywy całości, dożywiając swój blady jak szkielet organizm różnymi formami depresji czy ideologii. I jeszcze te głodne, ślepe psy włóczące się po ulicach trzeciego świata, czasem zgrupowane w bandach z kłami przeciwko przechodniom. To zjawisko ciekawe lecz trudne, bo biedny człowiek nie idzie do pracy, nie ma co jeść, buntuje się, słuchając o Bogu lecz potrafi schronić w swoim podupadającym domostwie od kilka do kilkunastu nawet czworonogów. Wszystko to widzieliśmy w mieszkaniach pozostawionych na marginesie świata ludzi, którym dwa tygodnie pierwszy raz głosiliśmy Ewangelię.
Po obiedzie dzień nabierał kolorów. Godzina adoracji w ciszy, a potem przychodziły dzieci i młodzież, takie same jak na całym świecie – ufne i ciekawe życia. To dzieciaki z dzielnic zostawały z nami na codziennej Mszy Świętej i nie chciały wcale wracać do domu. Bo tak naprawdę nie miały domu. Wreszcie wieczorem, po kolacji był czas na podsumowanie dnia i osobiste świadectwa – jak to mówili Amerykanie: our high and low moments. Bardzo polubiłem tę chwilę misyjnego dnia i do dziś brakuje mi jej najbardziej. Słuchałem z wewnętrznym poruszeniem szczerych słów piętnastu młodych studentów z bogatych rodzin północnej części kontynentu, którzy jednoznacznie i bez egzaltacji w twarzach mieszkańców trzeciego świata odkrywali samych siebie z niedalekiej przeszłości. Czas misji minął nazbyt szybko. Równie szybko staliśmy się przyjaciółmi. Na chwilę przed odlotem studentów do Miami, tuż po odprawie, wyczekiwaliśmy wszyscy na lotnisku w Montevideo, zmęczeni, wzruszeni, szczęśliwi. Zmówiliśmy krótką modlitwę o dobrą podróż, pobłogosławiłem każdego z nich i powiedziałem szczerze: to był jak dotąd mój najlepszy czas na tej misji.
W znanym wszystkim spotkaniu Jezusa z bogatym człowiekiem wyczuwalna jest znaczna różnica perspektyw. Na początek trudno jest zrozumieć dwie rzeczy: dlaczego ewangeliści zdecydowali się utrwalić w swych tekstach opis rozmowy tak przelotnej i w zasadzie obarczonej porażką – człowiek ów odchodzi bowiem z pustym sercem od Pana (por. Mk 10, 22). Jezus w czasie trzyletniej misji - od Jordanu po Golgotę - musiał przecież doświadczać kilku takich spotkań na dzień. Po drugie, nieco tendencyjne wydaje się być tradycyjne interpretowanie biogramu owego człowieka w kluczu młodości – większość badaczy Pisma nazywa go przecież z uporem bogatym młodzieńcem. Z pewnością był człowiekiem zamożnym ale można przyjąć, iż w chwili spotkania z Chrystusem młode lata miał on już za sobą. Bogaty człowiek sam bowiem deklaruje wobec Jezusa, że Prawo Boże zachowywał od młodości wiernie aż do dziś (w. 20). Młodość więc uleciała – pozostało gorzkie i męczące teraz, z którym coś innego chciałby może zrobić. Świat ludzi bogatych ma swoje przywileje ale potrafi również niszczyć. Po czerwonych dywanach, w delikatnym świetle lampionów i z kieliszkami szampana w dłoniach, przechadzają się upiory. Jest to świat rywalizacji i walki. Trzeba nauczyć się przetrwać, akceptując niemiłe osobistej godności kompromisy. Chrystus przenika stan sumienia tego człowieka. To ciekawe, że Pan odwołuje się w rozmowie z bogaczem do Dekalogu, komentuje jednak tylko niektóre z przykazań: nie popełnisz morderstwa, nie dopuścisz się cudzołóstwa, nie będziesz kradł, nie złożysz kłamliwego zeznania, nie dokonasz grabieży, czcij swego ojca i matkę (w. 19). To nie są wcale wybrane ilustracje do dziesięciu przykazań. To rachunek sumienia, jaki Jezus robi bogaczowi, dotykając precyzyjnie tych punktów życia moralnego człowieka, w których nie był on już tak przyzwoity. Bogaty człowiek, pierwszy raz słysząc wyraźnie głos wybudzonego sumienia, broni się wobec prawdy, stan swojej wierności opisując zdystansowanym słowem: przestrzegałem (w. 20). W gruncie rzeczy nie znaczy ono wiele. Przestrzegać to przecież nie to samo, co identyfikować się, zintegrować światy, poświęcić karierę, popularność i twarz - czyli dać krew za wartości. Można przestrzegać zasad, za kotarą prywatności paląc Bogu kadzidło, a na wielkich estradach salonów podgrzewając diabłu ogarek.
Perspektywa Pana jest zasadniczo odmienna. Ewangelista Marek podkreśla w swojej opowieści wyjątkowość spojrzenia Jezusa. Ta chwila w istocie jest procesem: Chrystus spostrzegł bogatego człowieka, umiłował go z całym jego życiem i potem dopiero zaprosił (w. 21 a). Konstrukcja zdania sugeruje, iż Pan musiał patrzeć na bogacza długo, intensywnie. Z reguły spieszymy się od słowa do słowa, a Jezus w tej jednej chwili przygodnego spotkania gdzieś na drogach Judei, objął wzrokiem miłości całą historię życia bogatego człowieka – z jego narodzeniem i wysokim przywilejem społecznym, ze wstydliwą częścią upokarzających go kompromisów i z tą resztą godności, którą zdołał w sobie potajemnie schronić na przekór środowisku, modzie czy polityce. Dlaczego więc bogaty człowiek nie wytrzymał wzroku Jezusa i odszedł zasmucony? Decydującym momentem dramatycznego rozczarowania jest posłanie, które otrzymuje on od Pana: “idź, sprzedaj to, co posiadasz i rozdaj wszystko ubogim...” (w. 21 b). Jezus nie akceptuje uroków pobożnego idealizmu. Pragnie posłać bogatego człowieka na powrót do świata, z którego on tak bardzo starał się wyskoczyć. Bo w perspektywie Chrystusa ubodzy to również ci bogacze, sąsiedzi, maklerzy, koledzy z kursu języka obcego, z którymi tyle lat rozmówca Pana grał w golfa i o których teraz nagle pragnie jak najszybciej zapomnieć. Bogaty człowiek ma wrócić właśnie do nich. Chrystus chce, by tu i teraz wyrzekł się ducha przeciętnej asekuracji, by wyłożył karty na stół, przyznał się, ujawnił swoje prawdziwe wartości, składając tym samym świadectwo wiary w świecie, do którego nie przypadkiem został zaproszony. Dałby jednocześnie tym biedakom szansę nawrócenia. Tego właśnie bogacz nie wytrzymał. Wydaje się, że dopiero Francisco Bernardone, kilka wieków później, całkiem nagi na rynku w Asyżu, zgodził się przyjąć za swoją perspektywę Jezusa Chrystusa.
Ronina upaja się czasem drugiej młodości. Ten spokojny krok, którym niespiesznie przemierza dystans do pracy, z pracy czy w czasie spaceru. Ten harmonijny ton mowy bez irytacji, który pozwala mu snuć codzienną rozmowę ze starszą panią w sklepie tak jak i z natrętnym sąsiadem, pchającym pod nos ronina listę podpisów z poparciem dla burmistrza. Te stateczne przypływy radości, z jaką jednakowo przekłada kolejną stronę ulubionej lektury i przeczesuje jesienny wiatr w siwych włosach. Drugą młodością ronin nazywa tę część życia, kiedy po wielu bolesnych doświadczeniach zdołał wreszcie dać rzeczywistości racjonalną, adekwatną i kompletną definicję. Idealiści to tchórze, którzy dla pozorów cedzą wielkie słowa. Realiści to ludzie wstrzemięźliwej odpowiedzialności. Poniekąd o tym wspomina też genialna, chińska pisarka Jung Chang w swojej fenomenalnej epopei Dzikie Łabędzie z roku 1991. To opowieść o konsekwencjach społecznych rewolucji kulturowej okrutnego maoizmu i o gwałtownych, bolesnych przemianach społecznych w Chinach dwudziestego wieku. Pisarka mówi: “Podsumowując dwadzieścia sześć lat mojego dotychczasowego życia stwierdziłam, że doświadczałam zarówno wyróżnień jak i odrzucenia. Byłam świadkiem odwagi i strachu. Poznałam tak samo dobro i lojalność jak i głębię ludzkiego okrucieństwa. Otoczona przez cierpienie, śmierć i opuszczenie, podziwiałam nade wszystko niezniszczalną zdolność człowieka do przeżycia tego wszystkiego i ponownego poszukiwania szczęścia”.


1 komentarz:

  1. Nigdy nie myślałem o tym fragmencie w tym kontekście.. Zawsze mi się zdawało, że chodzi tylko o oderwanie od rzeczy materialnych. Ta perspektywa jest jeszcze trudniejsza. Pozdrawiam z Północy (i trochę na Zachód)

    OdpowiedzUsuń