sobota, 17 czerwca 2017

KODEKS RONINA

(7)  Życie wewnętrzne Ronina

Choć znaliśmy się od lat, duszpasterski los złączył mnie z Romkiem – jak to się wtedy zwykło mawiać w Płocku – na Krzyżu. Niewielka kaplica przy rozpoczętej dopiero co budowie kościoła, gromadziła każdej niedzieli tysiące chrześcijan z północnych Podolszyc, ludzi niezwykle sympatycznych, twórczych, młodych, myślących i aktywnych. Jedne z najlepszych lat i najgłębszych kontaktów duszpasterskich na każdym poziomie jak dotąd w moim życiu. Niezwykła jakaś syntonia myśli, rozmów duchowych, współpracy i śmiałych nad podziw projektów, bez potrzeby zastanawiania się: wyjdzie coś z tego, czy nie wyjdzie? Rodziło się samo, działo się samo, byle nie przeszkadzać dobrze ukierunkowanej twórczości we wspólnocie.
Ale jak to bywa w życiu, nie wszystko w tym krajobrazie miało sobie przypisaną radosną ikonkę z uśmiechem. Przeciągająca się budowa docelowej świątyni, niezgrabności finansowe parafii, zbyt częsta zmiana proboszczów i związany z tym, mało jasny komunikat decydentów do ludzi, ciążyły i uciskały nas często do ziemi. Trzeba więc było modlić się na serio. Z Romkiem co prawda różniliśmy się i to znacznie w naszym wzajemnym podejściu do zajęć kapłańskich, natomiast bez zbędnych komentarzy czy rozszerzeń chwytaliśmy wspólną falę na poziomie życia wewnętrznego. Romek modlił się pięknie i spontanicznie. Widziałem wielokrotnie jak po całym dniu katechezy i parafialnej pracy, wpadał o późnej porze do kaplicy Świętego Krzyża i bez większego schematu adorował długo Jezusa – lekko, serdecznie, z młodością, jak dziecko. Zazdrościłem mu tego. W tamtym czasie bowiem ja sam czułem się niewolnikiem moich pobożnych schematów, robiłem co mogłem ale nie wznosiłem się wysoko w życiu modlitwy, kładąc codziennie na ołtarzu niezgrabny kamień za kamieniem. Dlatego rozbawiła nas do łez szczera, koleżeńska rozmowa, jaką niby przypadkiem prowadziliśmy pewnego popołudnia. Ja komplementowałem Romka za jego spontaniczną lotność w modlitwie, a on popatrzył na mnie zdziwiony i powiedział: a ja chciałbym tak jak ty, właśnie punkt po punkcie, zawsze o tej samej godzinie, z notatkami i Pismem Świętym w ręku.
W każdym razie, inspirowany przez kolegę i motywowany wewnętrznie, czułem, że muszę coś zmienić w modlitwie. W Warszawie jest Malbork ale jeszcze kilka lat temu nikt chyba do niego nie zachodził. Wszyscy chodzili na pobliski stadion Legii. Do Malborka przyszli mnisi i ukrytemu w architektonicznym ciężarze betonu, cegły, plastycznej chały i w sakralnym kiczu kościołowi przydali ducha. Bracia i siostry z Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich modlą się razem mniszą jutrznią o świcie, psalmami i czytaniem w południe oraz nieszporami z Eucharystią wieczorem. Modlą się z mieszkańcami anonimowych metropolii. Modliłem się i ja z mnichami. Pierwszy raz na serio, w dyskretnym i tak samo skutecznym towarzystwie brata Benedykta, który dziś z daleka nie przestaje mi kibicować w swej wiernej przyjaźni, praktykowałem lectio divina. Każdego dnia od początku tych co miesięcznych dni skupienia we wspólnocie najpierw z żelazną determinacją wypędzałem z wyobraźni oraz intelektu obrazy banalnej cywilizacji, potem zawijałem się dokładnie w kokon ciszy, otwierając przed Słowem przepaść duchowego słuchu. Biblia, gdy jest modlona, dzieli się z orantem swym wnętrzem, które ma tę samą rozpiętość co życie wieczne. Nie oczekiwałem wtedy aż takiej hojności od Biblii. Ja i Ona spotykaliśmy się w wolności, jednakowo gotowi odejść, co pozostać. Wiedziałem tylko jedno, że Bóg chce abym zrobił coś z tym irytującym już czasem schematem na modlitwie. Nieprzewidywany zupełnie i niewyrażalny w żaden sposób przełom przyszedł jak zawsze do mnie poza wszelkim, nadprzyrodzonym efektem. Nie było nadzwyczajnych ingerencji, egzaltacji, duchowych wzruszeń, dotknięć i zaśnięć, nie rozpadła się ziemia i nie pękło niebo. Czerwoniak przejeżdżał właśnie Łazienkowską, kibice Legii skandowali przekleństwa po straconej bramce, a siostra Jadwiga pisała ikony – zapadło mi się nagle serce bez śladu na modlitwie.
Wiem od tamtego momentu, że Duch Święty przychodzi w różnych epokach do Kościoła czasem tylko z jednym charyzmatem na ręku - a jest nim życie wewnętrzne. Jesteśmy niepoprawnie uparci identyfikując trzecią Osobę Boga wyłącznie z siłą wiatru, z działaniami, z cudami i apostolską aktywnością katolików. Dziś, jak zawsze podnieceni, bardziej spodziewamy się powrotu Ducha. Otwieramy więc bramy i okna Kościoła, krzycząc i tańcząc: niech przewietrzy, niech trzaska drzwiami, niech jednym pociągnięciem palca przesunie zmurszałe mury, nowa Pięćdziesiątnica, wychodźmy w korowodach na ulice. Są jednak i takie chwile w historii, gdy Duch Święty przychodzi by ukryć nas w cieniu, zmniejszyć wysokość, by powiększyć głębię i rozmach ukierunkować na jakość. Trzeba wreszcie przyznać, że tym co od strony chrześcijaństwa rewolucjonizuje całe społeczeństwa, uszlachetnia pojedynczego człowieka a Kościół czyni znów młodym, jest autentyczne życie wewnętrzne ochrzczonych. Tak wiele miejsca w nowej ewangelizacji poświęca się duszpasterskim planom i metodom, a tak mało ufa się duchowości. To dlatego, w samej końcówce dwudziestego i w początkach dwudziestego pierwszego wieku, od lat Soboru stoimy w miejscu. Przepowiadanie obróciliśmy w pobożne anegdoty, etykę w oderwane od prawdy dywagacje wszystkim przyjaznych krasnoludków, ewangelizację w uliczne manifesty, nawrócenie ateistów w statystyczne przepychanie tych samych parafian z jednej wspólnoty do drugiej,  liturgię w raut, a modlitwę w poszukiwanie cudów. Wpadło nam więc serce do innej przepaści.

Od kilku już dobrych miesięcy czytam ze wzruszeniem tekst każdego wystąpienia, książki lub konferencji kardynała Roberta Sarah. Odczuwam, że jest on człowiekiem twardym. Ma poważną twarz, jednak to wszystko w nim wywodzi się z siły, a nie z dumnej pewności siebie. Ta kamienna potęga rodzi się w człowieku tylko wówczas, gdy w pełni doświadcza on realizmu egzystencji – tej ludzkiej i tej duchowej i realizm ów potrafi on uwewnętrznić, pozostając wolnym od zwątpienia w sens życia. Poczucie siły, jakie odczuwa się w kontakcie z Sarah, nie przeczy temu, że jest on też człowiekiem z gruntu dobrym. Nie jest to jednak dobroć populisty, który za cenę pacyfistycznych kompromisów usiłuje każdego kupić na banał i uśmiech. To jest dobroć spokrewniona z wolnością, prawdą i konsekwencją – tylko taka dobroć dopomaga w rozwoju.  Mamy więc do czynienia z mistykiem. Być może bardziej niż argumenty w przypadku Roberta Sarah przemawia jego zaskakująca biografia. Scenariusz wydobycia małego chłopca z najbardziej zapomnianych regionów Czarnego Lądu, przeprowadzenia go w młodości przez nieunikniony konflikt z antychrześcijańskim reżimem, by mógł dosięgać teraz samych szczytów watykańskich odpowiedzialności, z pewnością nie pochodzi od człowieka. Sarah, jak wielu innych, mógłby zmarnować to wszystko, wygodnie moszcząc się w światowych kompromisach. Jego duszy nie da się jednak odebrać tego poruszającego do głębi, wewnętrznego skupienia, które upoważnia kardynała do mówienia choćby o tym, że albo Bóg albo nic i o tym, że cywilizacja osłabła dziś w skutek braku szacunku do ciszy albo wreszcie o tym, że od koncepcji liturgii zależy właściwy rozwój duchowości. Zastanawiam się, czy wolno mi marzyć, by móc oglądać kiedyś czarnego jak prawdziwa Afryka purpurata w pełni katolickiej bieli?


1 komentarz:

  1. "Wiem od tamtego momentu, że Duch Święty przychodzi w różnych epokach do Kościoła czasem tylko z jednym charyzmatem na ręku - a jest nim życie wewnętrzne. Jesteśmy niepoprawnie uparci identyfikując trzecią Osobę Boga wyłącznie z siłą wiatru, z działaniami, z cudami i apostolską aktywnością katolików".

    Bardzo się zgadzam, bardzo! I dziękuję za ten wpis :)

    OdpowiedzUsuń