(7) Życie wewnętrzne Ronina
Choć znaliśmy się od lat, duszpasterski
los złączył mnie z Romkiem – jak to się wtedy zwykło mawiać w Płocku – na
Krzyżu. Niewielka kaplica przy rozpoczętej dopiero co budowie kościoła, gromadziła
każdej niedzieli tysiące chrześcijan z północnych Podolszyc, ludzi niezwykle
sympatycznych, twórczych, młodych, myślących i aktywnych. Jedne z najlepszych
lat i najgłębszych kontaktów duszpasterskich na każdym poziomie jak dotąd w
moim życiu. Niezwykła jakaś syntonia myśli, rozmów duchowych, współpracy i
śmiałych nad podziw projektów, bez potrzeby zastanawiania się: wyjdzie coś z
tego, czy nie wyjdzie? Rodziło się samo, działo się samo, byle nie przeszkadzać
dobrze ukierunkowanej twórczości we wspólnocie.
Ale jak to bywa w życiu, nie wszystko w
tym krajobrazie miało sobie przypisaną radosną ikonkę z uśmiechem.
Przeciągająca się budowa docelowej świątyni, niezgrabności finansowe parafii,
zbyt częsta zmiana proboszczów i związany z tym, mało jasny komunikat
decydentów do ludzi, ciążyły i uciskały nas często do ziemi. Trzeba więc było
modlić się na serio. Z Romkiem co prawda różniliśmy się i to znacznie w naszym
wzajemnym podejściu do zajęć kapłańskich, natomiast bez zbędnych komentarzy czy
rozszerzeń chwytaliśmy wspólną falę na poziomie życia wewnętrznego. Romek
modlił się pięknie i spontanicznie. Widziałem wielokrotnie jak po całym dniu
katechezy i parafialnej pracy, wpadał o późnej porze do kaplicy Świętego Krzyża
i bez większego schematu adorował długo Jezusa – lekko, serdecznie, z
młodością, jak dziecko. Zazdrościłem mu tego. W tamtym czasie bowiem ja sam
czułem się niewolnikiem moich pobożnych schematów, robiłem co mogłem ale nie
wznosiłem się wysoko w życiu modlitwy, kładąc codziennie na ołtarzu niezgrabny
kamień za kamieniem. Dlatego rozbawiła nas do łez szczera, koleżeńska rozmowa,
jaką niby przypadkiem prowadziliśmy pewnego popołudnia. Ja komplementowałem
Romka za jego spontaniczną lotność w modlitwie, a on popatrzył na mnie
zdziwiony i powiedział: a ja chciałbym tak jak ty, właśnie punkt po punkcie,
zawsze o tej samej godzinie, z notatkami i Pismem Świętym w ręku.
W każdym razie, inspirowany przez kolegę
i motywowany wewnętrznie, czułem, że muszę coś zmienić w modlitwie. W Warszawie
jest Malbork ale jeszcze kilka lat temu nikt chyba do niego nie zachodził.
Wszyscy chodzili na pobliski stadion Legii. Do Malborka przyszli mnisi i
ukrytemu w architektonicznym ciężarze betonu, cegły, plastycznej chały i w
sakralnym kiczu kościołowi przydali ducha. Bracia i siostry z Monastycznych
Wspólnot Jerozolimskich modlą się razem mniszą jutrznią o świcie, psalmami i
czytaniem w południe oraz nieszporami z Eucharystią wieczorem. Modlą się z
mieszkańcami anonimowych metropolii. Modliłem się i ja z mnichami. Pierwszy raz
na serio, w dyskretnym i tak samo skutecznym towarzystwie brata Benedykta,
który dziś z daleka nie przestaje mi kibicować w swej wiernej przyjaźni,
praktykowałem lectio divina. Każdego dnia od początku tych co miesięcznych dni
skupienia we wspólnocie najpierw z żelazną determinacją wypędzałem z wyobraźni
oraz intelektu obrazy banalnej cywilizacji, potem zawijałem się dokładnie w
kokon ciszy, otwierając przed Słowem przepaść duchowego słuchu. Biblia, gdy
jest modlona, dzieli się z orantem swym wnętrzem, które ma tę samą rozpiętość
co życie wieczne. Nie oczekiwałem wtedy aż takiej hojności od Biblii. Ja i Ona
spotykaliśmy się w wolności, jednakowo gotowi odejść, co pozostać. Wiedziałem
tylko jedno, że Bóg chce abym zrobił coś z tym irytującym już czasem schematem na
modlitwie. Nieprzewidywany zupełnie i niewyrażalny w żaden sposób przełom
przyszedł jak zawsze do mnie poza wszelkim, nadprzyrodzonym efektem. Nie było
nadzwyczajnych ingerencji, egzaltacji, duchowych wzruszeń, dotknięć i zaśnięć,
nie rozpadła się ziemia i nie pękło niebo. Czerwoniak przejeżdżał właśnie
Łazienkowską, kibice Legii skandowali przekleństwa po straconej bramce, a
siostra Jadwiga pisała ikony – zapadło mi się nagle serce bez śladu na
modlitwie.
Wiem od tamtego momentu, że Duch Święty
przychodzi w różnych epokach do Kościoła czasem tylko z jednym charyzmatem na ręku - a
jest nim życie wewnętrzne. Jesteśmy niepoprawnie uparci identyfikując trzecią
Osobę Boga wyłącznie z siłą wiatru, z działaniami, z cudami i apostolską
aktywnością katolików. Dziś, jak zawsze podnieceni, bardziej spodziewamy się
powrotu Ducha. Otwieramy więc bramy i okna Kościoła, krzycząc i tańcząc: niech
przewietrzy, niech trzaska drzwiami, niech jednym pociągnięciem palca przesunie
zmurszałe mury, nowa Pięćdziesiątnica, wychodźmy w korowodach na ulice. Są
jednak i takie chwile w historii, gdy Duch Święty przychodzi by ukryć nas w
cieniu, zmniejszyć wysokość, by powiększyć głębię i rozmach ukierunkować na
jakość. Trzeba wreszcie przyznać, że tym co od strony chrześcijaństwa
rewolucjonizuje całe społeczeństwa, uszlachetnia pojedynczego człowieka a
Kościół czyni znów młodym, jest autentyczne życie wewnętrzne ochrzczonych. Tak
wiele miejsca w nowej ewangelizacji poświęca się duszpasterskim planom i
metodom, a tak mało ufa się duchowości. To dlatego, w samej końcówce
dwudziestego i w początkach dwudziestego pierwszego wieku, od lat Soboru stoimy
w miejscu. Przepowiadanie obróciliśmy w pobożne anegdoty, etykę w oderwane od
prawdy dywagacje wszystkim przyjaznych krasnoludków, ewangelizację w uliczne
manifesty, nawrócenie ateistów w statystyczne przepychanie tych samych parafian
z jednej wspólnoty do drugiej, liturgię
w raut, a modlitwę w poszukiwanie cudów. Wpadło nam więc serce do innej
przepaści.
Od kilku już dobrych miesięcy czytam ze
wzruszeniem tekst każdego wystąpienia, książki lub konferencji kardynała
Roberta Sarah. Odczuwam, że jest on człowiekiem twardym. Ma poważną twarz,
jednak to wszystko w nim wywodzi się z siły, a nie z dumnej pewności siebie. Ta
kamienna potęga rodzi się w człowieku tylko wówczas, gdy w pełni doświadcza on
realizmu egzystencji – tej ludzkiej i tej duchowej i realizm ów potrafi on
uwewnętrznić, pozostając wolnym od zwątpienia w sens życia. Poczucie siły,
jakie odczuwa się w kontakcie z Sarah, nie przeczy temu, że jest on też
człowiekiem z gruntu dobrym. Nie jest to jednak dobroć populisty, który za cenę
pacyfistycznych kompromisów usiłuje każdego kupić na banał i uśmiech. To jest
dobroć spokrewniona z wolnością, prawdą i konsekwencją – tylko taka dobroć
dopomaga w rozwoju. Mamy więc
do czynienia z mistykiem. Być może bardziej niż argumenty w przypadku Roberta
Sarah przemawia jego zaskakująca biografia. Scenariusz wydobycia małego chłopca
z najbardziej zapomnianych regionów Czarnego Lądu, przeprowadzenia go w
młodości przez nieunikniony konflikt z antychrześcijańskim reżimem, by mógł
dosięgać teraz samych szczytów watykańskich odpowiedzialności, z pewnością nie
pochodzi od człowieka. Sarah, jak wielu innych, mógłby zmarnować to wszystko,
wygodnie moszcząc się w światowych kompromisach. Jego duszy nie da się jednak
odebrać tego poruszającego do głębi, wewnętrznego skupienia, które upoważnia
kardynała do mówienia choćby o tym, że albo Bóg albo nic i o tym, że
cywilizacja osłabła dziś w skutek braku szacunku do ciszy albo wreszcie o tym,
że od koncepcji liturgii zależy właściwy rozwój duchowości. Zastanawiam się,
czy wolno mi marzyć, by móc oglądać kiedyś czarnego jak prawdziwa Afryka
purpurata w pełni katolickiej bieli?
"Wiem od tamtego momentu, że Duch Święty przychodzi w różnych epokach do Kościoła czasem tylko z jednym charyzmatem na ręku - a jest nim życie wewnętrzne. Jesteśmy niepoprawnie uparci identyfikując trzecią Osobę Boga wyłącznie z siłą wiatru, z działaniami, z cudami i apostolską aktywnością katolików".
OdpowiedzUsuńBardzo się zgadzam, bardzo! I dziękuję za ten wpis :)