Kilka
dni temu odwiedził mnie Edison - Urugwajczyk, który od ponad dwudziestu lat
otrzymuje solidną formację na Drodze Neokatechumenalnej. Jest nawet
odpowiedzialnym za jedną ze wspólnot. Wyznał mi z wielką szczerością, że od
jakiegoś czasu trapią go trudności w wierze. Obserwuję od lat z zainteresowaniem, iż religijność
Latynosów związana jest zdecydowaniem bardziej z poziomem przeżyć, doświadczeń,
pociągnięć emocjonalnych niż z głową. Edison czytał więc w prasie, że w
oddalonej od nas o jakieś sto kilometrów miejscowości San José de Mayo, pożar spalił na śmierć trójkę małych dzieci,
zamkniętych przez nieuwagę rodziców pod klucz w drewnianym garażu. W obliczu
tak wstrząsającego wydarzenia, musiało powrócić klasycznie dramatyczne pytanie:
czy Bóg nie mógł temu zapobiec? Ta kwestia trapi nas w każdej z epok ludzkiej
historii, niezależnie od tego, czy jest ona nasycona mniej lub bardziej duchem
pobożności. W bardzo ściśle określonych momentach krańcowego dramatu człowieka,
Bóg – z powodu posiadania przymiotu absolutnej, niczym nieograniczonej
wszechmocy – jest zawsze winien. Wątpliwości przy tym wyrażone wprost wobec
Boga w takich sytuacjach nie zamykają się współcześnie w wysublimowanej
intelektualnie auli uniwersyteckiej. Okrutne zdanie Nietzschego, który
twierdził, że jeśli Bóg w obliczu cierpienia nie robi nic, to znaczy, że albo
nie jest Bogiem albo jeśli Bogiem jednak jest, to musi być absolutnym potworem,
w epoce masowej komunikacji z katedry akademickiej przeszło w tłum.
Tym bardziej nasz osławiony wiek w
dziele promocji nietzscheańskiego doloryzmu jako ostatecznego ciosu w osobę Boga
ma swój nieoceniony wkład, jest bowiem epoką monumentalnej, ideologicznej,
sztandarowej emancypacji wszystkich wobec wszystkiego: kobiet wobec mężczyzn,
traktorów wobec fabryk, marchewek wobec królików, polityków wobec wyborców,
zakonników wobec przełożonych, wreszcie nowoczesnego człowieka wobec starożytnego
Boga. Nasza epoka oddycha dogmatem emancypacji. Na gruncie religijności ów
modernistyczny dogmat przeobraził się w następującą tendencję myślenia: jeśli
osoba ludzka ma argument w postaci cierpienia, może oskarżyć Boga o wszystko i
odejść od Niego obrażona, wyobcować się, z pretensją wyrzec się Jego wiecznego
istnienia i zapomnieć. Człowiek w innych epokach cierpiąc, stawiał wszak to
samo pytanie: dlaczego Bóg dopuszcza? Miał jednak na tyle przyzwoitości,
dystansu wobec własnych sądów a tym samym pokory, że zaraz potem z reguły
obejmował swój Krzyż, przypuszczając, że istota Boża wie lepiej lub widzi po
prostu dalej niż istota ludzka. Męczącym stygmatem naszego czasu jest wprost
przeciwne wyznanie. To ludzie wiedzą lepiej, a Bóg w powszechnie nowoczesnej
opinii jednoznacznie kompromituje się, imponując absolutną wszechmocą i jednocześnie
nie używając jej w porę. Byłoby bardziej więc już pożyteczne, gdyby ten atrybut
podarował solidarnemu, bezinteresownemu, współczującemu stworzeniu człowiekowi.
Uniwersalna emancypacja ery
nowoczesności nie tylko z Bożej wszechmocy czyni przedmiot ironii ale posuwa
się o krok dalej – zabiera Stwórcy prawo do stworzenia. Jeśli więc Stwórca
prowadzi się dobrze wobec stworzenia, chroni, zapobiega pożarom i wypadkom na
drogach, sowicie opłaca aniołów stróżów rano, wieczór, we dnie, w nocy –
otrzymuje w kościele pieniążek. Jeśli jednak spadnie z nieba grom, rzeki
wystąpią z brzegów lub ktoś w powszechnej opinii odejdzie z tego świata nie w
stosownym czasie - z Bogiem wówczas idzie się do sądu. Przez tę mentalność
Stwórca ostatecznie stracił swe prawo do stworzenia, co najwyżej może czuć się
wiecznym zarządcą doczesnych dóbr ludzkości lub urzędnikiem firmy
ubezpieczeniowej, który kajać się musi w rumieńcach, jeśli powierzone Jego niebieskim
funduszom poletko nawiedziła susza.
Agresywnej ideologicznie emancypacji
udało się współcześnie oderwać stworzenie od Stwórcy także z powodu jaskrawego skonfliktowania dwóch wartości, niezwykle istotnych w procesie wyjaśnienia związku
między cierpieniem ludzkości a wszechmocą Boga: transcendencją oraz immanencją.
Jak wiemy, transcendencja oznacza, że Bóg nie jest tożsamy ze światem, że
istnieje On niejako w swoim bycie odrębnym, osobowym, scharakteryzowanym ściśle
określonymi cechami. Immanencja z drugiej strony głosi, że ów Bóg odrębny
angażuje się w świat, czyni się w świecie obecnym, a nawet udziela mu swojego
życia. Tymczasem emancypacja ten odwieczny i żelazny w orzekaniu o Bogu dublet,
rozdzieliła, kreując z Boga już nie współuczestnika ludzkich dramatów lecz
chłodnego obserwatora. Skoro stworzenie cierpi - głoszą religijne emancypantki
- a Stwórca zapiera się w swej bierności, oszczędzając na wszechmocy, to
immanencja jest mitem. Napompowany pewnością siebie człowiek współczesny zaczął
patrzeć na Boga wyłącznie z daleka, w transcendentnym dystansie, bez koniecznie
immanentnej ufności. Uważam, że w tym rozszarpaniu transcendencji od
immanencji, tkwi zasadnicze nieporozumienie co do rzekomo pasywnego zachowania
się Stwórcy wobec przymiotu własnej wszechmocy.
Tymczasem wszechmocy i władzy Boga w
konfrontacji z fenomenem cierpienia nie da się prawidłowo zrozumieć odrzucając wspomnianą
zasadę immanencji. Bóg bowiem zarządza stworzeniem, jeśli można tak powiedzieć,
nie jak zewnętrzny wobec niego menedżer lecz jak najgłębiej wewnętrzny
pierwiastek życia. Od wnętrza - nie na sposób zewnętrzny. To nie jest tak, że
pewnego dnia Boski dyrektor otwiera na oścież drzwi swego gabinetu, dokonując
administracyjnej selekcji. Bóg w swej wszechmocy nie podejmuje decyzji
zewnętrznych wobec stworzenia, jakby przekładając dla kaprysu wajchę: ci
przeżywają, inni zaś idą na zagładę. Boskie kierowanie stworzeniem jest
wewnętrzne, jest współudziałem wiecznego pierwiastka absolutnego życia w
ludzkiej, doczesnej egzystencji. To z tego powodu, jeśli stworzenie cierpi z
jakiegoś motywu, Stwórca zarazem jest w tym cierpieniu, przez bycie w
cierpieniu tak nim zarządza, aby mogło ono dać jeszcze większy sens istnieniu i
ocalając sens, jednocześnie przez to niczego ze stworzenia nie traci.
Wyemancypowanym zewnętrznie stworzeniom wydaje się, że trójka dzieci
nieszczęśliwie zamkniętych w drewnianym zasobniku, zaginęła w płomieniach. Dla
Boga jednak, wewnętrznie obecnego w stworzeniu, ci, którzy spłonęli, żyją dalej
jednakowym darem życia: wewnętrznie bowiem nic nie uległo zmianie, wszystko w
istocie trwa dalej, ba, być może trwa intensywniej. To prawda, że dla bliskich
ktoś odszedł. Zmieniła się sytuacja zewnętrzna, okoliczności, kontakt,
natężenie uczuć. Zawsze wiąże się to z falą trudnych afektów i przeżyć - i o
ileż bardziej w świetle wyżej przytoczonej sytuacji. Obiektywnie jednak,
wewnętrznie, immanentnie, życie tych istot zmieniło się, nie dobiegając kresu. Bóg
w swym stworzeniu nie utracił niczego. Tracą ci, którzy wobec wszechmocy Boga
czynią się zupełnie zewnętrznymi.
Osobiście wierzę, że podobnie
dramatyczne chwile, jak choćby wspomniana śmierć dzieci z San José de Mayo, czy wiele innych drastycznych sytuacji, to
stanowcze upomnienie się Boga o prawo do swych stworzeń – o prawo, które
emancypacja nowoczesności - na własną zgubę zresztą, powtórzmy - Stwórcy z
pretensją odebrała. Na wyemancypowanie stworzenia od Stwórcy można bowiem spojrzeć
nie tylko z perspektywy praw Boga ale też z poziomu losów odseparowanego od
wieczności stworzenia. Do kogo ono zaczyna przynależeć, jeśli nie jest już Bożą
własnością? Czy ma sens istnienie kobiety, która wyemancypowana wobec Boga,
oddała się na własność kochankom? I czy podobnie ma sens życie dzieci, które
wyemancypowane od Boga, stają się łupem wszelkiej maści inżynierów dusz:
seksuologów, psychologów i pedagogów, wieszczów, polityków i nauczycieli. Jeśli
wyemancypowane istnienie staje się pustym kalejdoskopem przebiegających przez
scenę chaotycznych obrazów, to lepiej już niech wcześniej zewnętrznie zaginie,
przechodząc w harmonię wieczności. Bóg decydując wewnętrznie o losach swego
stworzenia jest wolny od dyktatu śmierci i tej samej wolności z hojnością
udziela stworzeniu, które jest Mu przynależne.
Pismo Święte o immanentnym sposobie
stosowania władzy Bożej wobec stworzenia zdaje się mówić bardzo sugestywnie.
Analizując problem wewnętrznego zarządzania stworzeniem przez Stwórcę chciałbym
odwołać się do trzech miejsc biblijnych, poczynając od Starego Testamentu,
poprzez pisma Nowego Przymierza, dochodząc aż do Ewangelii. Oto więc autor
Psalmu 139 toczy z Bogiem intymny, wewnętrzny lecz szczery dialog, mówiąc:
„Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza? Gdy
wstąpię do Nieba – tam jesteś. Jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę...”.
Modlitwa psalmisty jest poruszająco sugestywna. Niebo i Szeol to dwie granice,
do których doprowadza człowieka śmierć. Istniejąc gdzieś pomiędzy tymi liniami
wieczności, człowiek egzystencjalnie i
realnie doświadcza, że śmierć nie jest jednak oddaleniem od Boga, a być może w
całej swej pomroczności, jest ona czymś przeciwnie intensywnym? Im bardziej
jesteśmy w stronę Nieba lub im bardziej okrywają nas cienie Szeolu, tym
pewniejszym odkryciem staje się wieczne istnienie Boga. Przy czym nie jest to
odkrycie intelektualne lecz przenikanie, które zdaje się sięgać do samych
podstaw ludzkiego pierwiastka życia. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
Drugi z odpowiednich fragmentów to
nauczanie Pawła z Tarsu, zanotowane przez świadków w siedemnastym rozdziale
Dziejów. Apostoł, uporczywie starając się o adekwatną argumentację, która
zdolna byłaby poruszyć filozofujące umysły jego słuchaczy, zamyka w efekcie
swój dyskurs do bezdyskusyjnego zdania: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i
jesteśmy” (Dz 17, 28). Nie wiem, czy w całej Biblii istnieje jakaś bardziej
jednoznaczna ekspresja boskiej immanencji? Paweł z Tarsu udowadnia, że nie ma
życia stworzonego poza istnieniem Stwórcy, tak jak nie byłoby nurtu bez źródła,
siły bez impulsu lub światła bez atomu. Rozdzielanie więc partykularnych aktów
stworzenia, takich choćby jak: narodzenie, płodność, cierpienie lub śmierć, od
zasadniczej, ożywczej siły bytu jego Stwórcy, jest żałośnie pretensjonalne.
Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
Wypada wreszcie dojść do ścisłej
nauki Chrystusa. Nikt z nas nie wątpi, że najbardziej mistycznym zapisem
spośród znanych nam, autentycznie apostolskich i natchnionych czterech
Ewangelii, jest narracja janowa. W czternastym rozdziale swego tekstu zatem,
Święty Jan odnotowuje poruszający fragment kazania Pana, pisząc: „Jeśli kto
Mnie miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec umiłuje go i przyjdziemy do
niego i będziemy w nim przebywać” (J 14, 23). Przebywanie Boga nie odznacza się
cechą czasu albo przestrzeni, jest stuprocentowe w każdym swym przejawie,
niezależnie od zewnętrznych, transcendentnych okoliczności, w jakich decyduje
się ukazywać. Bóg jest niezmiennym życiem, życie niezmienne jest Bogiem. Wobec
tak stałego przebywania życia w człowieku, jaką przeciwną krytyką w istocie
legitymować może się śmierć, zmiana losu lub cierpienie? Ułuda kapituluje wobec
stałości. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.
Niemożność oddalenia się dwóch
bytów, poruszanie się ludzkiego życia w Boskim istnieniu, przebywanie
pierwiastka Bożego w człowieku, to czytelne, biblijne źródła immanencji, która
zgoła inaczej wytłumaczy zarząd Stwórcy nad stworzeniem. To wszystko
teologicznie może nawet jest spójne, czy jednak jest praktyczne? Wszak wiara
bez praktyki to tylko irytująca egzaltacja. Gdyby przyszło nam teraz – a
przecież to zdarza się wielokrotnie – ze stosem zapisanych powyżej medytacji,
siąść vis á vis ojca tej trójki dzieci, które spłonęły w zamkniętym
przez niego drewniaku w nieznanej wcale wielkiemu światu mieścinie San José de Mayo. Co nam po tych kartkach zadrukowanych stosem
filozoficznych analiz? Trudno jest w praktyce być adwokatem Boga. To prawda,
przepraszam jednak za śmiałość – jestem w tym zaprawiony. Byłem wtedy jeszcze
młodym księdzem, gdy umierał Bartek. Chłopak o niezwykłych zdolnościach
plastycznych, który jako jeden z setki kandydatów przeszedł krajowe egzaminy i
został przyjęty na krakowską ASP. Spełniało się jego marzenie, otwarta została
droga do sukcesu. Za kilka lat rozwoziłby swoje obrazy po świecie, pił z
kielicha sławy i deptał pod żyrandolem elitarne dywany na salonach. Zaraz po
maturze rodzice zawieźli Bartka pierwszy raz do lekarzy. Wyrok – rak. W tej
wyjątkowej sytuacji rektor ASP na wejście zgodził się dać chłopcu z Mazowsza
urlop dziekański. Kilka miesięcy trwała przegrana walka o jego życie. Nigdy nie
zapomnę dnia, w którym mama Bartka - wspaniała pani Gabrysia - zawiozła mnie do
ciechanowskiego szpitala, gdzie umierał jej genialny syn. W kieszeni sutanny na
piersiach zdążyłem zawieźć Bartkowi wiatyk. Był przeraźliwie wychudzony, siny,
nie rozumiał już nawet, co do niego mówimy. Odszedł w kilka chwil po przyjęciu
Ostatniej Komunii Świętej. Czułem się na tej białej sali jak nieudolny adwokat,
który przegrał sprawę i świeci oczami przed klientem. W tamtym momencie pani
Gabrysia, mama nierozpoczętego zarazem i niedokończonego jeszcze artysty,
położyła mi jakoś głowę na ramieniu, mówiąc tylko: to pewnie dla Bartka było
lepsze. Ta wczesna zmiana życia, czuwanie matki z księdzem i biała Hostia w
szpitalnej izolatce, zamiast westchnień bohemy, koncertów nocą, zachwytów
cyganerii, tupotu na estradzie i samotnej twarzy na zdjęciach z tabloidów. Czy
wolno nam powiedzieć, że tak będzie lepiej? Istnienie Boga potwierdza się od
wnętrza.
W takich momentach trzeba przyjąć,
że poznanie prawdy o życiu nie zawsze jest intelektualnym procesem. Czasem musi
ono być silnym aktem woli: nadziei, ufności i wiary. Wobec spalonych w garażu
dzieci, wobec przedwcześnie obumarłego geniuszu, wobec samotnej śmierci
niewinnych, intelekt mnożąc swoje spekulacje prowadzi jedynie do eskalacji
oskarżeń wobec wiecznego Winowajcy. Ale intuicja duchowa znajdzie swą
odpowiedź, bez klasyfikowania jej w filozoficzne pojęcia. Nie znam osoby, która
po przebyciu egzystencjalnego dramatu, czekałaby aż siądę przy niej na
krzesełku i rozpocznę lekturę “Metafizyki” Arystotelesa. Natomiast byłem
wielokrotnie świadkiem ulgi, która przenikała serce zdruzgotanego człowieka,
gdy ktoś w chwili tragedii trzymał go za rękę, wziął na siebie cały bunt
opuszczenia, nie bał się widzieć łez lub odsłuchać słów rozpaczy. Tylko w taki
sposób nadzieja przekonuje, że śmierć jest przybliżeniem. Wiara spostrzega, że
wszystko zawsze porusza się w Bogu - tam i tu, wcześniej i potem. Ufność zaś
doświadcza, że poczucie utraty jest chwilowym przeżyciem serca – trwałe jest
zamieszkanie stworzenia w Stworzycielu. Gdy porządek myślenia, w chwili
tragedii, zdolny jest zwrócić się w stronę immanencji, dramat trwa, przestaje
być jednak nieznośnym obciążeniem. Próba rozstrzygnięcia egzystencjalnego bólu
i buntu wobec Boga na poziomie przyrodzonym, filozoficznym lub przypuszczeniowo
– intelektualnym, w takich momentach jest paplaniną clowna, aberracją. Jedynym
możliwym sensem jest otwarcie nadprzyrodzonego horyzontu.
Przed kilkoma miesiącami moi wierni
przyjaciele przysłali mi za ocean kilka lektur dla ducha. Wśród nadesłanych
książek znalazłem też pozycję anonimowego kartuza – dziełko, które co prawda
czytałem już przed laty: “Miłość i milczenie”. Książka ta należy do szeregu
jakże niespotykanych dziś już wydawnictw, które nie tylko nie męczą czytelnika,
nie atakują, nie deprawują, nie prowokują, nie obnażają i nie zawstydzają ale
budują jeszcze bardziej przy ponownym odczytaniu. W pewnym fragmencie lektury
natrafiłem na następujące rozważanie, które wydało mi się być spójnym i
ostatecznym rozstrzygnięciem doświadczanego przez nas czasem paradoksu
niekwestionowanej wszechmocy Boga i zarazem Jego pozornej pasywności: “Nie
wystarcza, że Bóg rządzi stworzeniem i kieruje jego aktywnością. Będąc jedyną i
nadrzędną zasadą wszystkich bytów, podtrzymuje je w istnieniu, daje im
nieustannie, w każdej chwili, wszystko czym są. Jeśli działanie Boże ustałoby
na sekundę, świat i my sami rozpłynęlibyśmy się jak sen. Kiedy pojmie się
konieczność aktu Bożego zachowującego rzeczy, które uprzednio stworzył,
odnajdzie się w każdym przedmiocie szczególną wielkość, ponieważ to
Wszechpotężny i tylko On, obecny w tym drobnym bycie, podtrzymuje go poza
nicością. Cień wydaje się być najbledszą z rzeczywistości: nasz cień jest
niczym w porównaniu z nami samymi. Ale w porównaniu z Bogiem obecnym w nas, my
mamy jeszcze mniej realności. Wobec rzeczywistości Bożej nie jesteśmy nawet
cieniami” (Miłość i milczenie, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1987, s.
22).
Gdy przełożyłem stronę przeczytanej
powyżej refleksji, w pamięci powróciłem do pierwszych lat szkolnej katechezy,
jaką dane mi było otrzymywać jeszcze w czasach licealnych. Mam przed oczyma zabawny obrazek z podręcznika do religii: oto na wielkiej dłoni Stwórcy stoi
głośno krzyczący człowiek, a w ręku trzyma transparent z napisem: Bóg umarł!
Śmiesznie mały oskarżyciel wiernie wszechmocnego Winowajcy, który nigdy swej
podstawy nie usunie mu spod nóg.
"Śmiesznie mały oskarżyciel wobec Wielkiej Nierządnicy" - to moje pierwsze skojarzenie i parafraza zarazem...
OdpowiedzUsuńhttp://fakty.tvn24.pl/ogladaj-online,60/koszmar-w-aleppo-wojna-oczami-rannego-dziecka-ktore-boi-sie-plakac,669393.html
Myślę, że czynimy Boga Winowajcą, bo inaczej zmiażdżyłaby nas odpowiedzialność za losy świata. Wiemy też, że odpowiedzią Ojca był/jest Jego Syn - Cierpiący Sługa
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za głębokie ale klarowne przedstawienie powszechnego przecież problemu. Zabrakło mi konluzji dotyczącej Edisona, odpowiedzialnego za jedną ze wspólnot. Trochę się obawiam tego rodzaju "odpowiedzialności" i z rezerwą podchodzę do "tej drogi". Szczęść Boże. Proszę o więcej.
OdpowiedzUsuń