środa, 19 października 2016

Papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...

            Moją przygodę podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie 2016 roku, rozpocząłem szczęśliwie i niebanalnie. Z grupą przyjaciół ruszyliśmy w stronę Częstochowy, rzutem na taśmę gdzieś w pobliżu jasnogórskiego klasztoru zaparkowaliśmy samochód i wśród setek tysięcy pielgrzymów z najbardziej odległych stron Polski, czekaliśmy na wejście do sektorów. Oczywiście, nie wpuszczono nas tam, gdzie pragnęliśmy dotrzeć, ponieważ jednak Urugwajczycy śmiejąc się mówią, że my, Polacy, jesteśmy sztywnie formalni, z głową pod taśmami, kryjąc w kieszeniach okolicznościowe etykiety z numerem i nazwiskiem, wzdłuż żelaznych parkanów i czujnych służb, dotarliśmy do naszego kawałka podłogi, skąd wolno było już widzieć ołtarz, krzyż oraz miejsce, z którego papież miał przewodniczyć dziękczynnej Eucharystii za tysiąc pięćdziesiąt lat chrześcijaństwa w Polsce. Nie doliczę się po czasie, ile razy w życiu dane mi było iść do Częstochowy w pielgrzymce. Od kiedy żyję, pamiętam Jasną Górę i nie zapomnę jej aż do śmierci. Ale ten dzień nie był nawet szczególny - był wybitnie natchniony. Wspominam z Częstochowy tak często i tak wiele: spowiedzi, wysiłek ludzi, intencje, śpiewy, ciszę tłumów w kaplicy Cudownego Obrazu, rozpoznaję jeszcze w wyobraźni twarze poszczególnych pątników, ich opowieść, ich historię – ale takiej Jasnej Góry nie widziałem nigdy. Wokół mnie tysiące skupionych osób. Tłum niesie jakaś ogromna modlitwa. Uczucia porywa piękno polskich, maryjnych śpiewów. Dociera nagle do mnie, który od dłuższego czasu żyję na misyjnym dystansie, co to znaczy być katolikiem z Polski.
            Pół godziny przed rozpoczęciem uroczystej Mszy Świętej na plac dociera Ojciec Święty. Natychmiast wsiada do papieskiego samochodu i – wynalezionym przez Jana Pawła II, a zalegalizowanym przez Benedykta XVI zwyczajem – rozpoczyna krótki objazd sektorów, pozdrawiając zgromadzonych pielgrzymów. Aby dać odpowiedni przykład, śledziłem uważnie przebieg i dynamikę pielgrzymki Franciszka na Filipiny kilka, dobrych miesięcy już temu: humor, uśmiech na twarzy, argentyńska spontaniczność, bliskość i przemawianie sercem do serca. W Polsce tak nie było, śmiem twierdzić, od momentu wspominanej tu, narodowej Eucharystii na Jasnej Górze, przez wigilię i czuwanie w Krakowie, aż do Mszy posłania, zamykającej Światowe Dni Młodzieży. Papież jest wyciszony i oszczędny w gestach. Homilia na Mszy dziękczynnej za Chrzest kraju, gdyby nie konieczność współudziału tłumacza, zamknęłaby się w trzech, ogólnikowych, jezuickich punktach i nie trwałaby dłużej, niż dziesięć, może dwanaście minut. Od czasu do czasu widzę na ekranach twarz Franciszka – opuszczone usta i lekko przymkniete powieki sugerują to, o czym często wspominają mi księża z Buenos Aires: kardynał Jorge Mario Bergoglio za czasów swej posługi w Argentynie nie uśmiechał się nigdy. Jego wcielenie w rzymskiego Franciszka jest totalną metamorfozą, do tego stopnia, że w boskim Buenos bardzo często, żartobliwie nazywano Go: „cara larga” lub „carucha” – czyli po prostu „smutną gębą” – ale bardzo proszę się nie gorszyć! Tutaj nie jest to nic obraźliwego! W przeciwieństwie do sformalizowanych obyczajowo Europejczyków, mieszkańcy Ameryki Łacińskiej noszą wiele, specyficznych przydomków, które czasem w sposób totalnie bezpośredni, bez znieczulenia, kordialnie, paradoksalnie nawet, z poklepaniem po ramieniu opisują główną cechę charakteru delikwenta.
            Twarz, szczególnie u Latynosów, jest pierwszą przestrzenią spotkania między ludźmi. Dlaczego więc na Filipiny pojechał roześmiany i luźny biskup Rzymu Franciszek, a do Polski powrócił zamyślony kardynał z Argentyny? Myślę, że w podjęciu wysiłku, by znaleźć odpowiedź na to pytanie, kryje się więcej pożytku dla polskiej wspólnoty katolików, niż marnuje się dziś energii w przyciężkim już nieco drążeniu banalnego zestawu problematycznych kwestii, typu: czy wolno tańczyć balet podczas Drogi Krzyżowej? Ufam, że odpowiedź na emocjonalną chmurę nad czołem Franciszka istnieje, jest ciekawa i streścić ją można by w jednym, prostym zdaniu: ten papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...
Synod w brazylijskiej Aparecidzie zakończył swoje obrady w roku 2007. Warte zauważenia jest przede wszystkim to, co nieuchwytne pozostaje dla katolików ze wspólnot europejskich. W życiu rzymskich chrześcijan kontynentu południowoamerykańskiego ogromnym autorytetem cieszy się instytucja CELAM-u, czyli Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Jestem przekonany, że gdyby ktoś postawił najpobożniejszej kobiecie z Niemiec, Polski lub Słowacji, rutynowe pytanie: co pani wie o pracach lub dokumentach Konferencji Biskupów w Europie? - w odpowiedzi zobaczyłby duże, zaskoczone oczy. Zupełnie odwrotnie sprawa wygląda w Ameryce Południowej. CELAM i jego prace oraz dokumenty mają charakter prawdziwie historyczny, decydują o zmianach, zwrotach i przeobrażeniach Kościoła, odciskają też widoczne znamię na teologii i życiu duszpasterskim diecezji oraz parafii wzdłuż całego kontynentu. Tak jak ostatni synod w Aparecidzie jest rozpoznawalnie bliźniaczą, logiczną konsekwencją i streszczeniem intuicji obecnych już wcześniej w obradach z Puebla, Medellin czy Santo Domingo, tak samo kardynał Bergoglio jest człowiekiem absolutnie identyfikującym się z charyzmatem synodu w Aparecidzie. Byłaby więc nietaktem i polsko - mesjańskim zupełnie marzycielstwem, jakakolwiek próba wciśnięcia papieża Franciszka między oblężone konfesjonały, kropidło z wodą święconą a wota Jasnej Góry. Myślę, że trzeba wyruszyć w podróż do dalekiej Brazylii, aby zrozumieć cokolwiek więcej z zamyślonej miny latynoskiego papieża, obecnego ciałem podczas Mszy Świętej dziękczynnej za katolicką wierność jednego, europejskiego Narodu.

1.      Wieczny duch „christianitas” i doczesne kaprysy Konstantyna...

Czego więc w skrócie dopracował się synod z Aparecidy? Podsumowując bez komplikacji można stwierdzić, iż podstawowym wnioskiem a zarazem streszczeniem obrad biskupów południowoamerykańskich z 2007 roku, była idea wielkiej misji kontynentalnej. Latynoamerykańska analiza współczesnego świata doprowadza do radykalnego wniosku: kultura ludzka dziś doświadcza niespotykanej wcześnie zmiany, gigantycznego przerwania ciągłości postępu, która prowokuje pojawianie się zupełnie nowych fenomenów cywilizacyjnych. Logicznie więc myśląc, nie można oszukiwać się dalej, utrzymując, że tradycyjna i wypracowana w innym kontekście metoda pastoralna Kościoła, dosięga skutecznie sumień i dusz współczesnych nam ludzi. Jeśli świat zmienił się, coś musi zmienić też w sobie i Kościół, przy czym zmiana wymaga autentycznych proporcji. Ponieważ nietknięte ze swej natury jest jądro ewangelicznego przesłania, które Kościół ma wiernie przekazywać, aby stało się ono ponownie zrozumiałe dziś, radykalnej odmianie musi poddać się więc samo narzędzie przekazu Ewangelii, czyli struktura, wspólnota, instytucja – jednym słowem Kościół. Reforma streszczana przez wielką misję kontynentalną nie może być jedynie przestrojeniem makijażu, ale musi w swej intensywności wprost odpowiadać przemianom spostrzeganym w społeczeństwie. Biskupi z Aparecidy głoszą bez pozornego nawet kompromisu: „Wszystkie struktury eklezjalne oraz wszystkie plany pastoralne diecezji, parafii, wspólnot zakonnych, ruchów i jakiejkolwiek instytucji kościelnej powinny być przepojone tą stanowczą decyzją misyjną. Żadna wspólnota nie powinna się wymawiać od zdecydowanego wejścia z całą swoją siłą w ten nieustanny proces misyjnej odnowy oraz od rezygnacji z przestarzałych struktur, które nie są już pomocne w przekazywaniu wiary” (Aparecida. V Ogólna Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów, Gubin 2014, s. 180).
Wskazuje się więc na sześć elementów konstytutywnych wielkiej misji kontynentalnej, a mianowicie: jest ona impulsem misyjnym dla Kościoła w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach; stawia wspólnoty w powszechnej mobilizacji apostolskiej - jakby egzystencja wspólnot staje się misyjna; używa metody duszpasterskiej wprost pochodzącej z Ewangelii, od Chrystusa; polega na wychodzeniu z miejsc typowo i administracyjnie kościelnych ku światu; wymaga nawrócenia osób i struktur związanych z Kościołem; pomaga w transformacji społecznej świata i ma charakter ekumeniczny. Jeśli więc, streszczając tę myśl, w planie wielkiej misji kontynentalnej kryje się jakaś nowość, to nade wszystko jest ona wymownie obecna w wielkim powołaniu wszystkich do powszechnej gorliwości ewangelizacyjnej. Stan życia Kościoła – we wszystkich Jego wymiarach – musi stać się stanem permanentnie niespokojnym, twórczym, zaczepnym, co ujawniać się będzie w trzech charakterystykach eklezjalnego istnienia i działania: w stanie misji, w stanie nawrócenia, w stanie otwarcia.
Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy swój podpis pod dokumentem z Aparecidy postawił kardynał Bergoglio, stojąc już wówczas na czele CELAM-u. Za kilka lat przyszło nieprzewidziane i metropolita z Buenos Aires na stałe zamieszkał w apartamencie z Domu Świętej Marty w Rzymie. Niezależnie od tego, w jakim stopniu rozumiemy, akceptujemy i przyswajamy sobie dynamikę albo treść tej zmiany, z chwilą gdy papież Franciszek zapłacił z własnej kieszeni za swój pokój na konklawe, zwolnił miejsce w samolocie powrotnym do Argentyny i osobiście obdzwonił wszystkich przyjaciół z Buenos Aires na pożegnanie, teologiczny i duszpasterski równik Kościoła uległ pierwszy raz historycznemu przesunięciu. Dla nas wszystkich, którzy widzimy dziś świat katolicki z transoceanicznej odległości kontynentu południowoamerykańskiego, staje się jasne, iż pragnieniem Franciszka jest takie przekształcenie wielkiej misji kontynentalnej z Aparecidy – którą sam współtworzył i której w istocie ufa bezgranicznie – aby stała się ona teraz wielką misją międzykontynentalną, międzyreligijną i międzykulturową.
Wróćmy z tym wnioskiem na chwilę z Aparecidy do Krakowa, Jasnej Góry i Warszawy. Kościół katolicki nad Wisłą – czym w takim stopniu nie może poszczycić się żadna wspólnota rzymska na świecie – konserwuje w sobie imponujący fenomen ścisłej tożsamości między strefą wiary a dziedzictwem narodowości. Urodzić się Polakiem w dziewięćdziesięciu procentach oznacza zacząć zbawiać się po katolicku. Ferment ewangeliczny Kościoła katolickiego od ponad jedenastu wieków nasycał kulturę narodową Polski i odwrotnie: odważna, sentymentalna, dumna i wolna natura polska składała swój zaczyn w katolickiej glebie Rzymu do tego stopnia, że po wiekach tej duchowej, moralnej, liturgicznej symbiozy, nieraz kosztuje odróżnić, który element jest rzymski, a który jedynie polski. Nie dziwi mnie dla przykładu więc, gdy moja Mama, dzwoniąc na drugą stronę świata, po prawie trzech lata wciąż stawia mi te same pytania: czy urugwajskie dzieci chodzą na Roraty? Czy z urugwajskim biskupem podzielimy się opłatkiem? I czy dużo osób przyszło w Urugwaju na poranną rezurekcję?
W łonie kultury poszczególnych narodów, co jest nieuniknione, ważne miejsce zajmuje jednak również historia, a w centrum dziejów historycznych narodu swe cierpliwe wrzeciono raz szybciej, raz wolniej, systematycznie obraca polityka. Uważam, że tak samo, jak narodowość polska splata się bliźniaczo z katolicką wiarą, tak samo polityka w naszym narodzie jest spojona nieodłącznie z historią. Żywej dynamiki polskiej polityki dziś nie zrozumie ten, kto nie pozna polskiej historii. Tak oto po tysiąc pięćdziesięciu latach dziejów narodu, wikłają się w sobie potężnie nierozdzielnie, cztery żywioły, które były, są i będą zapewne dla polskości ważnym czynnikiem tożsamości, progresu i trwania: kultura, historia, polityka, wiara. Ów splot żywiołów społecznych jak zawsze z jednej strony potrafi imponować, z drugiej strony przynosi zagrożenia. Może bowiem w polskim myśleniu katolickim, co zresztą często miało w przeszłości i ma współcześnie też miejsce, zrodzić się śmiertelnie niebezpieczna pokusa pokładania wiecznej nadziei religijnej w skuteczności doczesnej polityki. Najlepiej przecież – tak często myśli wielu uczciwych i pobożnych ludzi – gdyby pojawił się jakiś uległy, prawicowy mesjasz, który etyczny, duchowy i społeczny porządek wiary, uczyni powszechnym za pomocą litery prawa. Wielu z nas śni bez wytchnienia jakiś sen o bardziej jeszcze radykalnych Konstantynach.
Dorobek synodu z Aparecidy, który reprezentował kilka dni w Polsce Franciszek, podpowiada w jaki sposób nie ulegać podobnej pokusie. Religijne korzystanie z usług polityki jest zwodnicze. Wiadomość ewangeliczna bowiem z jednej strony ma naprawdę formę zaczynu, a nie parlamentarnego dokumentu i jest w stanie przefermentować postać różnorodnych i różnobarwnych cywilizacji. Z drugiej strony polityka nie dorasta nigdy do interkulturowej siły religijności i zamknięta w czasie historycznym, dzieli się na epoki, w których zawsze kiedyś dobiega końca jej postać, z konieczności przekazując berło i tron następcy, uzurpatorowi lub reformie. Gdyby religia splotła skuteczność z władzą, na granicy epok – czyli choćby dziś – musiałaby uznać swój przekaz za skończony. Nie chodzi więc o to, uczy idea z Aparecidy, by pokładać ufność w legalizacji lecz by nie przestawać trudzić się w formacji.
Nie trzeba opuszczać rąk, gdy rozkapryszony Konstantyn odmówi nam tym razem swego podpisu na edykcie. Być może kultura oraz elementy kulturopochodne współczesnego świata są już tak nasycone kontrowersją, różnorodnością, niekiedy sprzecznością, a czasem żywym bogactwem inspiracji, że nie da się rzeczywistości dziś zamknąć do jednej, legalnej definicji. Osobiście ośmielam się sądzić z dwóch powodów, że żywotność „christianitas” jednak nie uległa wyczerpaniu i wciąż stanowi dla świata ostateczną, ratującą wszystko propozycję. Po pierwsze dlatego, że koncepcja chrześcijańska odkrywa jedynie prawdziwą i niesprzeczną metafizykę, etykę, duchowość oraz antropologię. „Christianitas” jest właśnie cierpliwym, dynamicznym odkrywaniem istniejącej już i jedynej prawdy o świecie, moralności i człowieku – odkrywaniem, a nie jej kontekstualnym dorabianiem. Po drugie, wymyślanie prawd alternatywnych miało, ma i mieć będzie wciąż swoje miejsce w kulturze – nigdy jeszcze jednak nie stało się ono skuteczne. Wręcz przeciwnie, kończyło swą manifestację drastyczną porażką, doprowadzało do konieczności wieloletnich powrotów, napraw, puryfikacji, rekonstrukcji. Nic lepszego jak dotąd nie dało się wstawić w miejsce „christianitas”. Realny zaś konflikt, sprzeciw i niezrozumienie wobec społecznej koncepcji chrześcijańskiej nie jest efektem postępu w prawdzie lecz wręcz przeciwnie – zagubieniu na ścieżkach, które do prawdy prowadzą. Pogubienie to dziś dosięga krańcowej ignorancji. I to z powodu tej pogubionej ignorancji widzimy współcześnie, jak chaotyczne, bolesne i absurdalne reakcje społeczne może wywołać próba wprowadzenia systemu prawnego opartego na moralnej intuicji „christianitas”. W obliczu drastycznego konfliktu, również polscy katolicy mogą łatwo zrozumieć, że ewangeliczną odpowiedzią na ignorancję - jak zawsze w ciągu wieków - musi być najpierw formacja, potem legalizacja. Że częstokroć dziś katolik ma nauczyć się żyć wiecznym duchem Ewangelii, istniejąc, pracując i nie gubiąc swej chrześcijańskiej tożsamości w samym sercu neopogańskiej struktury, prawie zupełnie tak, jak pisano to już kiedyś do Diogneta: oni toczą wojnę, my przebaczamy; oni gubią cnotę w tańcu, my się modlimy; oni jedzą i piją bez umiaru, my w piątek pościmy; oni zabijają swe dzieci, my chronimy życie. Wiem, że wygodniejszy byłby prawicowy mesjanizm – wygodny oznacza jednak śmiercionośny. Nieświadomy świat nie może przyjąć odgórnie ziarna Ewangelii, to nie wyda plonu, zasiew zostanie zmarnowany. Gleba świata musi dojrzewać do płodności, przechodząc raz jeszcze cierpliwie, roztropnie, powoli, przez wszystkie etapy duchowej uprawy. Im większy zaś był stopień dewastacji gleby w przeszłości, tym delikatniejszy dziś będzie proces rekultywacji. Naprawa kultury, pławiącej się znów w pogaństwie, będzie polegać na powolnej wymianie moralnych i duchowych wód, a nie na przykładaniu miecza legislatywy do gardła oszołomionych ignorantów. Sumienie i formacja jest silniejsze niż papier i dokument – tak mówi Aparecida.

2.      Kościelna wieża Babel i spór o nawrócenie...

Przed przyjazdem papieża do Polski trwał tydzień międzynarodowych spotkań w ramach Światowych Dni Młodzieży w diecezjach. Uważam, że najciekawiej wypadały czasem rozmowy i modlitwy mniej formalne, poza kuluarami. Tak oto w tamten wieczór siedzimy razem – misyjni księża, polscy wikariusze i urugwajscy duchowni – przy jednym stole, na jednej kolacji. Z Latynosami rozmawia się znakomicie. Nie ma chwili na brak tematu. Marcelo jest od roku młodym księdzem w Montevideo - inteligentny, radosny, otwarty. Hector to salezjanin, Paragwajczyk, który kończy teologię w Urugwaju. Uwielbia dyskutować, prowokować, stawiać pytania z gotowymi odpowiedziami, które elektryzują chwilami słuchaczy. Naprzeciw nich duszpasterze z Krakowa, z Małopolski i Podhala – obserwuję spokojnie to spotkanie dwóch światów, ze smakiem podgryzając oscypki. Nad głowami powoli zapada wieczór, słychać śmiech dyskutujących, siłuje się ze sobą bogactwo gestów, w powietrzu wiszą zdjęte z półek całe archiwa słów hiszpańskich, polskich i angielskich. Myślę sobie w duszy, że Kościół katolicki dziś to istna wieża Babel. Ale różnice między nami buduje już nie tyle odmienność języka, dialektu, czasu czy kultury, w łonie których próbuje odnaleźć swoje miejsce zaczyn Ewangelii. Kakofonię katolickich komunikatów zdecydowanie wzmacnia obecnie różnica doświadczeń. Słucham uważnie tego, co mówią młodsi: duszpasterzy polskich nazwałbym księżmi absorbującymi, przyjmującymi do wspólnoty, nauczycielami, apologetami z wykształconą odpowiedzią, sprawnymi w służbie, natomiast księży latynoskich niepewnymi misjonarzami, ludźmi z dłonią na klamce otwartego kościoła, poszukiwaczami, którzy tymczasem słuchają pytań, stają solidarnie w szeregu wątpiących i nie boją się jeszcze nie wiedzieć. To dlatego ksiądz Kamil parokrotnie dopytuje padre Matíasa, chcąc upewnić się, że ten naprawdę nie używa co niedziela kadzidła i nigdy nie zbierał sam tacy. Luis z kolei patrzy z wątpieniem na Marcina, dowiadując się, że ten do konfesjonału kroczy zawsze w sutannie. Jakby we wnętrzu Kościoła zbudował ktoś naprawdę nową wieżę Babel.
Nie czytam o tym zbyt wiele, ale wiem, że kardynał Maradiaga należy od kilku już lat do specyficznego gremium, które bez większego zamartwiania się o konstytuwną formę kanonicznego umocowania w Kościele, spotyka się tu i tam czasami, by doradzać papieżowi. Honduraski kardynał mieni się być osobistym przyjacielem Franciszka. Maradiaga też w swoich wypowiedziach najczęściej chyba cytuje, komentuje i przerabia drugie z podstawowych zagadnień, wypracowanych dekadę prawie lat temu w Aparecidzie: nawrócenie pastoralne. Co to za idea? Hierarcha z Hondurasu mówi: „Czasami nie wystarczy ograniczyć się do zmian i przeróbek w wystroju domu, lecz trzeba zmienić dom. Zmiany kulturowe są ogromne. We współczesnej kulturze łatwo można dostrzec kierunki propagujące budowę społeczeństwa bez jakiegokolwiek odniesienia do Boga i religii. Niepokojący jest fakt odchodzenia wielu katolików do sekt i wspólnot o protestanckim rodowodzie. Trudne czasy wymagają nowych uczniów. Zbyt wiele osób jednak postrzega Kościół jedynie jako zbiór norm, praw, zakazów. Musimy szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest Kościół: instytucją, która przyjmuje interesantów, czy też Matką, która szuka zagubionej owcy? Czy potrafimy pociągać miłością, która przeobraża w ucznia Chrystusa? Być może koncentrujemy się jedynie na doktrynie, dyscyplinie eklezjalnej, kwestiach moralnych? Czy w praktyce duszpasterskiej dążymy jedynie do tego, aby ludzie zmieniali swoje postępowanie, czy też rzeczywiście staramy się zaszczepić w nich pasję do Królestwa Bożego? To pasja czyni człowieka gotowym do poświęceń. Jeżeli w sercu człowieka płonie ogień, to z radością i bezinteresownie może podjąć się on realizacji najtrudniejszych zadań. Czy potrafimy czynić z nowo ochrzczonych gorliwych misjonarzy? Każdy chrześcijanin musi poczuć się współodpowiedzialny za wzrost Bożego Królestwa. Osoby wierzące liczą też na autentyczne nawrócenie swoich duszpasterzy. Jako biskupi i kapłani musimy rozbudzić w sobie tęsknotę do duszpasterskiej bliskości. Jeden z moich współbraci biskupów mówił o rysunkach dzieci z Santiago de Chile przedstawiających Kościół: drzwi zamknięte, ksiądz (jeżeli był na obrazku) stojący gdzieś z boku, za dzwonnicą. Zjawisko klerykalizmu, niestety, jest dość powszechne. Nie brakuje też i świeckich, którzy chcą się klerykalizować. Dostrzec można też inną skrajność: integrystów, którzy w dyscyplinarnych zaostrzeniach widzą sposób rozwiązania aktualnych problemów, zapominając o ewangelicznych błogosławieństwach”. Tyle napisał Maradiaga, natomiast – odnosząc się choćby do 370 punktu dokumentu z Aparecidy – metafory kardynała można po prostu ubrać w dość precyzyjną i praktyczną definicję duszpasterską. Przez nawrócenie pastoralne rozumieć więc należy wymaganie skierowane dziś do całych wspólnot, które zdecydowanie muszą przejść od duszpasterstwa czysto zachowawczego do duszpasterstwa zdecydowanie misyjnego.
Problem więc poplątania języków między Kamilem a Hectorem oraz Marcelo a Marcinem, to nie tylko kwestia gigantycznych różnić między polską mową a hiszpańskim. Oni wszyscy chcą przecież być misjonarzami, różnica jednak w realizacji misyjnej skuteczności zasadza się na odmiennym doświadczeniu nawrócenia. Dla Marcina i Kamila nawrócenie ma miejsce wtedy, gdy człowiek dokonuje refleksji i skutecznie powraca do Kościoła, regularnie potem chodzi an Mszę Świętą, bierze ślub jak przystało i przyjmuje księdza na kolędzie. Nawrócenie dla Marcelo i Hectora natomiast to obecność Kościoła jak najdalej w świecie, obrona kolejnych przyczółków wiary w społeczeństwie, towarzyszenie poszukującym i ustawianie parafii w zdecydowanym cieniu Jezusa – w świecie latynoskiego doświadczania religijnego dominuje dlatego czytelny, choć bywa że krępujący, prymat wzmacniania ducha, podtrzymywany w radykalnym dość kontraście do przesadnego nadymania służebnej struktury. To trochę tak, jakby tutaj nawrócenie przychodziło przez lojalność, a tam przez egzystencję.
Po kilku latach obserwacji i doświadczeń ośmielę się stwierdzić, że dla katolika Ameryki Południowej, przekomponowanie osobistego momentu nawrócenia w życiowy proces lojalnego udziału w życiu katolickiej struktury, jest albo ontycznie utrudnione, skomplikowane i złożone albo wręcz niemożliwe. Chcę powiedzieć tutaj to, co zapewne jeszcze kilka lat nie będzie się mieścić w pobożnej wyobraźni katolików znad Wisły, że nawrócenie Latynosa może być naprawdę autentyczne, gwałtowne, wierne, zawsze spektakularne i ekspresyjne, a jednocześnie nie musi ono oznaczać oczywistej zażyłości z widzialną instytucją Kościoła. To zdumiewające nas zjawisko ma zapewne kilka przyczyn. Bo od początku instytucjonalna twarz katolicyzmu związana była jakoś z upokorzeniami konkwisty i tej indiańskiej czkawki w odpowiedzi na propozycję ewangelizacji nie uleczyły do końca ani szczere homilie Bartolomé de las Casas, ani genialna wizja jezuickich redukcji, ani też bezimienne, białe i krwawe męczeństwo tysięcy misjonarzy w ciągu wieków, którzy garściami rozrzucali swe życie, talenty i zdrowie, od peruwiańskiej selwy po białe szczyty kordyliery. Bo po dokonaniu konkwisty Kościół tych kilka wieków zbyt jednoznacznie i asekuracyjnie opierał się na mecenacie bogatych europejczyków. Podobny brak instytucjonalnej niezależności, tym bardziej w kontekście nieprzekraczalnych, południowoamerykańskich podziałów społecznych, nie mógł nie przynieść więc znacznych szkód mentalnych również w dziele ewangelizacji. Bo wreszcie od ponad czterdziestu lat, prosty i uczciwy katolik z Ameryki Łacińskiej, dobrze zna zbyt wielu księży a nawet biskupów, którzy swoje powołanie sprzedali lewackiej polityce i zamiast głosić naprawdę Ewangelię, zapożyczali swe usta ideologiom. Pierwszy raz w swoim życiu, służąc właśnie w Urugwaju, spotykałem naprawdę nieprzeliczoną liczbę duchownych katolickich, którzy na porannej Mszy Świętej czytali Słowo Boże, a wieczorem głosowali z pierwszych rzędów wojującej ze wszystkimi, rewolucyjnej partii komunistycznej. Nie jest to konstatacja lekka, łatwa lub przyjemna, jednak instytucjonalny organizm Kościoła katolickiego w Ameryce Południowej stanął i stoi na głowie. Nic więc dziwnego, że doświadczenie nawrócenia Latynosa to bardziej strefa osobistego przeżycia niż strukturalna lojalność we wspólnocie.
W związku z powyższą analizą doświadczeń i przeżyć padre Marcelo czy padre Hectora, wejdźmy teraz dyskretnie do zakrystii lub biura parafialnego w Gdańsku, Płocku i Krakowie, gdzie ogromną część swego kapłańskiego czasu spędza ksiądz Kamil czy ksiądz Marcin. Pamiętam jeszcze znakomicie, że organizacja duszpasterska Kościoła nad Wisłą, szczególnie w kontraście do bladej, ogólnej zapaści struktur katolicyzmu w Europie, napawa w pierwszym kontakcie dumą. Kościół katolicki w Polsce to potężny organizm, pewnie umocowany w swej działalności, historycznie wyjaśniony, stabilny ekonomicznie i wpływowo, oficjalnie obecny w przestrzeni publicznej – od mediów począwszy: cotygodniowa Msza Świętą w państwowym radiu i telewizji; na edukacji publicznej skończywszy: katecheza w podstawowym planie nauczania każdej ze szkół. Wszystko to funkcjonuje dotąd bez zarzutu. Wydaje mi się, że żaden z Kościołów lokalnych na świecie nie może się czymś podobnym wykazać – Irlandia już ładnych parę lat temu wypadła z konkurencji. Jest tylko jedna możliwość, warunkowa potencja, która obnażona celowo lub przypadkiem, mogłaby zakłócić bieg polsko – katolickiej maszyny duszpasterskiej. Otóż prawie cały ów mechanizm oparty jest wciąż na pozycjach klerykalnych. Bez księdza nie ma rozruchu, bez księdza para nie dojdzie do gwizdka. To dlatego życie w polskim Kościele katolickim, przy tak absolutnej pozycji duchownych, przypomina najczęściej współudział w dobrze wykfalifikowanej stacji religijnego serwisu – oni organizują, my oceniamy usługi. I dlatego też nawrócenie w kontekście polskiego katolicyzmu liczy się ciągle również jako akt lojalności wobec księdza. Trzeba jednak zgodzić się, że w kontekście powszechnej zapaści duchowej współczesnego świata – w tym także kryzysu kleru – tak wyregulowany faktor kościelnej otwartości na przynależność i nawrócenie, może okazać się niewydolny, niewystarczający a nawet szkodliwy w tym i owym przypadku.
Ufam, że bez odbierania właściwej godności księżom, cytując wszakże synod z Aparecidy nad Wisłą, bardzo udanym i skądinąd koniecznym już chyba procesem, byłby odważny akt przejścia od nacisku na parafialną lojalność do szerokiego udziału Kościoła w egzystencjalnym doświadczeniu ludzi. Tylko w polskich parafiach co miesiąc księża mogą mieć setki gimnazjalistów przygotowujących się do bierzmowania. Dla Marcelo i Hectora taki widok przypominałby paruzję Pana lub cud. Ale potrzeba pewnej wyobraźni by uznać, że dziewięćdziesiąt procent tych młodych adeptów konfirmacji robi to z innego niż duchowy powodu – natychmiast należy więc zwiekszyć wysiłek, spotkać ich w małych wspólnotach z katechezą, modlitwą, Eucharystią, by obudzić serce, a nie stemplować indeksy. Tylko w polskich parafiach księża w Adwencie i Wielkim Poście spowiadają godzinami, patrząc przez kratki na cierpliwie skupionych, czekających w kolejce do konfesjonału penitentów. Trzeba więc wyjść ludziom naprzeciw, pomóc w rachunku sumienia, uzupełnić rekolekcje nabożeństwem pokutnym i trzeba właśnie pokory, by łaskę tego spotkania przetworzyć potem na hojność w kierownictwie duchowym. Tylko w polskich parafiach księża zapisują wypominki – ale nie umiałbym wskazać wielu placówek, w których grupy modlitewne z duszpasterzem przygotowują ludzi do pogrzebu lub towarzyszą im w żałobie. I tylko w polskich nareszcie parafiach, zaraz po Świętach, proboszcz z wikarymi idą na kolędę. Otwarte są więc każde drzwi do tego, by zorganizowany funkcjonalizm nawracając się - nabierał ducha. Aby energię sprawnej maszyny duszpasterskiej, jaka dotąd funkcjonuje w polskim Kościele katolickim, przełożyć na proces egzystencjalnego udziału ducha Ewangelii w życiu ochrzczonych, potrzeba odważnej odpowiedzi na bardzo podstawowe pytanie: czym jest nawrócenie? Przecież nie można sprowadzić znaków nawrócenia do obecności na niedzielnej Mszy Świętej, odhaczania rodziny w parafialnej kartotece lub poprawnego rozliczenia rachunków z proboszczem. Aparecida przez nawrócenie rozumie nie tyle większą obecność ludzi w kościelnych ławkach, w niedzielę, w świątyni pełnej kadzidła - co raczej większą obecność dojrzałych chrześcijan w świecie...

3.      Favele, barria i Kościół ubogi...

Zupełnie nie wiem, kto jest autorem tego zdroworozsądkowego stwierdzenia o moralnym podłożu ciężkiego kalibru: ludzie księdzu wybaczą wszystko – mówi się – ale nie darują mu pazerności na pieniądze. Być może twórcą tego wniosku, który szeptem filtruje powszechnie nasze wspólnoty, jest doświadczenie, codzienność, kontakt, tak zwana mądrość ludowa. Co by nie pomyśleć na dnie tej definicji kryje się jakaś prawda. Duchowny jest człowiekiem, który świadczy życiem i służbą o świecie nadprzyrodzonym – jeśli upada, w każdym z jego grzechów czuć dramat. Tylko w pazerności, kontrastującej przyziemnością wobec tego co wysokie i święte, nie ma dramatu. Jest szmira, kicz, płycizna i wstyd. Dramat się wybacza, od przyziemności można tylko odwrócić oczy. Nie znam świątyń pełnych grzeszników, powikłanych żywotów, łez i przebaczania, które by opustoszały. Znam jednak puste kościoły pełne kiczu. I myślę od lat, że jedynym sposobem na wyleczenie nas ze spotykanej tu i tam przyziemności oraz napełnienie pustych świątyń wierzącymi ludźmi jest ewangeliczne ubóstwo. W Ameryce Łacińskiej mówi się nawet radykalnie - co jest też swoistym dziedzictwem Aparecidy - o skończeniu z duszpasterstwem konsumpcyjnym. W obliczu jednak niezliczonej listy błędów w praktyce ubóstwa oraz ideologii, które ubóstwo zmieniały na politykę, nie można w tym komentarzu uniknąć jeszcze i tego pytania: jakie ma być naprawdę ubóstwo Kościoła?
Kilka lat temu wyszło na jaw, zresztą nie po raz pierwszy, jak genialnym ojcem współczesnego Kościoła był kardynał Ratzinger. Jednym z wielkich, pewnie do dziś nie wyjaśnionych zmartwień świata katolickiego z drugiej połowy ubiegłego wieku, była teologia wyzwolenia. Ratzinger w Rzymie czytał pisma Gutiérreza, Boffa i innych ale chciał ten palący problem swej epoki rozpoznać praktycznie, zaczął wiec posyłać z Kongregacji Doktryny Wiary na kontynent południowoamerykański swych najlepszych profesorów. Ci dawali wykłady w Limie albo w Saó Paulo – ucząc, jednocześnie zbierali bardzo praktyczne doświadczenia. Wśród najbardziej zaufanych profesorów z latynoskiej, strategicznej grupy Ratzingera, w latach osiemdziesiątych znalazł się także Jego dzisiejszy następca: kardynał Mueller. W roku 2014 ukazała się - po wielu latach jego działalności w Ameryce Łacińskiej – znakomita książka hierachy pod tytułem: „Ubóstwo”. Pozycja jest na tyle znacząca, że wstęp do niej zdecydował się napisać sam papież. Franciszek, odnosząc się do swobodnej dość medytacji nad wyjaśnianiem biblijnego słowa mammona, mówi między innymi: „Jeśli człowiek nauczył się praktykowania fundamentalnej solidarności, jaka łączy go ze wszystkimi ludźmi – o czym przypomina nam społeczna nauka Kościoła – wówczas wie, że dóbr, którymi dysponuje, nie może zatrzymywać dla siebie. Kiedy solidarne życie jest nawykiem, człowiek wie także, że to, czego odmawia innym i zatrzymuje dla siebie, prędzej czy później obróci się przeciwko niemu. W istocie Jezus wskazuje na to w Ewangelii, kiedy wymienia rdzę czy mole, które niszczą egoistyczne przechowywanie bogactwa. Kiedy natomiast dobra, którymi dysponujemy, nie są używane jedynie dla własnych potrzeb, rozrastają się, ulegają zwielokrotnieniu i przynoszą często nieoczekiwany owoc. Rzeczywiście istnieje pewien specyficzny związek pomiędzy zyskiem a solidarnością, pewien urodzajny obieg pomiędzy zyskiem a darem, który grzech próbuje podważyć i przysłonić. Odzyskanie tej cennej i oryginalnej jedności zysku i solidarności, życie nią i jej głoszeniem jest zadaniem chrześcijan. Jak bardzo współczesny świat potrzebuje ponownego odkrycia tej pięknej prawdy! Im bardziej uda się ją przeforsować, tym bardziej będzie zmniejszało się ubóstwo gospodarcze, które tak bardzo nas dręczy” (L. G. Mueller, Ubóstwo, Lublin 2014, s. 7.). To prawda, że wyżej cytowanego wywodu papieża nie da się czytać jako teologicznej definicji ubóstwa, da się jednak – w moim odczuciu – stosować go jako faktor ubogiego statusu kościelnych wspólnot.
Przepraszam kolejny raz za śmiałość, ale bieg codziennego życia w Ameryce Łacińskiej od jakiegoś czasu doprowadził mnie do radykalnego wniosku: że Kościół tego kontynentu bardzo wiele swej uwagi poświęcił ubóstwu, nie poradził sobie jednak z jego właściwą aplikacją. Dlaczego? Tylko w Ameryce Południowej spotyka się tak drastyczny, niepokonalny podział na skrajnie biednych i nieprzyzwoicie bogatych - bez żadnej klasy średniej. Ten mur wznosi się również wewnątrz Kościoła. To bogaci chodzą na Mszę, biedni nie przekraczają częstokroć progu świątyni. Nawet ich dzieci chrzci się zazwyczaj w garażach, mianowanych chwilowo kaplicami. Na mapie pastoralnej Kościoła katolickiego tutaj łatwo rozróżnia się kontury diecezji i parafii spauperyzowanych, opuszczonych, marginalnych oraz instytucji administracyjnie bogatych. Złamanie linii demarkacyjnej jakby nie jest możliwe, kontakt między tymi światami nie jest znany. W Urugwaju dla przykładu, w mentalności mieszkańców miast rozpoznawalną parafią jest najczęściej jedynie katedra, umiejscowiona na placu centralnym, gdzie od lat mieszkali bogaci – parafie w dzielnicach oddalonych i skromnych materialnie (tak zwane: barria, fevele z Brazylii), zasługują zaledwie na miano kaplic, do których chodzi się nie na modlitwę lecz po zapomogę socjalną, po miskę ryżu, po ubrania. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy popularną tutaj stała się teologia wyzwolenia, ludzie Kościoła skierowali cały impet swej działalności jakby w stronę przeciwnego szaleństwa: Kościół miał się zubożyć, to znaczy przez własne, skromne oblicze, miał przybliżyć się do twarzy biedaka. Skończyło się na tym, że dziś katolicka wspólnota nie ma środków na funkcjonowanie, upadają kościelne kolegia, brakuje pieniędzy na malarza, a nawet świątynie zasmucają nieładem, bo dwadzieścia jeszcze lat temu po prostu wyrzucano ołtarze, rzeźby, złocone ozdoby z czasów kolonialnych – wszystko dla wzniosłej, szalonej idei: by nie szokować bogactwem ubogich. Ci pozostali z daleka jak zawsze, Kościół zaś znalazł się w sytuacji drastycznego, materialnego opuszczenia. Gdzieś tam pod chórem, w krużgankach pustych fakultetów, wciąż uprawia się jakąś teorię o ubóstwie, przypomina ona jednak z gruntu naiwny sentymentalizm popularnych noweli o Janosikach, z chybionym na wstęp założeniem: źli bo bogaci, dobrzy bo biedni.
Ten scenariusz nie jest właściwy dla wspólnoty katolickiej w Polsce. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że jest to Instytucja wciąż materialnie mocna – bardzo mocna! I taką powinna pozostać. Nie dla pychy – dla ewangelicznej skuteczności. Imponująca jest ofiarność polskich katolików świeckich. Jako misjonarz, wiem dobrze, o czym mówię: gdyby nie hojna kieszeń moich, świeckich i duchownych Przyjaciół, być może miałbym co jeść w Urugwaju, nie wiadomo, ale z pewnością nie byłbym zdolny przeprowadzić napraw, upiększeń, budów i remontów. Kościół nad Wisłą jest prawdopodobnie jedyną instytucją katolicką, która nie potrzebuje dzięki tej właśnie ofiarności, oglądać się w organizacji ekonomicznej tak bardzo na sponsorów i księgowych, utrzymując swój wielobarwny korpus materialny - od budynków parafialnych, przez szkoły katolickie, aż do kościelnych hospicjów - po prostu z tacy. Katolickie świątynie w Polsce zachwycają swym pięknem, stając się nie tylko miejscem harmonijnej liturgii ale współtworząc najczęściej żywe dziedzictwo kulturowe narodu. Dzięki znakomitemu statusowi materialnemu Kościół katolicki nad Wisłą prowadzi własne wydawnictwa i rozgłośnie, stając się uznanym komentatorem życia społecznego. Tego nie wolno lekceważyć. Nie twierdzę, że bez stabilizacji materialnej głoszenie nie jest możliwe – z pewnością jednak zabiera więcej czasu, wymaga kombinacji, organizacji, a często zatrzymuje się na wiele lat w pozycji zawieszenia. W tym imponującym dla wyznawców a irytującym dla zazdrosnych ateuszy ekonomicznym monolicie Kościoła polskiego jest tylko jeden punkt namacalnie słaby. Jak wspominałem wyżej, Kościół nad Wisłą jest klerykalny i jednym z mało korzystnych efektów ubocznych dość biernej pozycji laikatu bywa pewna niejasność, jakby niedograna nuta i nieodoświetlona część schludnego apartamentu – czasem nie da się wyliczyć różnicy między kontem parafii a kieszenią jej duchownego administratora.
W tym sensie ostatnia z trzech wielkich idei synodu z Aparecidy – ubogi Kościół dla ubogich – również przychodzi nam z pomocą. Nie trzeba wcale powielać chybionych doświadczeń katolików z Ameryki Łacińskiej, trwoniąc bez głowy materialne dobra wspólnoty. Wypada natomiast wprowadzić dwa pojęcia, które są obecne już i żywe w tle cytowanego tu, papieskiego rozważania o solidarności bogatych z ubogimi: transparencja oraz użyteczność. Przejrzystość to klarowny zarząd pieniędzmi. Należy przede wszystkim odróżnić status materialny księdza od zasobnego konta wspólnoty. Dobrze, gdyby od seminarium duchowni uczyli się skromności. Nie życia byle jakiego, zaniedbanego, brudnego – ksiądz też jest dzieckiem Boga i ma prawo do godnego stroju, jedzenia i mieszkania. Godność jednak jest zawsze przyzwoita, harmonijna i wolna od przesytu. Nie tak dawno przebywał w mojej misji Krzysztof - jedyny, polski kleryk z seminarium misyjnego Redemptoris Mater w Montevideo. Osiem lat temu Krzysiek podniósł się na głos powołania podczas jednego ze spotkań z Kiko Arguello, inicjatorem Drogi Neokatechumenalnej, potem wylosował Urugwaj jako kraj swojej misji i ufając w Bogu, rozpoczął tutaj formację do kapłaństwa. Rozmawialiśmy długo. Zapytałem kiedyś Krzysztofa, na co jego zdaniem przełożeni w urugwajskim Redemptoris Mater zwracają im szczególną uwagę. Pomyślał chwilę i jak to on odpowiedział krótko: „żebyśmy po święceniach byli gotowi bez dyskusji pójść, żyć i pracować do najbardziej opuszczonych parafii...”. Natomiast użyteczność dóbr kościelnych – druga wartość znacząca obok przejrzystości w ich zarządzaniu – oznacza po prostu, że Kościół ma ale nie dla siebie. Ma i wie jak rozdawać. Ma i wsłuchany najgłębiej w potrzeby współczesnej cywilizacji, ludzi oraz lokalnych kultur, w których aktualnie działa, inwestuje to, czym zarządza. Uważam, że wtedy Kościół jest właściwie ubogi – nie gdy trwoni bezmyślnie to, co otrzymuje, bo taka jest ideologiczna moda lecz gdy tego, co ma nie gromadzi dla siebie, bo tego wymaga miłosierdzie. Aktywna, przejrzysta praktyka miłosierdzia jest najlepszym wyznacznikiem ewangelicznego ubóstwa Kościoła – dowodzi Aparecida.
Przez pierwsze tygodnie, gdy tylko przyjechałem do miejsca mojej nowej misji, wciąż jeszcze korygując hiszpański, poznając dopiero co urugwajski Kościół i tutejsze obyczaje, nie miałem placówki, za którą byłbym w pełni odpowiedzialny duszpastersko. Co tydzień jednak chodziłem regularnie do katedry, aby dwie godziny spowiadać. Penitentów nie spotkałem zbyt wielu. Co miesiąc za to kończąc mój dyżur w konfesjonale i wychodząc z katedry, pozdrawiałem jej proboszcza, który w pierwszych dniach każdego miesiąca, odpowiedzialnie, osobiście, pieczołowicie zawieszał w gablocie od strony ulicy szczegółowy bilans rozliczeń ekonomicznych swej parafii.

***

            Być może warto więc z uwagą spojrzeć w połprzymknięte oczy papieża podczas Mszy na Jasnej Górze i podsłuchać, co szeptały opuszczone nieco w dół wargi Franciszka w Krakowie. Za rok przypada dziesiąta rocznica zakończenia obrad synodu w Aparecidzie. Jestem dogłębnie przekonany, że żywy Kościół katolicki w Polsce, z Jego zdrową doktryną, sprawną organizacją, prawdziwie katolicką liturgią i rozmachem apostolskim, jest dziś paradoksalnie bardziej przygotowany do autentycznej aplikacji trzech, zarysowanych w tej refleksji pomysłów z Aparecidy, niż skonfliktowana ideologiami, przesycona sprzecznymi naukami i bardzo osłabiona funkcjonalnie katolicka wspólnota w Ameryce Południowej. Na tym bowiem kontynencie Kościół musi najpierw przeprowadzić długi i roztropny proces uzdrowienia wewnętrznego, aby dorosnąć do misji, nawrócenia i ubóstwa. A z kolei stabilnej Polsce służyłoby jakby nowe i bardziej finezyjne otwarcie w stronę wielkiej misji międzykontynentalnej, którą Kościołowi Powszechnemu zaproponować pragnie latynoski papież. Niedługo po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, jeden z moich przyjaciół księży, przysłał mi list, w którym kończąc swe pozdrowienia napisał w przenośni: my tu w Polsce, po pielgrzymce Franciszka, wciąż odcinamy kupony...

     
 














4 komentarze:

  1. Czekałem na kolejny wpis Księdza, po raz pierwszy jestem rozczarowany niektórymi sformułowaniami. Np. "...dla katolika Ameryki Południowej, przekomponowanie osobistego momentu nawrócenia w życiowy proces lojalnego udziału w życiu katolickiej struktury, jest albo ontycznie utrudnione, skomplikowane i złożone albo wręcz niemożliwe." - czyżby tamtejszy katolik był innym gatunkiem człowieka? Czy jest to tylko nadmierne (i nie dość uzasadnione) uogólnienie? Z głębokim szacunkiem dla Księdza. Szczęść Boże.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. z wzajemnym szacunkiem, wydaje mi się, że w dalszej części tekstu, znajdzie Pan - starałem się by było dokładne - wyjaśnienie podobnych stwierdzeń i obserwacji. Pozdrawiam jt

      Usuń
  2. Czcigodny Księże Jarosławie, o ile w zupełności podzielam pogląd, że "...genialnym ojcem współczesnego Kościoła był kardynał Ratzinger" - głównie dlatego, że umiał i chciał stawiać jasno ważne sprawy to odwrotnie wygląda w moich oczach górnolotne "...kardynał Bergoglio jest człowiekiem absolutnie identyfikującym się z charyzmatem synodu w Aparecidzie." czy mgliste "Jeśli świat zmienił się, coś musi zmienić też w sobie i Kościół, przy czym zmiana wymaga autentycznych proporcji.". Czymże jest ten charyzmat synodu (brzmi jak duch soboru) albo kto będzie mierzyć te proporcje i badać ich autentyczność? Skoro nawet Kolegium Kardynalskie wydaje się być zdezorientowane niektórymi, wcale nie rzadkimi, zdaniami z AL Papieża Franciszka. Odnoszę wrażenie, że latynoski entuzjazm nie znajduje fundamentu w Piśmie Świętym i Tradycji Kościoła.

    OdpowiedzUsuń
  3. prawdopodobnie pojęcie "latynoski entuzjazm" jest tak samo nośne i tak samo puste jak wspomniany przez Pana "duch soboru"...

    OdpowiedzUsuń