tag:blogger.com,1999:blog-74014651657031034742024-03-12T18:07:36.243-07:00Ewangelia według GauchosAnonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.comBlogger71125tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-26520865266861937332018-09-26T09:23:00.001-07:002018-09-26T09:23:46.674-07:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(21) Piękna zdobycz ronina</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Dzięki
nieoczekiwanej, szczerej i wielopostaciowej przyjaźni z Misjonarkami Krwi
Chrystusa – siostrami: w znakomitym tego słowa znaczeniu – posunąłem się o krok
w zdumiewającym odkryciu, przypuszczając, że piękno jest depozytem, zadatkiem i
wyzwaniem a nie gotowym do użytku darem. O tak zwany niesprawiedliwy brak
proporcji ludzie często kłócą się z rzeczywistością. Człowiekowi bowiem zdaje
się, że jedni piękno i bogactwo jakby odziedziczą, dotyczy ich w życiu tylko
podziw i poklask – tacy: skazani na sukces. A drudzy zawsze ciągną w drugim
szeregu, narodzeni w tym biegu z poważną stratą czasu do lidera, choćby nie
wiem co, pozostaną brzydcy i zmęczeni swoim upartym dociąganiem do poziomu.
Codziennie z przekleństwem okno nadziei otwierają na swój trzeci świat.
Poczucie krzywdy zabiera przedsądom właściwy im obiektywizm. Tak właśnie nie
jest. Można być ładnym albo brzydkim bez zasługi i winy, można być eleganckim z
urodzenia lub kroczyć kaczym chodem przez świat. Tak w jednym jak i w drugim
przypadku, piękno nieskończenie przekracza zmysłowe doznania człowieka, bo przynależy
ono do porządku obiektywnej aksjologii a nie subiektywnej estetyki. Piękno jest
bowiem cnotą a nie wrażeniem. Nikt więc nie rodzi się pięknym. Piękno trzeba
zdobywać.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Gdy
jedna z grup kleryckich zwróciła się do mnie o towarzyszenie im w dniu
skupienia podczas wakacji, naturalnie jakoś na miejsce refleksji wybrałem dom
Misjonarek w Rogozinie. Siostry poznałem niedługi czas przedtem. Przyjechały na
spotkanie formacyjne o spowiedzi, zostały potem na tak zwaną kawę i długo
rozmawialiśmy. Już wtedy byłem dogłębnie ujęty ich siłą w poszukiwaniu wyjścia
z sytuacji. Niemiecki ksiądz i w dużej mierze współczesny inspirator zakonnego
życia Misjonarek, wstydliwymi przejawami fanatycznej egzaltacji nadpsuł całkiem
sympatyczny początek wszystkiego. Młoda jeszcze i nieliczna wciąż, konsekrowana
rodzina Krwi Chrystusa popękała na części. Czasem zachodzę w głowę, kto
wreszcie aktualnym liderom nowych ruchów katolickich i wspólnot zakonnych
uświadomi skutecznie, że to darowany charyzmat konkretnie ma kierować ich
życiem, a nie że ich życie kieruje dowolnie charyzmatem? W tym dylemacie kryje się
seryjny już problem autorytarnych nadużyć w sferze duchowości, jakie mają
miejsce w Kościele katolickim od ostatnich czterdziestu lat. W każdym razie w
podobnej sytuacji ktoś najczęściej buntuje się, odchodzi, zawiesza się lub
zawodzi, pogniewany na osierocony przez piękno świat – a Misjonarki trudzą się
dalej. Myślę, że poznałem dobrze trzy domy sióstr: ten skromnie przyklejony do
Płocka w Rogozinie, ten nad samym morzem w Swarzewie i ten z wieczystą adoracją
Najświętszego Sakramentu w Rawie. Wszędzie mieszka piękno. Misjonarki Krwi
Chrystusa przez dyskretne życie zdołały połączyć w swych ośrodkach estetykę ze
skromnością, eliminując jakoś sztuczność wymieszaną z przepychem – w tym tkwi
klucz do sukcesu. Pamiętam dokładnie, że gdy kładłem pierwszy raz stułę na
ramiona w małej zakrystii kaplicy z klasztoru w Rawie Mazowieckiej, dotarło do
mnie z niezłomną pewnością: Bóg ma w tym domu wielkie upodobanie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Myślę,
że obraz dotkniętej gwałtem winnicy, jaki przedstawiony został w dwunastym
rozdziale ewangelii według świętego Marka, można interpretować wewnętrznie, a
nie zewnętrznie. Winnica w tym fragmencie podobna jest do duszy człowieka,
którą właściciel bardziej podziwia niż uprawia. Bóg jest w tej scenie panem a
Chrystus – ukryty niechybnie pod postacią syna dziedzica - zachowuje się nie
jak rolnik lecz jak narzeczony. Wytrwale szuka pierwotnej wierności. Dojrzał do
miłości. Gotów jest za wszelką cenę egzekwować dane mu w zaręczynach słowo.
Słudzy dopominają się z energią o rękę wybranki i trzeba stwierdzić, że
bardziej w tej ewangelii podobni są do posłańców, czyli aniołów, którzy do
końca, własnym świadectwem i życiem, pieczętują akt małżeństwa. Składający po
kolei swoje świadectwo aniołowie to zgodna z obyczajem procesja drużbów. Mają
oni prowadzić narzeczonego na wesele. A On, jedyny syn pana, zakochał się w
pięknej winnicy i za żadną kwotę na tym świecie już jej nikomu nie odstąpi.
Przy tym piękno winnicy nie przypomina światowego powabu, nie jest tanim
makijażem czy dwuznacznym uwiedzeniem. Winnica to wierna i wewnętrznie czysta
dziewczyna. Wyrywa się stanowczo brudnym łapom gwałcicieli. Zagrożona,
poszarpana i zmęczona - ucieka. Pomimo to, boski dziedzic, który kocha,
dostrzeże w niej to samo piękno, co kiedyś. Po serii okrytych ciemnością doświadczeń
winnica jest wciąż gotowa do wydania (por. Mk 12, 1-9). Mam przez to wszystko
wrażenie, że przez przypowieść o winnicy, Jezus nadał nową wartość kanonom
piękna duchowego.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Nie
ma więc genu piękna albo genu brzydoty. Nikt na tym świecie nie może sądzić, że
urodził się wiecznie pięknym, na salonach z perfumami i bogatym lub na wieki
pozostanie oszpeconym, zamkniętym w slumsie i biednym. Cnotę piękna trzeba
zdobyć jak zagrożoną rabunkiem winnicę. Pocieszenie jest w tym, że zdobywają
piękno ludzie twórczy. Nie jest więc to męczące oddzielanie ziarna od plewy,
ani długotrwałe kładzenie ociężałego fundamentu, ani schematyczne porządkowanie
bałaganu – nie! Wydobywanie kształtu piękna nie jest inżynierią lecz artyzmem.
To nie moralitet lecz poemat. Twórcy więc nie można oszukać krótkotrwałymi
pozorami powabu, co zabłyśnie równie szybko jak zgaśnie. Powab wobec piękna
jest śmieszną imitacją, ludyczną kopią arcydzieła i wstydliwym plagiatem.
Twórcze wydobywanie cnoty piękna dane jest radosnym gwałtownikom, ambitnym
wizjonerom, bezinteresownym społecznikom, bliźnim drugiego, osobom dumnym z
wolności. Udziela się tym wchodzącym przez wąską bramę i tym, co mają odwagę
podjąć płomień ognia rzuconego na świat, stanowczym mistykom, ludziom, którzy
wyostrzonym wzrokiem widzą już poświatę za ciemnym jeszcze skłonem horyzontu. <span style="mso-spacerun: yes;"> </span><o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Ludziom
ograniczonym w swoim myśleniu pokusą bezdusznej kalkulacji, wydawało się
zawsze, że żywot chrześcijańskiego ronina przez okoliczności, piętrzące się
trudności i brak środków, skazany został a priori na dyktaturę brzydoty. Ich
zdaniem to kwestia kilku lat i ronin stał będzie godzinami pod budką z piwem na
osiedlu, bił będzie swoją żonę i dzieci, patrząc na osiedlowy, betonowy świat
przez wąski prześwit posiwiałej od dymu, kuchennej firanki na oknie. Tymczasem
chrześcijański ronin od dziecka miał w sobie ten niepowtarzalny spryt, który
wielu nie tylko służy do przeżycia ale jeszcze z pozoru beznadziejnej sytuacji
wydobędzie arcydzieła. Na wyrzuconych do śmietnika pamięci rzeczach roni kładł
swoją rękę i cuchnące dymem pudełko po zapałkach zamieniał jakoś w szkatułkę. Ciekawym
wzrokiem zaglądał poza kołnierz cienia, penetrując promieniem jak palcem
ociężałą ciemność ulicznych zaułków. I po chwili za rękę na scenę tego świata
wyprowadzał brzydkie kaczątko lub księcia zaklętego w żabę, zachwyconej widowni
oddech wbijając do piersi. Sam ronin, po wielu latach twórczego życia, nie był
bardziej przystojny niż z początku, nie mówił z większym polotem niż przedtem,
siwiał jak wszyscy i garbił się nieuchronnie ku ziemi. Kto jednak spojrzał na
ronina, nie mógł oderwać potem już wzroku. Ronin nie urodził się pięknym. On
pięknym się stał.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Edyta
Stein, w książce “Wiedza Krzyża” mówi, że dusza chcąc podobać się Bogu, musi
przyodziać się w szatę złożoną z trzech kolorów. Oczywiście, to język mistyki.
Główne sformułowania tego sposobu myślenia genialna karmelitanka zapożycza od wybitnego
znawcy wewnętrznych dróg - Jana od Krzyża. Duchowa szata, w wizji
karmelitańskiego mistrza nocy ciemnej, ma zasadniczo trzy kolory: biały jak
wiara, którą pokrywa zielony kaftan nadziei, a na tę białą i zieloną suknię –
jako wykończenie i udoskonalenie – przychodzi trzecia barwa, wspaniała czerwona
toga miłości. Zatem według mistyki, wytrwałe urabianie ludzkiego ducha w tyglu
trzech cnót teologalnych, czyni człowieka obiektywnie pięknym wobec Boga. “W
tym stroju – konstatuje Edyta Stein – dusza tak się podoba Umiłowanemu, że tyle odeń
otrzymuje, ile się spodziewa...”. (E. Stein, <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Wiedza Krzyża</i>, Kraków 1994, s. 163.)<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEinXkjY_23JP6Ndpb05DoB-pxjSOFe8FU2HPdG2RKf3elKuIkSQ0zfRBNj2U4f78YwGWkoGlDs8Tc8nqB8m0fGyXWaaOJD28GLKGwBMcMaiSfG35OckfcDL68bGDz-uEf8dQL4DNxGAthnu/s1600/20140702_191024.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEinXkjY_23JP6Ndpb05DoB-pxjSOFe8FU2HPdG2RKf3elKuIkSQ0zfRBNj2U4f78YwGWkoGlDs8Tc8nqB8m0fGyXWaaOJD28GLKGwBMcMaiSfG35OckfcDL68bGDz-uEf8dQL4DNxGAthnu/s320/20140702_191024.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<b></b>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-25187180715973920672018-08-09T13:04:00.001-07:002018-08-10T19:06:58.209-07:00KODEKS RONINA<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: right; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><b>(20) Ronin przyszedł do góry</b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;">Gdy
ojciec Marek wysłał mi nocą krótką i gęstą jak żałoba wiadomość: zmarł ojciec Wołoszyn
- wiedziałem więcej niż na pewno, że wraz z tą śmiercią ubyło mi świata. Dziwne,
bo w rzeczy samej nasza znajomość była okazyjna i krótka. Mogę
przeliczyć tych kilka spotkań na palcach jednej ręki. A do tego dzieliło nas
wszystko: on – wybitny uczony z poważnym dorobkiem, profesor, socjolog,
człowiek w podeszłym już wieku, jezuita i ja – jeszcze młody ksiądz,
porządkujący zaległe artykuły gdzieś na progu misyjnego życia, mocno niepewny
podczas pierwszego z obowiązkowych egzaminów przed zamknięciem tezy. A jednak
właśnie ten egzamin zaprzyjaźnił nas ze sobą na dobre.W istocie akademicki
sprawdzian przeobraził się szybko w śmiałą dysputę nad stanem współczesnego
świata. Ojciec Tadeusz Wołoszyn zaprosił mnie do zacisznego pokoju na
Rakowieckiej, położył zagadnienia na stół i przystąpił do dyskusji. Choć to
niewiarygodne, przez dwie godziny komentowaliśmy z intelektualną przyjemnością
sytuację chrześcijaństwa w świecie, obraz Kościoła w Polsce na tle kultur mniej
zapłodnionych katolicyzmem, czy zaskakującą zmianę papieża Benedykta na papieża
Franciszka. Pamiętam, jak profesor zapytał: co myślisz? Odważyłem się wówczas
powiedzieć: Benedykt odszedł tak niespodziewanie, bo może przestał już ufać, że
świat i Kościół da się teraz zmienić, a przecież to papież jak nikt inny musi
kroczyć w awangardzie nadziei. Ojciec profesor zamyślił się wówczas i z
refleksją w oczach odpowiedział: to prawda, Benedykt był racjonalnym pesymistą.
Oczy Tadeusza Wołoszyna, jezuity, patrzyły z nadzieją na ten świat przez ponad
pół wieku kapłańskiego i naukowego życia. Refleks pozytywnego przeczucia
wyjścia z sytuacji, odnalezienia się na prostej po wykręceniu kół z
niebezpiecznego zakrętu, wyprostowania kręgosłupa po długoletnim leżeniu na
opak, na proch czy na przekór, wylizaniu się pomimo wszystko, prześwietlały oczy
profesora zawsze. Zarówno gdy nad biurkiem pisał znakomite podręczniki do
katechezy, jak i gdy chodził odprawiać Mszę Świętą więźniom w zakładzie karnym
na Rakowieckiej. Pamiętam, że ostatni raz spojrzałem w te oczy z odległości
wykładowej mównicy. Tamtego dnia starałem się z determinacją udowodnić, że
duchowość Newmana miała racjonalne podłoże. Podczas pierwszej rundy
interpelacji, to właśnie profesor Wołoszyn, patrząc na mnie z sympatią i
spokojem, zapytał: rozum, dobrze, a czy Nemwan mówił co nieco o uczuciach?
Takim spojrzeniem obdarzają osoby, w których łączy się</span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;"> </span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;">nieprzeciętna siła woli z nadzwyczajną
prawością serca. W takim wzroku nie ma przeszkody do spotkania. Ojciec Tadeusz
Wołoszyn zamknął oczy późnym wieczorem, 15 stycznia 2018 roku, mocno
schorowany. Myślę, że zrozumiał podstawę świata.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jeśli
kiedykolwiek katolicyzm cieszył się wiarygodną opinią u wielu, to dlatego, iż
miał odwagę konfrontować prawdę wiary z realnym obrazem rzeczywistości. Wiara
więc najpierw starała się pytać i rozumieć, a gdy uzyskiwała prawdziwą
odpowiedź na dramat człowieka, prowadziła go potem ku bogatym formom
pobożności. Tym samym duchowość katolicka była zawsze płodną konsekwencją a nie
sztucznym przedpolem oświecenia i wyzwolenia człowieka. Obawiam się w tym
kontekście, iż katolicyzm w krótkiej przestrzeni czasowej kilkunastu ostatnich
lat i to często pasywnym walkowerem, rozegrał swój kiepski mundial ze światem. Czuć
to jakoś najbardziej w drżącym głosie kościelnego języka, stosowanego coraz
powszechniej w przepowiadaniu, ewangelizacji czy katechezie. Wydziedziczeni z
ewangelicznej wytrwałości, sami skazaliśmy się na dyktat okrągłego kerygmatu, podawanego
innym w formie szybkostrawnej, pobożnej papki, która potencjalnym misjonarzom
umożliwia zejście z linii ciosu. Chodzi chyba nade wszystko o to, by nowej
narracji o wierze wysłuchać bez wysiłku. W takim mówieniu bez osobistej urazy zmieszczą
się wszyscy i wszyscy będą zadowoleni. A napuchnięte pięści misjonarzy, którzy
od kilku lat bezskutecznie pukają do zaszczelnionych drzwi współczesnego
świata, obłożyć należy w bandaże. Przypomina mi tu popularne, protestanckie
filmy, w których często do biednego człowieka, potrąconego na pasach przez
samochód, dopada nawiedzony pastor i potrząsając obolałym ciałem ofiary, nie
zważając na jego potłuczone kości, ani myśli szukać ambulansu lecz wrzeszczy:
wyznaj Chrystusa jako twego Pana zanim umrzesz, a będziesz wybawiony!<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Dialog
między religią a światem nie jest kwestią magicznie działającej metody – jest kwestią
prawdy. To jedyne, co religia może zaoferować uniwersalnej rzeczywistości:
przejrzyste mówienie o tym, jak jest. Tylko tak religia dopomaga światu. W
przeciwnym razie katolicyzm chytrego, taktycznego przemilczenia faktów, przyczynia
się do upadku kultury, a sam siebie zgadza się wprowadzić do sektora duchowej
rozrywki. Trzeba sobie uświadomić, że szukając w obszarze wiary, każdy ma prawo
do praktycznej odpowiedzi, która da mu realną nadzieję przemiany osobistej i
całego świata. Nie chodzi więc o to, by pochwalić się umiejętnością odlotowej,
słownej żonglerki w stylu: Bóg cię przytula, a Maryja chroni w swoim łonie lecz
o to, by człowieka z depresją w oczach czy rewolwerem przy skroni wysłuchać,
wyposażyć w argumenty, podnieść i uchronić. Bądźmy więc szczerzy – rozwodniony
i zupełnie pozbawiony kontaktu z egzystencją człowieka styl głoszenia,
zaadoptowany współcześnie przez katolicyzm, w większości przypadków nie tyle
spełnia właściwą sobie funkcję podstawowego przepowiadania w celu
zainteresowania wiarą oddalonych, co raczej przypomina białą flagę, woal na
ustach, świadomy unik, by nie dostać pięścią między oczy. Katolicyzm
bezpostaciowego kerygmatu już nie walczy o świadomość tego świata lecz
przekonuje sam siebie, że ogólne hipotezy zdań o duchowym zabarwieniu,
pozwalają mu w tym starciu utrzymać się jakoś na nogach. Dno podobnej taktyki
jest jednak w końcu oczywiste: zredukowaliśmy dziś podstawowy depozyt wiary do
kilku pobożnych inwokacji, ponieważ podświadomie uznaliśmy, że przesłanie
ewangeliczne nie ima się współczesnego świata.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Natura
poszukującego człowieka jest głęboko praktyczna, racjonalna i wolna. Katolicyzm
dziś jak i zawsze, nie troszcząc się o wymierne rezultaty, musi zmierzyć się z
ciężarem jego zwątpienia. Jeśli odpowiedzią katolicyzmu na bolesną kwestię
życia będzie schematyczny zestaw religijnych haseł, przeleci on z fanatycznym
krzykiem ponad sumieniem i głową. To dlatego Jezus dwukrotnie - co ze
szczegółami zostało przedstawione w jedenastym rozdziale ewangelii Marka -
przyprowadza swoich uczniów w pobliże drzewa figowego. Pan wychodzi z Betanii i
czuje głód. Spostrzega z daleka figowiec pokryty zewnętrznie imponującymi liśćmi
– wewnętrznie jednak bezpłodny, bo nie rodzi owoców. Chrystus przeklina drzewo
figowe, które do rana usycha. Fakt ten wzbudza mgliste zamyślenie w apostołach,
dlatego Pan wyjaśnia: “Miejcie wiarę w Boga! Zapewniam was: jeśli ktoś powie
tej górze: <<Podnieś się i rzuć się w morze>>, a nie będzie
powątpiewał w sercu lecz wierzył, że to, co mówi, spełni się, to tak mu się
stanie” (Mk 11, 22-23). Jeśli Jezus wymaga pozornie rzeczy niemożliwej, to
znaczy, że jakoś jest ona jednak możliwa. W żadnym momencie dziejów wiara
katolicka nie może tchórzliwie zredukować samej siebie do wygodnej dla
wszystkich formy pobożnego uniesienia. Chcemy, czy nie - trzeba rozkazywać
skale, niezłomnym duchem przerabiając glebę tej ziemi, to jest kulturę,
edukację, pracę, sztukę i rodzinę. Katolicyzm jest autentyczny, gdy
konsekwentnie, z przyjaznym znużeniem i trudem, ziarno ewangelii uprawia w
łonie świata. Katolicyzm w odrealnionej postaci będzie zaś dla świata jałowo niezrozumiały.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">W
osobistej pobożności ronina wiele zmieniło się po wnikliwej lekturze
wczesnochrześcijańskich dzieł Gajusza Mariusza Wiktoryna, zwanego też Afrykańczykiem.
Ronin długo rozmyślał nad jednym zdaniem pisarza, w którym zawarł on całą
istotę swojego nawrócenia: kiedy poznałem Chrystusa, odkryłem też w sobie
człowieka! Przedtem ronin postawiony wobec sprzeciwu rzeczywistości przybierał
trzy postawy: albo idealizował, albo szamotał się wściekle, albo się obrażał.
Teraz zabiera się do roboty. Nie tworzy ideologii. Nie jest politykiem, chętnie
jednak rozpoznaje w sobie społecznika. Ronin zna historię i wie, że najwięksi
mistycy najbardziej interesowali się światem. Płomień życia duchowego podniecał
w nich nieustępliwą wolę działania. Ronin modli się więc dużo i pracuje z
ryzykownym rozmachem. W duchowej izdebce ronina powstają śmiałe projekty, które
czasem są skuteczne, czasem upadają, czasem czekają długo do chwili swojego
spełnienia. Po latach inicjatyw ronin opanował sztukę rozeznania i wie, że
ponad wszystkim liczy się jakość działania, głębia i rozmach propozycji oraz
praktyczne jej wykonanie. Są one całkiem niezależne od skutków recepcji czy
zasięgu właściwej im skuteczności. Co innego działać sprawnie, rzetelnie i
dobrze, a co innego mieć od razu owoce. Przy tym projekty ronina odważnie
zbliżają się z próbą praktycznej odpowiedzi do spraw, którymi żyje dziś
człowiek i świat. A świat i człowiek wiedzą to dobrze, że ów mistyk ronin
będzie ich z uporem zaczepiał. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Z
bogatego i słynnego już życia księdza Luigi Giussaniego, wydobywam ku własnemu
zbudowaniu trzy niepowtarzalne momenty. Po pierwsze – Giussani jest znakomicie zapowiadającym
się teologiem, może zrobić karierę akademicką na wysokim szczeblu, kiedy nagle
w roku 1954 pozostawia uprawiania kościelnej dyscypliny wiedzy i zatrudnia się
jako nauczyciel w jednym z włoskich liceów Mediolanu, w którym dominował już
wtedy lewicowy światopogląd a postawa katolicka była czymś nadzwyczajnie dziwnym.
Po drugie – don Luigi, podczas jednej z papieskich audiencji zdobywa się na to,
by jako paradygmat dziejów ludzkości zdefiniować figurę żebraka: ludzkie serce
jest żebrakiem, który prosi o Boga i Chrystus staje się żebrakiem, który prosi
o ludzkie serce. Wreszcie po trzecie – w swojej znakomitej książce “Zmysł
religijny”, Luigi Giussani, chyba jako jedyny znany mi autor tej epoki, stawia
bardzo odważne pytanie: co jest przyczyną współczesnego kryzysu wiary? Czy to
zwątpiony świat w tych czasach opuścił Kościół? Czy to Kościół opuścił ten
świat? <o:p></o:p></span></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiGxMjr0RIXEBghEkZB1Q49C9LSImFX7crRSPWfXFIMZKWxzAOFTQIyCKRly0yAd2BDfNMdOJhI4IHiglZG-beEKHaUfBfUH0nU-2BQggJ-YZImswtyfu_WvFCEqHBp1MhdZQeFN2-h0VXO/s1600/12325520_987545024632303_1207171845_o.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="780" data-original-width="1040" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiGxMjr0RIXEBghEkZB1Q49C9LSImFX7crRSPWfXFIMZKWxzAOFTQIyCKRly0yAd2BDfNMdOJhI4IHiglZG-beEKHaUfBfUH0nU-2BQggJ-YZImswtyfu_WvFCEqHBp1MhdZQeFN2-h0VXO/s320/12325520_987545024632303_1207171845_o.jpg" width="320" /></a></div>
<br />Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-43303119582031964572018-06-21T12:41:00.001-07:002018-06-21T12:41:27.354-07:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(19) Druga młodość ronina</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Życie
człowieka można podzielić na to przed i na to po doświadczeniu egzystencjalnego
stanu bezradności. Bezradność musi być bliską krewną naiwności. Dopóki idealizujemy
fakty, nie jesteśmy w stanie postępować ani o krok w procesie podboju
rzeczywistości. Natomiast heroiczne otwarcie oczu jest aktem przełomu. Bezradność
ustępuje miejsca zwycięstwu lub porażce, które w każdym z tych dwóch przypadków
- grając co prawda na odmiennej strunie emocji - są zdecydowanie lepsze, bo
żywe i wyraźne. Bezradność nie jest również stanem codziennym. Z reguły dajemy
sobie radę, usiłujemy sprostać wyzwaniom, zmieniamy taktykę lub zawieramy
sojusze – i rzeczywistość da się jakoś popychać do przodu. Zdolność człowieka
do adaptacji w obliczu zagrożenia, zmiany, szansy lub wyzwania jest imponująca
a zarazem zupełnie przyrodzona czyli naturalna, dana w pakiecie ludziom a
priori na całe życie. W tym sensie bezradność, jeśli w końcu przychodzi, jawi
się człowiekowi jako moment nadprzyrodzony. Za bezradnością musi przecież
ukrywać się jakiś znak od Boga, a może nawet Jego ostateczne ultimatum. Definitywnie
poza linią demarkacyjną na froncie bezradności jest albo-albo, odparowanie
ciosu lub śmierć, sztandar wzniesiony ponad kłębem dymu lub pierwszy krok
przeciwnika na murach upadłej fortecy. Dlatego jedni z chwil bezradności
dedukują potęgę doświadczenia niezaprzeczalnej interwencji Boga. Komuś, kto to przeżył,
żadne przeciwne siły nie są w stanie odebrać już potem wiary aktywnej. Innych –
jeśli podołają przeżyć cyklon bezradności – zawozi się natychmiast do szpitala.
Całe konsylium psychiatrów klepie ich godzinami po twarzy, przywraca do życia,
wybudza i ocuca. Skąd pochodzi tak drastyczna rozpiętość silnej lub bezsilnej
wytrwałości? Wszystko zależy od tego: o co idzie w grze z bezradnością? Chcę
dokonać radykalnej transformacji mojej egzystencji czy tylko kolejny raz
przetrwać? Kładę na stole całą stawkę vabank czy tchórzliwie ukrywam samotnego
asa pod kolanem?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Ponad
pół roku ze szczegółami i pieczołowicie przygotowywałem się do przyjazdu młodych
studentów misjonarzy z amerykańskiej organizacji FOCUS (Fellowship of Catholic
University Students). Najpierw nawiązaliśmy stosowny kontakt. Wiedziałem, że
Curtis Martin, który dał pierwszy impuls Focusowi, wywodził swoje duchowe
korzenie z ciekawego i dającego wiele nadziei środowiska amerykańskich
katolików, inspirowanych w ich głębokim nawróceniu myśleniem, pisaniem i
głoszeniem George Weigela czy Scotta Hahna. Od dawna chłonąłem książki tych
panów, studiując z podziwem opisywane umiejętnie, racjonalnie i z wiarą sedno
nowej ewangelizacji. Musi nim być rozumne centrum, harmonijnie łączące w wierze
katolicką tożsamość z misją uniwersalną wobec wszystkich. Kiedy przed laty
Curtis Martin miał okazję uścisnąć dłoń Jana Pawła II i prosić papieża o
specjalne błogosławieństwo, ów wielki człowiek w białej sutannie popatrzył
wymownie na Amerykanina i w swoim stylu powiedział: <i style="mso-bidi-font-style: normal;">be soldiers</i>! <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">W
nadchodzącym Wielkim Poście miałem więc gotowe wszystkie praktyczne szczegóły,
aby przyjąć ewangelicznych żołnierzy z Focusa i rozpocząć fundamentalną misję
pierwszego głoszenia Chrystusa w pięciu dzielnicach przynależących do mojej
parafii w Minas – dom po domu. Piętnastu młodych ludzi miało zamieszkać w
ośrodku rekolekcyjnym, położonym przy sanktuarium w Verdun. Na trzy dni przed
ich lotem z Miami do Montevideo wzgórze Verdun stanęło w płomieniach. Ludzie z
ostatniego slumsu, położonego wzdłuż drogi wyjazdowej z Minas do stolicy,
wypalali trawę, by dostać się do obfitych pokładów drewna, służących im potem
za opał podczas dokuczliwej pory deszczowej. W tym czasie nie padało wcale już
od dobrych kilku tygodni. Ogień konsumował suchą trawę z zaskakującym
wszystkich głodem, prędko i systematycznie chłonąc kolejne partie wzgórza i
zbliżając się niebezpiecznie do rekolekcyjnego ośrodka przy naszym sanktuarium.
Z okna domu obserwowałem nieudolną akcję gaszenia pożaru. Nic nie funkcjonowało
dobrze a jeden bezradny helikopter z lat sześćdziesiątych tańczył nad
zuchwałymi płomieniami, jątrząc dodatkowo ogień pojedynczymi splunięciami wody.
Cały plan techniczny misji wziął w łeb. Gdy wyjeżdżałem po Amerykanów na
lotnisko, zadzwonił do mnie biskup i wydał wyrok: instalacja elektryczna
spalona, rury od wody przegrzane – straż zakazała komukolwiek podchodzić w
pobliże wzgórza. Jadąc do Carrasco rozpaczliwie szukałem w głowie planu B. Nie wypalił,
bo pobliskie koszary żołnierzy przeludnione były rezerwami ze stolicy, które
ściągnięto do Minas jako posiłki przy gaszeniu pożaru. Pozostawał plan C –
upchnąć nas wszystkich gdzieś na misji, wierząc, że trzy prysznice i cała ta
stara konstrukcja dzielnie wytrzyma dwa tygodnie ewangelizacyjnej kampanii.
Przez półtorej godziny drogi z Minas na lotnisko najzwyklejsi ludzie na świecie
– od bogatych po biednych, sąsiedzi lub przyjaciele, parafianie i dotąd jeszcze
nie ochrzczeni - dzwonili do mnie, oferując jedzenie, picie, koce i materace do
spania na podłodze.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Dwa
tygodnie pierwszego głoszenia w towarzystwie Focusa były dla mnie najlepszym
jak dotąd czasem podczas misji. Rano odprawialiśmy razem medytację, jedliśmy
śniadanie aby następnie, do południa odwiedzać ludzi w domach, zapraszając do
życia wiarą. Trzeci świat jest ostatnim światem na tej ziemi i trzeba mieć
tego świadomość. Wszystkie sentymentalne opowieści o urodzie ubóstwa są
emocjonalną legendą, która ma podniecić znudzoną wyobraźnię mieszkańców z tej
lepszej części świata. Ubóstwo jako skromność środków może być piękne, to fakt,
ale większą część świata pokrywa dziś ubóstwo przeciętności – a ono zniechęca,
obniża poziom życia, odczłowiecza, zabiera ludziom ich naturalne piękno i
sprowadza rozumną inteligencję do cwaniackiej sprawności przeżycia w każdych
warunkach i za wszelką cenę. Ostatecznie trzeci świat pozostawiony bez
rozwiązań przeistacza się w formę zazdrosnej o wszystko kontrcywilizacji, która
trwa z dnia na dzień, bez duchowej wizji ni perspektywy całości, dożywiając
swój blady jak szkielet organizm różnymi formami depresji czy ideologii. I
jeszcze te głodne, ślepe psy włóczące się po ulicach trzeciego świata, czasem
zgrupowane w bandach z kłami przeciwko przechodniom. To zjawisko ciekawe lecz
trudne, bo biedny człowiek nie idzie do pracy, nie ma co jeść, buntuje się,
słuchając o Bogu lecz potrafi schronić w swoim podupadającym domostwie od kilka
do kilkunastu nawet czworonogów. Wszystko to widzieliśmy w mieszkaniach pozostawionych
na marginesie świata ludzi, którym dwa tygodnie pierwszy raz głosiliśmy
Ewangelię.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Po
obiedzie dzień nabierał kolorów. Godzina adoracji w ciszy, a potem przychodziły
dzieci i młodzież, takie same jak na całym świecie – ufne i ciekawe życia. To
dzieciaki z dzielnic zostawały z nami na codziennej Mszy Świętej i nie chciały
wcale wracać do domu. Bo tak naprawdę nie miały domu. Wreszcie wieczorem, po
kolacji był czas na podsumowanie dnia i osobiste świadectwa – jak to mówili
Amerykanie: <i style="mso-bidi-font-style: normal;">our high and low moments</i>.
Bardzo polubiłem tę chwilę misyjnego dnia i do dziś brakuje mi jej najbardziej.
Słuchałem z wewnętrznym poruszeniem szczerych słów piętnastu młodych studentów
z bogatych rodzin północnej części kontynentu, którzy jednoznacznie i bez
egzaltacji w twarzach mieszkańców trzeciego świata odkrywali samych siebie z
niedalekiej przeszłości. Czas misji minął nazbyt szybko. Równie szybko staliśmy
się przyjaciółmi. Na chwilę przed odlotem studentów do Miami, tuż po odprawie,
wyczekiwaliśmy wszyscy na lotnisku w Montevideo, zmęczeni, wzruszeni,
szczęśliwi. Zmówiliśmy krótką modlitwę o dobrą podróż, pobłogosławiłem każdego
z nich i powiedziałem szczerze: to był jak dotąd mój najlepszy czas na tej
misji.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">W
znanym wszystkim spotkaniu Jezusa z bogatym człowiekiem wyczuwalna jest znaczna
różnica perspektyw. Na początek trudno jest zrozumieć dwie rzeczy: dlaczego
ewangeliści zdecydowali się utrwalić w swych tekstach opis rozmowy tak
przelotnej i w zasadzie obarczonej porażką – człowiek ów odchodzi bowiem z
pustym sercem od Pana (por. Mk 10, 22). Jezus w czasie trzyletniej misji - od
Jordanu po Golgotę - musiał przecież doświadczać kilku takich spotkań na dzień.
Po drugie, nieco tendencyjne wydaje się być tradycyjne interpretowanie biogramu
owego człowieka w kluczu młodości – większość badaczy Pisma nazywa go przecież
z uporem bogatym młodzieńcem. Z pewnością był człowiekiem zamożnym ale można
przyjąć, iż w chwili spotkania z Chrystusem młode lata miał on już za sobą.
Bogaty człowiek sam bowiem deklaruje wobec Jezusa, że Prawo Boże zachowywał od
młodości wiernie aż do dziś (w. 20). Młodość więc uleciała – pozostało gorzkie
i męczące teraz, z którym coś innego chciałby może zrobić. Świat ludzi bogatych
ma swoje przywileje ale potrafi również niszczyć. Po czerwonych dywanach, w
delikatnym świetle lampionów i z kieliszkami szampana w dłoniach, przechadzają
się upiory. Jest to świat rywalizacji i walki. Trzeba nauczyć się przetrwać,
akceptując niemiłe osobistej godności kompromisy. Chrystus przenika stan
sumienia tego człowieka. To ciekawe, że Pan odwołuje się w rozmowie z bogaczem
do Dekalogu, komentuje jednak tylko niektóre z przykazań: nie popełnisz
morderstwa, nie dopuścisz się cudzołóstwa, nie będziesz kradł, nie złożysz
kłamliwego zeznania, nie dokonasz grabieży, czcij swego ojca i matkę (w. 19). To
nie są wcale wybrane ilustracje do dziesięciu przykazań. To rachunek sumienia,
jaki Jezus robi bogaczowi, dotykając precyzyjnie tych punktów życia moralnego
człowieka, w których nie był on już tak przyzwoity. Bogaty człowiek, pierwszy
raz słysząc wyraźnie głos wybudzonego sumienia, broni się wobec prawdy, stan
swojej wierności opisując zdystansowanym słowem: przestrzegałem (w. 20). W
gruncie rzeczy nie znaczy ono wiele. Przestrzegać to przecież nie to samo, co
identyfikować się, zintegrować światy, poświęcić karierę, popularność i twarz -
czyli dać krew za wartości. Można przestrzegać zasad, za kotarą prywatności
paląc Bogu kadzidło, a na wielkich estradach salonów podgrzewając diabłu
ogarek.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Perspektywa
Pana jest zasadniczo odmienna. Ewangelista Marek podkreśla w swojej opowieści
wyjątkowość spojrzenia Jezusa. Ta chwila w istocie jest procesem: Chrystus
spostrzegł bogatego człowieka, umiłował go z całym jego życiem i potem dopiero
zaprosił (w. 21 a). Konstrukcja zdania sugeruje, iż Pan musiał patrzeć na
bogacza długo, intensywnie. Z reguły spieszymy się od słowa do słowa, a Jezus w
tej jednej chwili przygodnego spotkania gdzieś na drogach Judei, objął wzrokiem
miłości całą historię życia bogatego człowieka – z jego narodzeniem i wysokim
przywilejem społecznym, ze wstydliwą częścią upokarzających go kompromisów i z
tą resztą godności, którą zdołał w sobie potajemnie schronić na przekór
środowisku, modzie czy polityce. Dlaczego więc bogaty człowiek nie wytrzymał
wzroku Jezusa i odszedł zasmucony? Decydującym momentem dramatycznego rozczarowania
jest posłanie, które otrzymuje on od Pana: “idź, sprzedaj to, co posiadasz i
rozdaj wszystko ubogim...” (w. 21 b). Jezus nie akceptuje uroków pobożnego
idealizmu. Pragnie posłać bogatego człowieka na powrót do świata, z którego on tak
bardzo starał się wyskoczyć. Bo w perspektywie Chrystusa ubodzy to również ci
bogacze, sąsiedzi, maklerzy, koledzy z kursu języka obcego, z którymi tyle lat
rozmówca Pana grał w golfa i o których teraz nagle pragnie jak najszybciej
zapomnieć. Bogaty człowiek ma wrócić właśnie do nich. Chrystus chce, by tu i
teraz wyrzekł się ducha przeciętnej asekuracji, by wyłożył karty na stół,
przyznał się, ujawnił swoje prawdziwe wartości, składając tym samym świadectwo
wiary w świecie, do którego nie przypadkiem został zaproszony. Dałby
jednocześnie tym biedakom szansę nawrócenia. Tego właśnie bogacz nie wytrzymał.
Wydaje się, że dopiero Francisco Bernardone, kilka wieków później, całkiem nagi
na rynku w Asyżu, zgodził się przyjąć za swoją perspektywę Jezusa Chrystusa. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Ronina
upaja się czasem drugiej młodości. Ten spokojny krok, którym niespiesznie
przemierza dystans do pracy, z pracy czy w czasie spaceru. Ten harmonijny ton
mowy bez irytacji, który pozwala mu snuć codzienną rozmowę ze starszą panią w
sklepie tak jak i z natrętnym sąsiadem, pchającym pod nos ronina listę podpisów
z poparciem dla burmistrza. Te stateczne przypływy radości, z jaką jednakowo
przekłada kolejną stronę ulubionej lektury i przeczesuje jesienny wiatr w
siwych włosach. Drugą młodością ronin nazywa tę część życia, kiedy po wielu
bolesnych doświadczeniach zdołał wreszcie dać rzeczywistości racjonalną,
adekwatną i kompletną definicję. Idealiści to tchórze, którzy dla pozorów cedzą
wielkie słowa. Realiści to ludzie wstrzemięźliwej odpowiedzialności. Poniekąd o
tym wspomina też genialna, chińska pisarka Jung Chang w swojej fenomenalnej
epopei <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Dzikie Łabędzie</i> z roku 1991.
To opowieść o konsekwencjach społecznych rewolucji kulturowej okrutnego maoizmu
i o gwałtownych, bolesnych przemianach społecznych w Chinach dwudziestego
wieku. Pisarka mówi: “<i style="mso-bidi-font-style: normal;">Podsumowując
dwadzieścia sześć lat mojego dotychczasowego życia stwierdziłam, że
doświadczałam zarówno wyróżnień jak i odrzucenia. Byłam świadkiem odwagi i
strachu. Poznałam tak samo dobro i lojalność jak i głębię ludzkiego
okrucieństwa. Otoczona przez cierpienie, śmierć i opuszczenie, podziwiałam nade
wszystko niezniszczalną zdolność człowieka do przeżycia tego wszystkiego i
ponownego poszukiwania szczęścia”</i>.</span><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi548P7LnJ-4FEFPFagFMw5ECFL3TQwsoIX5r8I2xQRiOfAjGX8mhaIaWXf3tvZMcElcndf1LLZxibGbh5q5qT-O0goofwZ9oiIP8KxpIZ_e9ZbXp2Adb9TUTm3TIBMpb6vfWJsZMDp0ckz/s1600/IMG-20180314-WA0004.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi548P7LnJ-4FEFPFagFMw5ECFL3TQwsoIX5r8I2xQRiOfAjGX8mhaIaWXf3tvZMcElcndf1LLZxibGbh5q5qT-O0goofwZ9oiIP8KxpIZ_e9ZbXp2Adb9TUTm3TIBMpb6vfWJsZMDp0ckz/s320/IMG-20180314-WA0004.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<b></b>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-40544257029121291682018-05-23T12:02:00.000-07:002018-05-23T12:02:29.271-07:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(18) Ronin ma prawo do miłości</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Marzenie
jest jak mgła gdzieś tam nad doliną. Otwierają się oczy i widać tylko szczyty
gór, do których nie ma żadnego dostępu. Nagle góra oddycha wiatrem i w jednej
chwili nie ma mgły lecz podnosi się ta ścieżka, po której trzeba wspinać się na
szczyt i są kamienie, na których trzeba mocno wspierać konsekwentne kroki.
Marzenia przeszkadzają w kochaniu. Bo miłość jest w istocie rewolucją. Gryzie
rzeczywistość. Dopełnia się przez to, co realne. Miłość ludzka jeszcze nie
narodzi się, a już stroni od utopii, mrzonek i snów – obłapianie odmętów
wyobraźni nie pozwala kochać. Kłopot właśnie z tym, co jest poprawnym
porządkiem miłości? Wielu - w momencie emocjonalnej pasji lub zakochania -
bierze za coś drugorzędnego rozeznanie: od czego miłość wychodzi i ku czemu tak
naprawdę zmierza? A zasada jest prosta. Jeśli u podstaw uczucia kładzie się słówka,
pocałunki, pasje i obściski, podnieta co najwyżej dosięgnie pożądania. Gdy zaś
fundamentem relacji będzie rzeczywistość, przyszłość, wierne postępowanie,
przyjaźń i praca, uczucie przetrawi glebę świata. Przyjdzie też czułość lecz przedstawi
się wówczas jako naturalna konsekwencja wespół obcowania - bez wymuszeń i bez
braku dyskrecji. To dlatego ludzie konsekwentni w czynach przez miłość zmieniają
świat.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Kiedy
mocno spóźniony i poirytowany moją nieporadnością przy wymienianie autobusów na
tramwaje, a przejść dla pieszych na kolejne stacje metra, dobiegłem wreszcie
pod literkę M jak Metro Politechnika, Radek od dłuższego czasu był na
wyznaczonym miejscu i czekał. Niezłomność oczekiwania zmierzyłem natychmiast
intensywnością odmrożonej skóry na nosie i wargach przyjaciela. Musiał sterczeć
tu ponad godzinę, selekcjonując badawczym wzrokiem wypadający chaotycznie z bramek
metra tłum. I niech nikt nie pomyśli nawet, że na powitanie otrzymałem całą
serię pełnych goryczy pytań z racji: gdzieś ty był tyle czasu? Nie widzieliśmy
się ponad rok. Powitanie było krótkie i serdeczne. Wyjaśniłem motywy mojej
bezradności. Usłyszałem oczywisty komentarz: Warszawa, po czym jadąc już w
ciepłym aucie Radka w stronę Karczewa mogłem zamienić się w słuch. Radek ma
nowe stanowisko w pracy. Rozpoczęli kolejny rok małżeńskiego życia z Patrycją.
Brakuje mu czasu i częstszych wizyt w domu rodzinnym, w Przasnyszu. Stasiu – ich
starszy syn, to arystokrata życia. Marysia za to bardziej stonowana, spokojna.
Nie wiedzą tylko póki co, jak nauczyć Marysię i Stasia udziału w Mszy Świętej.
Chodzą więc na zmianę do kościoła, a pragnęliby razem. Patrycję, która z
radością otworzyła nam drzwi ich domu w Karczewie, znałem nie pamiętam od
ilu już lat i byłem świadkiem tego, jak przechodziła wszystkie etapy życia: od
młodej dziewczyny, śpiewającej psalmy na liturgiach, przez studentkę, żonę i
mamę, aż do wytrawnej pani profesor od literatury. Patrycja dziś czyta książki
nocą, gdy dzieciaki śpią. Radek i Patrycja to jedni z nielicznych ludzi, którzy
zdecydowanie zagospodarowywują swoje miejsce w życiu i może nawet nie zdają
sobie sprawy, że zmieniają tym świat. Godziny naszego spotkania płynęły zbyt
szybko. Wychodziłem na przystanek gdy było już ciemno, więc Patrycja chciała towarzyszyć
mi jeszcze kilka kroków. Wiedzieliśmy, że kolejny raz przyjdzie nam rozmawiać
może za parę lat. Zanim nadjechał autobus, bez zbędnych sentymentów, omówiliśmy
jeszcze szereg najważniejszych spraw i punktów chrześcijańskiego życia
wewnętrznego.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Logika
wiary pozostaje współcześnie dla wielu odległą wyspą bez latarni. Jedną z
istotnych różnic w myśleniu jest też kwestia sporu o sens miłości. Otoczeni
jedyną do przyjęcia interpretacją współczesnego świata zgadzamy się już dla świętego
spokoju myśleć, że miłość to w istocie potańcówka, chamskie wsuwanie ręki pod
sukienkę, narkotyk lub brzydki oddech pod płotem o północy – nic więcej.
Dlatego Jezus, wykładając słuchaczom swój długi dyskurs w piętnastym rozdziale
ewangelii Jana, dopuszcza się rzeczy współcześnie skandalicznej. Przedstawia
miłość w świetle prawa i uwierzytelnia ludzkie uczucie przez kryterium
przykazania. Chrystus Pan jest w swym rozumieniu miłości zupełnie
kontrkulturowy, gdy mówi: “To jest bowiem moje przykazanie, abyście się
wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem. Nie ma większej miłości nad tę, gdy
ktoś poświęca swoje życie za przyjaciół. Wy jesteście moimi przyjaciółmi, jeśli
spełniacie wszystko, co wam polecam” (J 15, 12 – 14). Przecież miłość dziś musi
być wiatrem schwytanym we włosach, seksualną chimerą lub niedokończonym
tajemniczo poematem, romantycznym kiczem, który będzie przeklinał klarowność definicji, bezprawnie
skandowanej w przykazaniu.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Trzeba
przede wszystkim zrozumieć, czym jest prawo w rozumieniu wiary? Gdyby bowiem
Jezus zmuszał nas, aby miłość uwiązać do dekretu, którego autor upiera się, by
jechać z taką a nie inną prędkością, podbijać dokumenty przed upływem czasu ich
ważności, przysięgać na wszystkie konstytucje narodów lub przekraczać jezdnię
po pasach, mielibyśmy rację, podejrzewając słowo Pana o gruby, apokryficzny
blef. Prawo stanowione w ramach ludzkiej cywilizacji jest mniej lub bardziej
pożytecznym paragrafem. W świecie wiary tymczasem przykazanie określa się
mianem prawa naturalnego. Jest więc ono nie tyle konieczną regułą sprawnie
koordynującą życie jednostek w stadzie, co niezbywalną zasadą, która pozwala
człowiekowi być autentycznie sobą. Zapewne dlatego w Piśmie Świętym jest
wspomniane, że fundament prawa to jednocześnie serce objawienia i nie dochodzi
tu do żadnej kolizji między literą a duchem. Kochać autentycznie to pozostawać
w samym sercu prawa naturalnego, gdy ten, kto przyjmuje i deklaruje uczucie,
zgadza się do końca na to, kim jest. Prawdziwa miłość jest uporządkowana. Chaos
przeczy miłości. Na próżno ojciec mówiłby swemu dziecku: kocham cię, odchodząc
daleko i depcząc tym samym wierne i słodkie jarzmo powołania. Nie może myśleć o
miłości ojczyzny zdrajca. I nie kocha Boga mnich, przeciw któremu cisza
krzyczy. Tym samym miłość nie zależy od sentymentu. Człowiek ma prawo do
miłości.<o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY; mso-bidi-language: AR-SA; mso-fareast-font-family: Calibri; mso-fareast-language: EN-US; mso-fareast-theme-font: minor-latin;"> W roku 2013 ronin
wybrał się na premierę filmu “Ida”. Przed wygaszeniem świateł szanowny pan w
oficjalnym garniturze przemawiał długo, dedykując emfatyczną laudację Pawłowi
Pawlikowskiemu. Reżyser podniósł się z krzesła tylko na chwilę, niezręcznie
sygnalizując, że przecież nie spodziewał się wizyty kogoś z ministerstwa. Na
koniec odsłonięto blade oko ekranu. Recepcję produkcji u ludzi na widowni ronin
przewidział już wcześniej – jedni ziewali znudzeni, drudzy w podnieceniu
chłonęli każde przesłanie celuloidowego moralitetu. Sam ronin wysiedział na
swym krześle prawie do końca projekcji. Nie wytrzymał jednak sceny, w której
młody chłopak prosi Idę: pojedziemy nad morze, a ona mówi – po co? Potem kupimy
sobie psa. Po co? Założymy dom, będziemy mieli dzieci – ale po co? W tym momencie
ronin podniósł się z miejsca. Zaczął brnąć w stronę zaćmionego światła nad
drzwiami, potrącając co chwila rozciągnięte nogi ludzi z kolczykami w nosach,
ubranych w za szerokie koszule i spodnie opuszczone po kolana, palących skręty
na widowni i spluwających pokątnie. Chrześcijański ronin wyszedł z kina. Ida zabrała
walizkę i z goryczą wróciła do klasztoru.</span></div>
<div style="text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY; mso-bidi-language: AR-SA; mso-fareast-font-family: Calibri; mso-fareast-language: EN-US; mso-fareast-theme-font: minor-latin;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEikuVcVJ_4VkLN0NUY6uMDE4N73hTeZ53dioptLzsooEgULNqn8sfqLz6iUC9UiR8m62_XYasZ5KVd58L16RDKKCVSjLgKWO4BmqHuV6vlaN3AvpjIZ1Xrq5uK8ljz_chi3aY_kw5iMXGRR/s1600/DSCN0771.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEikuVcVJ_4VkLN0NUY6uMDE4N73hTeZ53dioptLzsooEgULNqn8sfqLz6iUC9UiR8m62_XYasZ5KVd58L16RDKKCVSjLgKWO4BmqHuV6vlaN3AvpjIZ1Xrq5uK8ljz_chi3aY_kw5iMXGRR/s320/DSCN0771.JPG" width="320" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY; mso-bidi-language: AR-SA; mso-fareast-font-family: Calibri; mso-fareast-language: EN-US; mso-fareast-theme-font: minor-latin;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-9992236839322592632018-04-30T13:28:00.001-07:002018-05-01T17:10:12.071-07:00KODEKS RONINA<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: right; text-indent: 18pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><b>(17) Ronin znalazł klucze do Królestwa</b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 18pt;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 18pt;">Prawdziwa
przyjaźń, choćby raz tylko spotkana w życiu i odłożona na potem z powodu
odległości, osobistych wyborów, zajęć czy różnicy doświadczeń, nie pozostawia
człowieka nigdy takim samym jak przedtem. Przyjęte i okazane zaufanie, które
jest przecież istotą przyjaźni, podsyca niezaspokojony już niczym potem głód. Poszukiwanie
przeżytego raz dowartościowania staje się sensem i otwiera, daje odwagę do
stawiania światu zuchwałych pytań, podnosi głowę znad piasku i nie pozwala na
powrót oczu wbić w bruk. Kto jest przyjacielem drugiego, jest z zasady wrogiem
ignorancji. Zawsze będę pamiętał tę chwilę, kiedy ojciec Marek Sokołowski,
jezuita, podsumowując lata naszej współpracy nad mistyką Newmana, położył mi
rękę na ramieniu i powiedział: dzięki za tę transoceaniczną przyjaźń. Bo studium
poświęcone duchowej doktrynie angielskiego konwertyty przeprowadziliśmy rozdzieleni
w tym czasie przez wielką wodę. To nie była nawet nobilitacja. Nie o to chodzi
– choć usłyszeć podobne słowa od własnego profesora, znaczyło więcej niż
wyróżnienie po dobrze zdanym egzaminie. Ale ojciec Marek miał to coś. Zamiast
profesjonalnie, na chłodno oferować studentom warsztat promotora, ujmował
osobistą kulturą bycia, mowy i myślenia. Profesor ryzykował relację. Do dziś
pamiętam pierwsze wykłady z mistyki ignacjańskiej, jakie ojciec Sokołowski
dawał na Bielanach. Zawsze przychodził punktualnie lecz studentom, według
właściwej sobie maniery, nie starczało nigdy przerwy na złapanie drugiego
oddechu. Bywało więc, że profesor rozpoczynał dyskurs w obecności połowy
audytorium. Po trzech minutach, po pięciu i tak dalej, ciągle ktoś dochodził,
przepraszał, potrącał ławki, szurał krzesłami. I choć to niewiarygodne, ojciec
Marek za każdym razem podnosił się zza katedry, wskazywał cierpliwie wolne
miejsca na sali i streszczał spóźnialskim to, co omówił już wcześniej w trakcie
rozpoczętego wykładu. Miał nie tyle tytuł, co klasę profesora. Bardzo łatwo
jest przecież zmiażdżyć ignoranta ciężarem autorytetu. Dużo trudniej jest
udzielić maluczkim - bez autodemonstracji i stopniowo – czegoś ważnego z
własnej wielkości. Pewnie dlatego każde ze spotkań z profesorem uskrzydlało, podnosiło,
umacniało – więcej jakości niosłem potem w sobie.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jednym
z dowodów świadczących, iż osoba ludzka pochodzi od Boga jest to, że w każdym
czasie i w każdym miejscu, niezależnie od stanu fizycznego, psychicznego czy
duchowego, tryskając zdrowiem lub cierpiąc latami na wózku inwalidzkim,
człowiek zdolny jest się rozwijać. Nie istnieje po prostu nic, co mogłoby
ludziom przeszkodzić w postępie wewnętrznym. Progres jest nieodzownym elementem
wszystkich lat człowieka. Jest to idealny refleks tej samej cechy, która oświeca
dyskretnie wielkie misterium wewnętrznego istnienia Boga. On jest Stwórcą
zawsze, nie przestaje stwarzać nigdy. Dlatego z kolei regres, zaniechanie rozwoju,
rebelia cierpienia lub gorycz starości, która wygodne otumanienie
usprawiedliwia sloganami w stylu: mój pociąg już dawno odjechał – rozeznać
trzeba jako przeciwne ludzkiej naturze. Człowiek stworzony jest tak, by postępować
zawsze wzwyż i do przodu, nigdy wstecz, nigdy w dół. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Mowa
Piotra apostoła, który jako coś więcej niż psychiczny wstrząs przeżył moment zmartwychwstania,
w gruncie rzeczy i w pewnym aspekcie, ujawnia jego nową zuchwałość w myśleniu.
Niedawny jeszcze rybak staje przed pewnymi swej wiedzy Żydami, aby wykrzyczeć
im: jesteście ignorantami! Piotr nie jest w tym momencie hardy. To, co robi,
nie jest wadą. Apostoł widział prawdę w jej kompletnej postaci i w świetle tego
wydarzenia, religijne konstrukcje faryzeuszów przypominają szkielety świątyń
opuszczone przez mnichów, żałobne ołtarze bez ofiary, gardziele niepoświęconych
grobów bez dymu kadzideł. Wszystkie więc dosadne zwroty z dyskursu Piotra
definiują czym jest duchowa gnuśność: jest zaparciem się świętości i
sprawiedliwości, jest wypraszaniem łaski dla zbrodni, jest przeciwko życiu,
jest działaniem w nieświadomości, czyli jest ignorancją – najgłębszym z
wewnętrznych upadków człowieka! (por. Dz 3, 14 – 17)<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Biblijna
ignorancja jest stanem zawinionym, wybranym i długotrwałym. Może mieć sens
intelektualny, moralny, duchowy lub kulturowy - czyli społeczny. Przez to jest
gorsza od grzechu, który dotyka człowieka jedynie jako konsekwencja słabości.
Nie ma też nic wspólnego z prostotą, brakiem wiedzy czy niedostatkiem
oświecenia. Ignorancja w Piśmie Świętym to upór przeciwko prawdzie, podyktowany
którymś z następujących motywów: bo tak jest wygodniej, bo nikomu nie trzeba
się sprzeciwiać, bo nie muszę iść pod prąd, bo trudno jest ścierpieć krytykę,
bo łatwiej jest wyprzeć coś z siebie niż to korygować, bo jestem skreślony, gdy
megafony tego świata okrzykną mnie świrem lub fundamentalistą. Ignorancja ma
swoje przyczyny, przebieg oraz konsekwencje. Przyczynami są zazwyczaj
przeciętność, bezmyślność, komfort lub dowolnie przyjęty kompromis. Przebieg
podobny jest do stopniowego zapadania się osobowości w głąb człowieka, aż do
zaniku inteligencji, refleksji oraz rozeznania. Ignorant z dnia na dzień coraz
bardziej zadowala się populizmem i rozrywką, które do spółki razem warunkują znacząco
jego decyzje i wybory. Wreszcie konsekwencja jest jedna – człowiek zgadza się
być manipulowanym i nie ma sił by to zmienić. Prawem apostoła by mówić tak
radykalnie jest historyczny fakt, że Chrystus – jeszcze tego samego dnia, w
którym zmartwychwstał – oświecił umysły świadków, czyli przemógł w nich stan
przeciwnej odkupionej naturze tępoty, ciemnoty, wreszcie ignorancji (por. Łk
24, 45). <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jedną
z najbardziej frapujących zagadek współczesnego katolicyzmu jest dość
powszechny już proceder, w wyniku którego najbardziej inteligentni,
wykształceni i oświeceni członkowie Kościoła, z rozmachem wypierają się
pierwszych miejsc na rzecz ubóstwa i slumsu. Jaki bowiem impuls poruszył
Alberta Chmielowskiego, aby podeptać karierę genialnego malarza i zejść do
ogrzewalni lub Matkę Teresę z Kalkuty, by zostawić wychowawczą pracę w kolegiach
dla bogatych i żyć na indyjskiej ulicy? Albo co dotknęło inteligentnego
wykładowcę i psychologa Benedicta Groeschela z południowego Bronxu, który wpoił
w swych braci konieczność ponownej odnowy franciszkanizmu? Gdy ronin poznaje
ich życie, podobnie zuchwały dreszcz oświecenia przeszywa jego wrażliwą duszę. Ronin
doszedł przez wierność mądrości do progu tego samego w swej cenie wyboru i wie,
że stał się niewygodny. Są takie gabinety i kręgi, do których nie zostanie
nigdy zaproszony. Upływał czas, przemijało życie i w pewnej chwili ronin zdał
sobie sprawę, że nabyta mądrość może być przeszkodą do awansu. Musiał wtedy
wybrać: pozostaję mądrym roninem i nie mieszczę się albo staram się zmieścić,
skrywając światło mądrości do podziemia i grając przed oczyma zazdrosnych
kombinatorów. W przypadku drugiego z możliwych scenariuszy siostrą ronina
stałaby się ignorancja. Co prawda, jeszcze chwilę łudził się, że może jednak
ktoś tę mądrość odpowiednio wyceni i stosownie zużytkuje. Gdy przestał się
łudzić, został mnichem: człowiekiem kompletnym, ubogim, płóciennym trzosem, bryłą
całkowitą, milczeniem nieśpiesznym w słowach – i wówczas zmieścił się w życiu.
Mnich ronin szybko wyszedł ze zdumienia – wszak salon nie zdał sobie sprawy z
pożytków jego mądrości! Nie znaczyło to jednak, że nikt jej nie potrzebuje.
Odesłany na margines, bez oklasków, dywanów, bez kamer, znalazł się wśród ludzi
biednych, o których planach i celach świat nie chce nawet słuchać. Ubodzy i prości nie
dysponują niczym, mają jednak pragnienie mądrości. Syci i wpływowi dla odmiany
dysponują wszystkim, są jednak nadzwyczajnie głupi. Ronin żyje więc z daleka.
Swoim zwyczajem, po jakimś czasie, powraca znów i znów do wzruszającej lektury
książki Archibalda Josepha Cronina pod tytułem <i style="mso-bidi-font-style: normal;">Klucze królestwa</i>. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhIj4-4jnRzLrstoHAdf7uuZj-eqISDGqnHSDXnwCru6fKmsOzGsIklOzt3kZCmRRg8NP-W8tWKMIp9Up6ggs7gnpptZmDqv9arlmk51jSFaqQklGclB5e-28Aj8BoGP0bERNbmX1pS6n71/s1600/IMG-20180316-WA0003.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhIj4-4jnRzLrstoHAdf7uuZj-eqISDGqnHSDXnwCru6fKmsOzGsIklOzt3kZCmRRg8NP-W8tWKMIp9Up6ggs7gnpptZmDqv9arlmk51jSFaqQklGclB5e-28Aj8BoGP0bERNbmX1pS6n71/s320/IMG-20180316-WA0003.jpg" width="240" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<br />Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-56591625056839384062018-04-18T08:59:00.001-07:002018-04-20T10:13:54.315-07:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(16) Wielka cisza ronina</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Intymność
to cnota wyparta z wyobraźni współczesności. Myślę o powszechnym dość i
bezwiednym w większości przypadków odruchu z cyklu facebook-story: wszystko co
ludzkie wieszam na ekranie. Smutek po zgonie cioci z Konstancina, narodziny
kociaków z kocicy, nowe zęby po wizycie u stomatologa i łańcuszek wsparcia dla
koleżanki po przeszczepie biustu. Ów nudyzm emocjonalny ma za zadanie
podporządkować absolutną prawdę egzystencji dowolnej fabule istnienia. Będą
czytać moje donosy, wierząc, że jestem tym, kim nie jestem. Wspominam o tym z
obawą, by nie wstąpić przypadkiem do kręgu celebrytów - nudystów. Zmuszony
zostałem bowiem do napisania ze szczerością słów, które zrobią łatwą karierę na
wszystkich estradach wirtualnej autoodsłony: miałem kryzys! Przed laty, w samym
epicentrum formacji, na przejściu między filozofią a teologią, świat prawd
chrześcijańskiej wiary przestał mi się łączyć w jakąś wyczekiwaną całość
logicznej układanki. Filozofię studiowałem z zapałem. Bóg ujawniał się w
prawdzie. Rozumiałem i wiedziałem, co z czego pochodzi. Przejście po dwóch
latach od filozofii do teologii systematycznej - nawet nie wiem: dlaczego? -
skończyło się dla mnie wstrząsem, tumanem intelektu i mgłą. Rozważałem po cichu
przed wszystkimi dokończyć trzeci rok w seminarium i pójść sobie w świat.
Wszedłem w kryzys! <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Wtedy
właśnie stosowni formatorzy zaprosili biskupa Edwarda Dajczaka w roli
kaznodziei na kilka dni wielkopostnych rekolekcji w seminarium. Ten biskup był
jakiś inny. Gdy o poranku przed jutrznią wchodziłem do kaplicy, on już tam
klęczał w skupieniu. Uczył nas modlitwy nie tyle katechezą, co osobistym jej
doświadczeniem. Gdy głosił nauki, patrzył przenikliwie gdzieś poza horyzont.
Żył w nim pelikan Bożego Słowa. Autentyczne piękno przepowiadania wyszarpywał
sobie spod serca. Zmagał się bardziej za nas, niż z nami. Wszystko to, co obserwowałem,
oswoiło mnie do tego stopnia, że trzeciego dnia rekolekcji, na chwilę przed
finiszem, poprosiłem biskupa o rozmowę. Mistyk ambony wielkich lotów okazał się
bliskim, cierpliwym rozmówcą. Odsłuchał ze mnie wszystko. Było czymś oczywistym
i dla mnie i dla niego, że w pierwszym i ostatnim, bo przecież przelotnym
kontakcie, nie wolno udzielić kategorycznych odpowiedzi. Biskup Edward starał
się po mistrzowsku rozszerzyć horyzont problemu, pomóc mi odejść od ściany,
zobaczyć świat poza linią kryzysu. Dzielił się też otwarcie własnym życiem.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">W
trakcie formacji w seminarium – mówił – wszystko było rytmiczne i odmierzone.
Miałem swój schemat, łatwo było pilnować modlitwy, a treść medytacji z reguły ktoś
podpowiadał. Natychmiast po wtargnięciu w pracę duszpasterską, utraciłem równowagę
działania i skupienia. Zajęć było za dużo. Zresztą każdą aktywność
duszpasterską przeżywałem z właściwą początkom radością kapłańskich pierwocin. Ale
modlitwę zaniedbałem. Pewnej soboty – kontynuował swoje świadectwo biskup – jak
zwykle starałem się przygotować kazanie dla parafian na niedzielę. Otworzyłem
Biblię z czytaniami, wziąłem papier do ręki i długopis. W między czasie
zadzwonił telefon, a palcem lewej ręki włączyłem telewizor, nasłuchując
wydarzeń z kraju. Coś pisałem. Nagle całe moje wnętrze przeszył nieznany dotąd
ból: ja nie słyszę Boga!<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Obserwując
współczesny świat, można stwierdzić, że cała cywilizacja dziś słucha czegoś aż
do przemilczenia kogoś. Jesteś w metrze, autobusie czy tramwaju i widzisz, jak
ludzie mają słuchawki na uszach, gumę w ustach a szklaną watę w oczach. Nie
próbuj ich rozproszyć, podpytać, zaczepić. Wyciągnięta ręka zagubi się na
szlakach światłowodów, umrze z głodu w gardłach wirtualnych sieci, zagubi
położenie na mapie politycznych plotek czy oślepnie do reszty w kinetoskopach
kabaretów. Trzeba więc dla przyzwoitości podkreślić znaczącą różnicę między
nawykiem słuchania u współczesnych a odwiecznym słuchem wiary. Metodą świata
jest zewnętrzna intensyfikacja dźwięku. Chodzi ostatecznie o to, by coś
usłyszeć. Duch wiary podkreśla natomiast konieczność nabycia wewnętrznej
umiejętności wyciszenia. Trzeba zdobyć się na odwagę życia w ciszy, by słuchać.
<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Taka
dychotomia słyszenia i słuchania zdradza również dwuwarstwową istotę problemu.
Po pierwsze - to, że dźwięk narasta, wibruje i wypełnia sobą całą przestrzeń
wokół, powoduje niedosłuch jako wewnętrzną wadę w człowieku. Ten właśnie – rozproszony
kakofonią odgłosów - traci poprawną orientację duchowego słuchu. I wprost
przeciwnie. Zapadająca w zewnętrzną przestrzeń cisza, potęguję zdolność
zasłuchania. W duchowym znaczeniu słuchać nie tyle znaczy absorbować
chaotycznie dźwięki, co myśleć, modlić się, rozróżniać, kontemplować, rachować
sumienie i dokonywać wyborów. W konsekwencji intensywna kumulacja dźwięków
ogranicza twórczość człowieka do płytkiej możliwości interpretowania tego, co
słyszy. Natomiast umiłowanie ciszy wyzwala w nim właściwą ludzkiej osobie,
pełną kreatywność, która polega na świadomym, wolnym i zorganizowanym
prowadzeniu linii życia. Po drugie – uzależnienie od zewnętrznego komentarza bądź
też akceptacja statusu ciszy, istotnie decyduje o tym, gdzie znajduje się
centrum dowodzenia człowiekiem. Jeśli zostanie on zaintubowany kompulsywnie
przez całą gamę agresywnych dźwięków, będzie decydować o nim polityka, biznes,
moda lub rozrywka. Gdy potrafi zwrócić się w ciszy do samego siebie, w sobie
też wcześniej czy później – przez sumienie, rozum i serce – znajdzie niezawodne
miejsce podejmowania decyzji codziennych, przełomowych, trudnych a nawet
heroicznych. Dla nikogo nie jest bez znaczenia, co nim rządzi? Z tego właśnie
powodu odciski po słuchawkach na uszach oznaczają depresję, a pogłębiony wyraz
oczu – niezależność.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Dla
wielu Paweł z Tarsu przypomina aktywistę. Jest nieustannie w ruchu. Ma
niespokojne wnętrze, gwałtowny, prowokuje do zmiany mentalności. Gaduła
wzniecający wokół siebie wiele hałasu. Paweł przebiegł połowę świata, zakładał
nieskończoną liczbę wspólnot, mieszał się do areopagów. Napominał, motywował
lub karcił – ideał dla współczesnego ewangelizatora. Najczęściej więc dziś przytaczanym
przez wszystkich zdaniem z listów pawłowych jest słynna lamentacja apostolska,
która w Słowie Bożym zapowiada w szerokim sensie apokaliptyczne podsumowanie
historii: “Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9, 16c).
Niewielu jednak zwraca uwagę na to, że szesnasty werset dziewiątego rozdziału
pierwszego listu do chrześcijan w Koryncie, jest złożony z trzech równoważnych
części. Jedna nie jest zasadna bez drugiej. Ruch, dźwięk i aktywny radykalizm
ostatniego zdania, to dla Pawła z Tarsu konsekwencja osobistego,
niepowtarzalnego przeżycia duchowego, jakie opisuje on w częściach a i b, wyznając:
“Nie jest dla mnie powodem do chluby to, że głoszę Ewangelię. Świadom jestem
ciążącego na mnie obowiązku”. W podstawowej decyzji formującej styl życia
Apostoła Narodów, trzeba odczuć ponad wszystko wewnętrzny ciężar sumienia,
oświeconego rozumu i zdobytego przez Boga serca, które pozwala Pawłowi znaleźć
siebie nieskończenie wolnym wobec aktualnych uwarunkowań kultury, polityki i
propagandy. To właśnie nazywa on świadomością ucznia. A kiedy jej dosięgnął?
Oślepiony pod Damaszkiem. Sparaliżowany słowami Jezusa. Nieco ośmieszony w swej
pozie - przecież nic nie widzieli jadący obok niego żołnierze! Słyszeli coś, czego nie byli w stanie słuchać! (por. Dz 9,7). Miesiącami potem
czekał na Barnabę, który zaprosił go hojnie do chrześcijańskiej rodziny w
Rzymie. Odosobnienie i oczekiwanie są niezbędnymi elementami, których
potrzebuje człowiek by słuchać, czyli rozeznawać i rozumieć. Tym samym Paweł z
Tarsu nie jest uwiedzionym zewnętrzną aktywnością administratorem pierwotnego
Kościoła. Jest za to wsłuchanym w przekaz Słowa i wpatrzonym w światło łaski
kontemplatykiem. Tylko tutaj odkryć można źródło nadzwyczajnej skuteczności
jego życia i totalne centrum dowodzenia jego apostolskiej misji.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Doświadczony
ronin rozumie dziś życie. Dane mu było przechodzić wszystkimi ścieżkami
spotkań, rozstań i wypadków. Zna dni chaosu, głośnej muzyki i pazernej propagandy
megafonów. Pamięta jeszcze noce, podczas których nie gasił nocnej lampki.
Potrzebował światła dla przytłumienia strachu. Spod półprzymkniętych o północy
powiek śledził lot ćmy, mozolnie sunącej w stronę elektrycznej poświaty. Motylicę
i szpilkę brał za jedyną, prawdziwą relację. Ronin latami gniewał się na siebie,
by obrażać następnie innych, na próżno szukając spełnienie w zupełnym wyzuciu
się z przyzwoitości. Pewnego ranka znaleziono go nagiego na plaży, z
zaschniętymi od soli wargami, bez ubrania i portfela. W tamtej chwili pierwszy
raz od lat wyszeptał ze wstydem: to już nie jest życie, tak dalej być nie może!
Ale nawet do Boga powracał z krzykiem. Oskarżał siebie bez litości, siłą
okrutnego ascetyzmu nadrabiając roztrwonione lata. Nie chodził do kina,
chłostał wzrokiem całujących się na ulicy nastolatków, obiegał wszystkich
egzorcystów świata, codziennie recytując psalmy i stare modlitwy z wydanego
przed wiekami, łacińskiego śpiewnika. Pokochała go takim najmłodsza
siostrzenica proboszcza. Stary kapłan katolicki słuchał ronina uważnie, z
delikatną mądrością oddzielając łaskę od egzaltacji. Kiedy pierwszy raz po
latach przyjmował Komunię Świętą, nadeszła burza i w mazurskiej wiosce
wyłączono prąd. Drewniany kościółek nad brzegiem jeziora zatonął w wieczornym
milczeniu, podobny do starego organisty, co przespał kazanie i zapomniał grać
swoje pieśni, podpierając z chóru brodę na dłoni. Dziś wewnętrzna cisza stanowi
centrum dowodzenia chrześcijańskiego ronina. Cisza sumienia, które odróżnia
prawdę od fałszu. Cisza woli bez zawahania. Cisza rozumu odważnego w myśleniu.
Cisza serca pewnego swej miłości. Jak do tego doszedł? Stało się tak, gdy ronin
przestał ciskać z krzykiem twarde słowa przeciwko światu i zgodził się zwrócić
Słowo Boga w milczeniu przeciwko sobie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhsE9CfTzjVQdqtERnJASw92pnTCmzw4EOze7dauZr7I8-Oe0d2no8Q8t3wcCv1aJqwwfHDsoJMkChEgzhsbk4dxvkx3w5NSGhyphenhyphenh7fF5_Ngo0VxHAzXOmNJ5-lQwH1_dBAVSQwO5c0kmXDq/s1600/20180316_064337.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="961" data-original-width="1600" height="192" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhsE9CfTzjVQdqtERnJASw92pnTCmzw4EOze7dauZr7I8-Oe0d2no8Q8t3wcCv1aJqwwfHDsoJMkChEgzhsbk4dxvkx3w5NSGhyphenhyphenh7fF5_Ngo0VxHAzXOmNJ5-lQwH1_dBAVSQwO5c0kmXDq/s320/20180316_064337.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<b></b>Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-73945599774562559002018-02-01T12:15:00.001-08:002018-02-02T08:28:43.327-08:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(15) Kotwica ronina i zasada kopernikańska</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Najsilniejszymi
mocarzami, którzy sprawnych w gębie ideologów powalają bez widowiska, krzyku
czy propagandy, są ludzie przeciętnej postury, mrukliwi stratedzy i mali
rycerze z legend. Taki nie łamie podkowy w ręku i nie śpieszno mu do bitki na
gminnych potańcówkach, ale kiedy już sprowokuje go życie do zaciśnięcia pięści,
marnie kończy ten, kto niepozornemu gigantowi chce zakroczyć drogę. Zawsze
miałem wrażenie, iż tak bez hałasu a skutecznie, o najważniejsze rzeczy na
świecie walczył Paweł Milcarek. Właściwie nie wiem, czy możemy nazywać się przyjaciółmi?
Chronicznie ogołoceni – pan Paweł i ja - z chwil wolnego czasu dla siebie,
rwaliśmy na wszelkie sposoby konieczne do wspólnego myślenia i modlitwy
momenty. Stwierdzę trochę z przekąsem, że najwięcej wolnej przestrzeni dla
wymiany poglądów mieliśmy gdzieś w podróży. Jeśli przywołuję nazwisko Paweł
Milcarek, to zawsze pojawia się w mojej pamięci człowiek w warszawskim metrze,
owinięty w zimowy szal na kolei w Kutnie, wybiegający szybkim krokiem z Dworca
Centralnego, z plecakiem na prawym ramieniu, witający się serdecznie, by
natychmiast porwać mnie do wspólnego korowodu na spotkanie w radiu, wydziale
czy innym wydawnictwie. Przemierzaliśmy wiecznie spóźnieni serpentyny ruchomych
schodów, zmyte deszczem chodniki i szklane windy, właśnie wtedy najgłębiej
dyskutując o tradycji, Newmanie, sumieniu i liturgii. Pan Paweł wyglądał jak
przeciętni Warszawiacy wokół – z wełnianą czapką nasuniętą na wysokość
okrągłych okularów – ale mówił jak nieprzeciętnej klasy filozof, pisarz,
analityk. Mylę się – w Pawle Milcarku, młodym niegdyś harcerzu, potem głowie
wielodzietnej rodziny, katoliku świeckim i założycielu ambitnego czasopisma,
zawsze odzywał się mnich.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Tamtej
zimy po spotkaniu w Płocku odwoziłem Milcarka aż do Kutna. Dany nam był tym
razem rzadki luksus godzinnej, swobodnej rozmowy. Już na samym dworcu, jakby
sumując to wszystko, pan Paweł jeszcze przed wejściem na peron, odwrócił się i
powtórzył po swojemu, z naciskiem: proszę księdza, suaviter sed fortiter...tak
trzeba! Skąd ci skromni ludzie mają tak niezwykłą siłę? Pamiętam jeszcze, jak
późnym wieczorem gdzieś w styczniu, podróżując z Warszawy do swoich,
przejechałem przez urokliwy Brwinów, by dostarczyć jakiś tekst do redakcji.
Milcarków w niezliczonej ilości zastałem na modlitwie w ich domu. Nieco
speszony sytuacją i moim natręctwem nie w porę, chciałem tylko zostawić
papiery, podpisać co konieczne, pozdrowić noworocznie i wycofać się dyskretnie.
Pan Paweł poprosił mnie tuż przed drzwiami o błogosławieństwo. Z ochotą
podniosłem prawą rękę, gdy wszyscy obecni tam – od dzieci po dziadków – klęknęli
z powagą i wiarą, kreśląc znak krzyża na czołach.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">W
pobieżnym czytaniu dwóch monumentalnych pism doby wczesnego chrześcijaństwa –
przynależącego do porządku objawienia Listu do Hebrajczyków oraz należącego do
porządku patrystyki Listu do Diogneta – można popaść w płytką i pozorną
sprzeczność, cechującą z reguły przejściowy zapał natchnionych chwilą lektorów.
Anonimowy chrześcijanin z drugiego wieku wyjaśnia swemu przyjacielowi, nieochrzczonemu
Grekowi, tajemnicę wiary, umieszczając chrześcijaństwo śmiało w zmiennym
kontekście kultury, polityki czy społeczeństwa. Jest to bez wątpienia koncepcja
religii otwartej na różnorodność. Jeśli Diognet zostanie chrześcijaninem,
tlenem jego wiary będzie świat i zmienna egzystencja człowieka, cała ta
rzeczywistość tętniąca wielobarwnym rytmem, tańcem, reformą, karnawałem.
Zastanawia więc siłą rzeczy, że z kolei w szóstym rozdziale Listu do
Hebrajczyków, autor nowotestamentowego pisma zdobywa się na jednoznaczne
przywołanie znaku kotwicy – stałości pośród rozszalałych fal, oporu wobec
przypadkowego losu, fundamentu, portu, kawałka stali podobnego skale, którego
nie przesuną ruchome piaski czasu, wytrwałego podtrzymania kierunku wobec
kaprysów namiętnego wiatru – mówiąc z żelazną pewnością ducha: “Dlatego Bóg,
pragnąc okazać ponad wszelką miarę dziedzicom obietnicy niezmienność swego
postanowienia, wzmocnił je przysięgą, abyśmy przez dwie rzeczy niezmienne, co
do których niemożliwe jest, by skłamał Bóg, mieli trwałą pociechę, my,
którzyśmy się uciekli do uchwycenia zaofiarowanej nadziei. Trzymajmy się jej
jako bezpiecznej i silnej kotwicy duszy, kotwicy, która przenika poza zasłonę,
gdzie Jezus poprzednik wszedł za nas, stawszy się arcykapłanem na wieki na wzór
Melchizedeka” (Hbr 6, 17 – 20).<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">A
jednak w świecie stworzonym przez Boga ani wewnątrz wiary, która przyszła od
Niego, nie ma sprzeczności. Tak samo nie znajdzie się realnego konfliktu między
wiernym trwaniem w stałości a dynamicznym udziałem w różnorodności. Jest
możliwe harmonijne łączenie świadomej tożsamości z otwartym dialogiem. Co
więcej, w chrześcijaństwie ewangelicznym naprawdę zdolny do misji w świecie –
czyli do spotkania z tymi, którzy nie słyszeli jeszcze lub już nie chcą znać
głosu Chrystusa – jest świadek – czyli człowiek pokornie świadomy tego, kim w
istocie jest. W najbardziej oddalony kres zwątpionego świata nie ma co iść
chrześcijanin niepewny swego rozumu, sumienia czy ducha. Jak można liczyć na
sukces przedsięwzięcia, wchodząc na ruchome piaski tak niepewnym krokiem? Nieść
misję najdalej oznacza stąpać z konsekwencją naprzód, a jednocześnie nieustannie
czuć w dłoni ciężar kompasu, który niechybnie wskazuje na dom. Irytującym
znakiem naszej jakże chwiejnej kultury, jest dręczący dziś człowieka, świat a
nawet Kościół, sztuczny rozdział: różnorodność w opozycji do wierności,
otwartość wobec tożsamości, czy misja w sprzeczności z tradycją. Wielu sądzi
zatem, że wybierając różnorodność, musi zaprzeć się tożsamości. Że idąc na
krańce świata, trzeba wytrzeć z pamięci jego centrum. I że nazywać się
misjonarzem może tylko człowiek o zaburzonej i chaotycznej nowinkowości, zdolny
w swej zuchwałej odwadze łamać w łapach z trzaskiem wątły pień tradycji.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jeśli
w którejkolwiek z przestrzeni wartości podstawowych człowiek ulega ciężkiej
konfuzji i popada skutkiem tego w gniew, uprzedzenie lub podziały, tam z pewnością
obfite żniwo zbiera ignorancja. Tak samo w podstawowej kwestii odnalezienia się
między wielobarwnością a wspólnym mianownikiem, człowiek zaczął gubić się w
swych podstępach, gdy zrezygnował z szacunku wobec jednej z głównych zasad
klasycznej filozofii, uczącej bezbłędnie odróżniać istotę rzeczy od jej
akcydensu albo formę od materii. Żonglując swobodnie między esencją
rzeczywistości a jej mutacjami, zastępując jedno drugim dowolnie, bez logiki i
sensu, człowiek pomieszał w rozeznaniu to, co jest przejściowe - więc nie
decyduje o jego przyszłości, od tego, co jest niezbywalne - co zatem podtrzymuje
oddech w jego płucach, bez czego żyć się nie uda. Obecna epoka jest tak
niespokojna, ponieważ stanowi uciążliwie przedłużający się moment wychodzenia z
hylemorficznej katastrofy. Panika błędu chwyciła ludzi za gardło, zaczęli więc
wszyscy pędzić w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Każdy jednak napiera z furią na
własne podwoje. A tłum zamarł zmylony gdzieś między tymi, którzy za drogę
wybawienia uznają absolutyzowanie formy, a tymi, którzy w oburzeniu konserwują
istotę rzeczy. Wreszcie przyjdzie ktoś mądry, kto krzyknie: nie tędy! Możesz
zmienić buty, język, adres, nazwisko i architekturę – nie stanie się nic.
Musisz zachować jednak prawdę, sumienie, rodzinę, liturgię i dogmat – bo
zginiesz. W jednych drzwiach wówczas modernista poda rękę integryście.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ronin
chwyta kotwicę w dłoń i odcumowuje łódź od brzegu. Jest nowoczesnym obywatelem
świata, który wszystko, co święte konserwuje w sercu. Zmieniający się krajobraz
otoczenia nie jest w stanie zmylić go lub sprawić, by zgubił stały kierunek
swej drogi. Chętnie przysiada się na targowisku idei do wspólnego stołu
słuchając tylko, z rzadka dyskutując. Tamci już wiedzą, kim on jest. Widzą, co
czyta. Słyszą o jego wyborach. Dociera do nich, jak żyje, który dzień jest dla
niego święty, z jakiej klasy ludźmi poprzestaje. Wszyscy mówią z przemawiającym
do innych szacunkiem: ten katolik ronin to twardziel ale swój.<o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Musi
być zatem centrum integrujące różnorodność z fundamentem. Aby uleczyć dysonans
między tym, co stałe, a tym, co ruchome w religii, kulturze lub społeczeństwie,
trzeba może jeszcze wrócić na chwilę do sedna nauk ścisłych. Współczesny dylemat
ludzkiej dysproporcji między materią a formą, warto analogicznie rozczytać w
świetle znanej reguły fizyki, nazywanej zasadą kopernikańską lub kosmologiczną.
Głosi ona – choć sprawiedliwie mówiąc, nie wymyślił jej wcale Kopernik – że
wszechświat jest jednorodny, izotopowy w dużych skalach przestrzennych. Dzięki temu
dla wielu obserwatorów, umieszczonych w dowolnych miejscach kosmosu, wygląda on
podobnie a uśrednione parametry obliczeń są wszędzie jednakowe. I kto jest zdolny
wyjaśnić, w jaki sposób całe galaktyki ciał niebieskich mieszczą się w jednej
źrenicy człowieka?<o:p></o:p></span><br />
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh-qfcX5ZufLXGPr6Nx68ECzBuFAO1Wk2UvqaqmtXZ7qJ5PxnhvGhUg54c7cniyIAKkhKFIHJVh7VqPR_RIw2rw1eYDqPO4TSSvy4X1kEoZt7mLJLxGvgBw-wrXqhB8zM_kklOb1pVLulDw/s1600/20151120_175822.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh-qfcX5ZufLXGPr6Nx68ECzBuFAO1Wk2UvqaqmtXZ7qJ5PxnhvGhUg54c7cniyIAKkhKFIHJVh7VqPR_RIw2rw1eYDqPO4TSSvy4X1kEoZt7mLJLxGvgBw-wrXqhB8zM_kklOb1pVLulDw/s320/20151120_175822.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-57247830081043292352017-12-20T12:53:00.001-08:002017-12-20T12:53:38.965-08:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(14) Ostatnie spojrzenie ronina</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Nie ma spojrzeń nic nie znaczących.
Nawet unikanie wzroku ma swoją wymowę. Myślę, że znacznie szybciej i dużo
głębiej uczymy się mowy oczu niż języka ust. Ludzkie słowa potrafią kłamać. Oko
człowieka jest zaś spontanicznie szczere, widoczne w pierwszym kontakcie i
przejrzyste. Niektórzy więc usiłują zakrywać wzrok jak dzieci dłońmi lub jak
kłamcy podczernionymi okularami. Na próżno. Oczy ukryte deklarują swoje coraz
śmielej. Relacje ludzi wypełniają się niewypartą treścią, gdy krzyżuje się w
nich ufny wzrok dziecka, gniewne spojrzenie wojownika lub miłosna tęsknota
zakochanych. Wyraz oczu jest syntezą ludzkiej osobowości. Być może dlatego do
dziś noszę w jasnej pamięci – jakbym zagapił się zdumiony w drugą stronę
zwierciadła czasu – trzy spojrzenia pana Janusza i jedno jego żony. Nie wiem,
który to był rok ery Pańskiej ale czułem jak w samo południe doskwierał nam
sierpniowy upał. Ledwo ruszyliśmy z płockiej katedry na pielgrzymkę w stronę
Częstochowy. Na pierwszym postoju w lesie za rezerwatem pan Janusz ściskał mnie
serdecznie. Wiele lat pielgrzymował, w tym roku musiał jednak zaraz z Gostynina
zejść na powrót do Płocka. Od krótkiego czasu zamieszkiwał go nowotwór, trzeba
więc było rozpocząć długie, męczące, chemiczne zapasy z egzystencją. Wzrok pana
Janusza tego dnia miał w sobie wolność, swobodę i modlitwę. Takim akcentem
napełniają się oczy każdego, kto od świtu - nie ważne, że chwilę - może
pielgrzymować.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Po kilku miesiącach, zimą, zadzwoniła do
mnie żona pana Janusza - zresztą kobieta wspaniała, dyskretna i silna. Chodziło
o to, by przyjść do ich domu z namaszczeniem chorych i adwentową spowiedzią, a
potem regularnie, co miesiąc zanosić panu Januszowi Komunię Świętą. Spotkałem
go wtedy powalonego potęgą bezwzględnego przeciwnika, w łóżku. Pan Janusz
patrzył na mnie zrozpaczony. Żona nie przestawała się krzątać, zagadując
ciążący nam wszystkim pesymizm sytuacji. Cóż jednak z tego? Strumień słów z
przemowy o bożonarodzeniowej radości deptały bezwzględnie, trupio zdradzieckie
legiony łez, płynące z kącików oczu żony pana Janusza. Minęły prawie trzy lata,
gdy ksiądz Romuald poprosił mnie o prowadzenie dnia skupienia przed Wielkanocą
w Miejskim Hospicjum na płockim Międzytorzu. Choć nigdy nie dane mi było służyć
tam za kapelana, byłem i jestem od lat osobiście, duchem, sercem, uczuciem
związany z tym miejscem, środowiskiem i ludźmi. Po medytacji odprawialiśmy
szczególną Drogę Krzyżową, rozważania poszczególnych stacji prowadząc w
pokojach pacjentów. Przy Weronice, która ociera twarz zmęczonemu Chrystusowi –
nawet nie przypuszczając – znalazłem się w sali pana Janusza. W pobliżu łóżka śmiertelnie chorego stała jego żona, z chusteczką przy oczach i wzrokiem pełnym
przedwczesnego cienia. A on sam nie mógł nawet już mówić. Po modlitwie
wyciągnął do mnie rękę i tę ostatnią chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Pan
Janusz na kilka godzin przed śmiercią miał w sobie jasny wzrok nowonarodzonego dziecka.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Od bardzo wielu lat noszę w sobie
bezgraniczny respekt dla postaci Ambrożego z Mediolanu. Wczesnochrześcijańskie
podania głoszą, że przy narodzeniu niemowlęcia około 340 roku w niemieckim dziś
Trewirze, rój pszczół osiadł nagle na ustach maleńkiego chłopca. Dla pokąszenia
warg czy dla obłożenia ich miodem? Przerażona matka gestem ręki chciała odegnać
pszczoły jednak ojciec powstrzymał żonę, czekając aż one same zostawią niemowlę
w spokoju. Ambroży był bratem dwóch świętych: Marcelina i Uraniusza Satyra. Śmierć
tego ostatniego, którą biskup Mediolanu opłakiwał z bólem, dogłębnie poruszony,
skłoniła go do napisania okolicznościowego dziełka, kryjącego w sobie jednak
wstrząsające przesłanie. W „Mowie o życiu brata Satyra”, Ambroży wychodząc od pawłowej logiki jakościowego
rozdźwięku między śmiercią, która podobna jest do zysku, a życiem na tym
świecie, które przypomina nieustanne cierpienie (por. Flp 1, 21 – 24),
niespodziewanie dochodzi do gloryfikacji aktu śmierci, jako definitywnej dla
dziejów świata decyzji Boga. Przez ukrzyżowanie Syna Bożego człowiek dosięgnął
zbawienia. Z tego powodu też świat chrześcijański celebruje śmierć Chrystusa
jako najbardziej wzniosłą rocznicę w ciągu roku. Śmierć zatem nie była częścią
ludzkiej natury od początku – konkluduje Ambroży – ale dobry Bóg dołączył ją do
losu człowieka jako uleczenie! W efekcie bowiem separacji stworzenia od
Stwórcy, egzystencja ludzka stała się nieznośna, pełna ciężaru pracy i
nadmiernych cierpień, które człowieczy los uczyniły żałosnym. Nieśmiertelność
bez łaski obróciła się w przekleństwo. Aby więc wybawić człowieka od ciążącego
nad nim wiecznie ucisku, Bóg pierwszy raz okazał swe miłosierdzie i zesłał
Adamowi śmierć dla uzdrowienia (por. Św. Ambroży, Mowa o życiu brata Satyra,
księga II, 40 nn). Kto miałby śmiałość pomyśleć, że śmierć nie przynależy do
atrybutów Bożej sprawiedliwości lecz w istocie jest aktem Bożego miłosierdzia?
Nie skazuje lecz wyzwala? Pszczoła, co obsiada wargi dziecka, chcę ukąsić czy
osłodzić?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Chrześcijański ronin przez całe życie
uświadamia sobie w jaki sposób będzie odchodził z tego świata. Śmierć dla
ronina jest logicznym wyprowadzeniem podstawowej linii jego myśli, słów i
uczynków poza próg wieczności. Jak nie może być istnienia, którego nie
zakończyłaby śmierć, tak samo nie ma śmierci odmiennej od stylu istnienia.
Jeśli ludzka egzystencja jest w gruncie rzeczy systematycznie narastającym
procesem wyzwalania się człowieka z rzeczy, które przeszkadzają w dosięgnięciu
pełni, tak śmierć będzie momentem wiecznego wejścia w posiadanie tego jedynego,
co konieczne. Na ile zatem oddałem, na tyle i dosięgnę. Człowiek nie wyzwala
się przy tym tak, jak sam chce, z tego, czego już nie potrzebuje lub wtedy, gdy
tego zapragnie. Cykl odbierania złudzeń w życiu jest zaskakujący, gwałtowny i
obiektywny – krótko mówiąc, nie jest zależny od naszych upodobań. Tak więc
ronin z całych sił, rozumnie, w sposób moralnie uporządkowany, bez niepokojącej
niedojrzałych sztucznej zwłoki, staje się gotowym by ostatni raz tutaj i
pierwszy raz tam, objąć pełnym spojrzeniem cztery rzeczywistości podstawowe dla
życia. Ronin patrzy na cały świat bez podziałów. Ronin spogląda na wszystkich ludzi
z jednakowym szacunkiem. Ronin widzi swoje serce całkowicie otwartym. Wreszcie
ronin rozpoznaje Boga takim, jakim On naprawdę jest, a nie takim, jakim
chciałby Go odczuwać. Ronin może już odejść.<o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ten sam ksiądz Romuald, który przed laty
prowadził mnie po Drodze Krzyżowej salami płockiego hospicjum, napisał mi w
liście, że jest gotowym na śmierć. Lubię chodzić ulicami Płocka – mówi – lubię
wejść do katedry. Czuję, że nie gnębią mnie już ludzkie ambicje, nadmierne
plany i rywalizacja. Chcę być naturalnie dobry i żyć w zgodzie ze wszystkimi.
Jedyne czego pragnę dziś, to by świat szedł dalej drogami prawa objawionego.
Poruszyło mnie bardzo to ostanie zdanie, choć zarazem ufam, że nie było ono
zdaniem do mnie ostatecznym. Pewne jest tylko to, że jak żyłeś, tak też ostatni
raz dane ci będzie spojrzeć na ten świat.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjbMKssbPtL5NrRighnaXhbixICoeLyDSl99o3lyJdLqvdounyTTys-6s2JUWKlAs0rQalNlKP3fZFVp13qKUj58VwKAUAMiyQRnfFfmaDnrAwvldmp9dwY2MDq5m_z1Fj8kP0fKvGiH55F/s1600/20170731_144446.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjbMKssbPtL5NrRighnaXhbixICoeLyDSl99o3lyJdLqvdounyTTys-6s2JUWKlAs0rQalNlKP3fZFVp13qKUj58VwKAUAMiyQRnfFfmaDnrAwvldmp9dwY2MDq5m_z1Fj8kP0fKvGiH55F/s320/20170731_144446.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-3114389018288901432017-11-23T13:29:00.001-08:002017-11-23T13:29:44.050-08:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(13) Wszystkie ciężary ronina</b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Tuż
przy trzecich drzwiach od lewej na górnym piętrze domu Sióstr Misjonarek
Świętej Rodziny w Mławie, od wewnętrznej ściany - więc widoczny dopiero dla
tych, co przekroczą próg konwentu - wisiał obrazek z Afryki. Kto zająłby się
wyceną jego prawdziwej wartości? Wykonano go z afrykańskiej, taniej trzciny,
naniesiono węglanym rylcem czarne postaci w tańcu na tle słomianych chałupek.
Nigdy nie zwróciłbym oczu na obrazek, gdyby nie przyszło mi wyczekiwać tamtego dnia
spotkania z przełożoną domu. Drzwi otworzyła sędziwa siostra Krzysztofa.
Pozdrowiła mnie ciepło jak zawsze, po czym zanikła w przyciemnionym korytarzu,
ofiarowując się w poszukiwaniu przeoryszy. Wodziłem wzrokiem po ścianie, aż
dotarłem okiem do afrykańskiego obrazka. Przełożona zwlekała dłuższą chwilę z
audiencją więc zajęła się mną dobra siostra Krzysztofa. Zrobiła ciepłą herbatę
w mroźne popołudnie. To ona ten obrazek wiele lat temu przywiozła z Libii. Nie
pomyślałbym nawet, że siostra Krzysztofa mogła być dawniej misjonarką. Chyba od
dziecka tak jak i potem zresztą, bez przeobrażeń ni upływu czasu, widywałem ją
na ulicach Mławy. Od dnia, gdy zamieszkała w klasztorze nad plebanią czas się dla
niej zatrzymał. Miałem wrażenie, że zawsze wyglądała tak samo, chodziła tym
samym krokiem i dźwigała ze sklepu te same ciężary z zakupami. Siostra
Krzysztofa dbała w Mławie o zakonną kuchnię i pralnię. Pachniała więc proszkiem
od ciasta i prania, miała niesłychanie dobrą twarz, spracowane dłonie oraz
rozmodlone oczy. Aż do rozmowy pod obrazkiem przypisywałem jej tylko dwie funkcje.
A ona była misjonarką. Miałem szczęście, bo potem zostaliśmy rzadkiej klasy
przyjaciółmi: siostra Krzysztofa – doświadczona wiekiem zakonnica i ja, klecha smarkacz.
Żyliśmy daleko jedno od drugiego ale zawsze pytaliśmy o siebie. Mieliśmy
zaledwie chwilę na rozmowę i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nie często spotyka
się człowieka o duszy tak po prostu szlachetnej, jakby najdalszej od korupcji.
Siostra Krzysztofa odeszła jak istniała, nikomu sobą nie robiąc problemu. Wszak
żyła tak, jak afrykański obrazek, który sama przywiozła z Libii – na drugim
planie, z taniego materiału, za drzwiami. Aż po dziś dzień, gdy przekraczam
próg domu Sióstr Misjonarek w Mławie, instynktownie wzrokiem poszukuję obrazka,
a w korytarzu widzę wychodzącą ku gościom siostrę Krzysztofę. Tak nas
wszystkich jakoś dźwigała ku górze i odmawiała stanowczo, bym jej siatki z
zakupami choćby raz mógł udźwignąć na piętro.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">W
umysłach i ustach ideologów oraz reżyserów propagandy bycie katolikiem to przede
wszystkim doświadczenie ciężaru wiary. Zwątpienie jest przytłaczające, to fakt.
Nie dziwi zatem, że ludzie zmiażdżeni depresyjnym pesymizmem epoki, pragną to
samo smutne uczucie przypisać wszystkim innym, zwłaszcza tym, którzy mają
nadzieję, ufają miłości lub poszukują zbawienia. To dlatego w podejrzeniach
wielu chrześcijaństwo od pierwszego kontaktu wyraża zawsze, wszędzie i przez
wszystko deprymujący ciężar Krzyża. Być katolikiem – udowadniają nam
powszechnie – to uginać się tym samym pod ciężarem drastycznej moralności,
która w swym etosie pozostaje idealistyczną tęsknotą, w praktyce okrutnych norm
nie do wypełnienia. Ile cierpienia sumieniu przydają niczym nie poskromione
skrupuły. Na drugim miejscu doskwiera kościelna instytucja, do której z zapisu,
od dziecka przynależeć musi katolik, uwikłany bezsilnie w pajęczą sieć świąt,
przykazań, relikwii czy odpustów. Nie do zniesienia jest tryumfalny klerykalizm.
Wreszcie przytłacza nawet ta niepewność bycia zbawionym. Nikt nie potrafi
wskazać ile umartwień trzeba ofiarować, by uciszyć trwogę, anulować wyrok, oswoić
pomruk słusznego gniewu Boga. Od chwili przybicia przez Lutra wszystkich tez na
drzwiach wittemberskiej katedry, od momentu gdy Memling postawił ostatnią,
czarną kreskę pędzlem na obrazie <i>Sąd
Ostateczny</i>, Kant wzywał do wyjścia z niedojrzałości wieku dziecka i odwagi
w korzystaniu z własnej inteligencji – <i>sapere
aude</i>, Novalis wskrzeszał bohatera w podróżniku a Nietzsche ogłosił śmierć
Boga – rozstrzygnięto arbitralnie, że katolicka wiara jest ciężarem.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Bywa
więc, iż ludzie, których bezwzględnie prześladuje cień podejrzliwych idei, paraliżowani
ich złowrogim przesłaniem, nie są w stanie słuchać Bożego Słowa. Oto bowiem już
w Księdze Wyjścia jej autor sporządza poruszającą wszystkich listę imion i
osób. Uwaga dobrego Boga zdaje się spoczywać na ludziach, którym trzeba
przynieść wytchnienie: wdowa, sierota, ubogi, obcokrajowiec i człowiek z jednym
tylko płaszczem (por. Wj 22, 20 – 26). Powiedz wdowie, że jutro znów umrze ktoś
w jej domu, a nie uniesie w sobie więcej żałoby. Wyrwij sierocie dłoń z dłoni w
ciemnościach, a pęknie mu serce z bojaźni. Zdzieraj lichwę z ubogiego, a
zawiąże sobie sznur na szyi. Wydaj przybysza dyktaturze. Bez wahania przegryzie
kruchy plastik cyjanku. Bóg precyzyjnie wylicza imiona tych wszystkich, którym
nie wolno już więcej nakładać ciężarów. Ponadto On sam pierwszy chroni
uciśnionych i skłonny jest darować ulgę temu, kogo życiowy kompleks przytłoczył
nadmiernie ku ziemi. W Bogu nie ma żadnej potrzeby przeciążania człowieka, stąd
każdemu cierpieniu towarzyszy pociecha, upadkowi przebaczenie, zwątpieniu
umocnienie a wysiłkowi odpoczynek. Kto wierzy w Boga, doświadcza wytchnienia.<o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Ronin
jak nikt inny przenika dwuznaczną konfuzję swoich czasów. Przypatruje się
uważnie kulturze, punktując precyzyjnie wszystkiemu winny paradoks: człowiek
współczesny wziął pozory za głębię, satysfakcję za szczęście, propagandę za
przesłanie. W efekcie domagał się wolności lecz dał się katu posadzić na
krześle. Odrzucał jarzmo i wierzgał przeciw brzemieniu, po czym tryumfalnie runął
w gardziel nienasyconej depresji. A
chrześcijański ronin nie cofa się, gdy patrzy cierpieniu prosto w oczy. Lecz
nie wytkniesz mu jednej, starczej zmarszczki na czole. Codziennie unosząc ciężary
świata zachował dłonie artysty. Racjonalnie rozpoznaje ogień na linii
horyzontu, mimo to zasypia z równym oddechem w piersi. Bywa, że ktoś ważny z
kręgu wpływów przełamuje samego siebie, a upewniony, że nikt go nie widział, łapie
ronina za rękaw i pyta: nie miałeś nigdy prywatnego jachtu, nie płaciłeś
adwokatom, nie klaskałeś na wiecach i nie prosiłeś o pomoc terapeuty – czyś ty
sam sprostał wszystkiemu?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjxdhE2uMLCtpTJgSh-jtYsXyYnDPD_Uv5e1lyBOH7wO59rex50subOQ0OHrIN71r5V__avyQUUPbU_T30synwJjhOa3UA-ASNHxgf6NgP8oJIpgVAzYKcMgbeoC1LUh9M9zTgPt0M2nOwR/s1600/12325547_987542464632559_1997809800_o.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjxdhE2uMLCtpTJgSh-jtYsXyYnDPD_Uv5e1lyBOH7wO59rex50subOQ0OHrIN71r5V__avyQUUPbU_T30synwJjhOa3UA-ASNHxgf6NgP8oJIpgVAzYKcMgbeoC1LUh9M9zTgPt0M2nOwR/s320/12325547_987542464632559_1997809800_o.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-5261292394943504552017-10-26T14:09:00.002-07:002017-10-26T14:09:56.165-07:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<b>(12) Ronin humanista</b></div>
<div style="text-align: right;">
<b><br /></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jaime Fuentes to biskup z Minas. A Minas
to niewielka stolica skomplikowanej historycznie i administracyjnie małej
diecezji w Urugwaju. Przyszło mi towarzyszyć biskupowi Jaime jakby w dwóch
odsłonach mojego misyjnego życia. Drugi etap był najciekawszy – chodziło bowiem
o wypracowanie dyskretnej lecz radykalnej reformy duszpasterskiej i
administracyjnej struktury Kościoła katolickiego na tych terenach. Mówiąc
najprościej i bez zbędnego wnikania w szczegóły, zewnętrzny organizm kościelny
jakby nie nadążał za przyśpieszającym od czterdziestu lat procesem wewnętrznego
opustoszenia, co i raz prowokowanym głębiej przez modernizm czy teologię
wyzwolenia ad intra oraz agresywnie lewicową ideologię społeczną ad extra.
Przed wyjazdem wszystkich biskupów urugwajskich do progów Piotrowych należało
papieżowi przedstawić możliwe rozwiązania sytuacji. Pracowaliśmy z biskupem
zazwyczaj we wtorki. Robiłem, co zostało mi zlecone. Z biegiem czasu jednak
utarło się, że wtorkowe bloki robocze kończyliśmy wspólną kolacją i zgoła
lżejszymi w swej formie tematami. Biskup Jaime lubił opowiadać. Spośród wielu
anegdot tamtego czasu szczególnie wspominam tę jedną. Młody ksiądz Fuentes miał
szczęście w trakcie studiów z dziennikarstwa dwa lata spędzić u boku świętego
już dziś Josemarii Escrivy w Rzymie. Wspominał, jak to pewnego dnia założyciel
Opus Dei przechadzał się swoim zwyczajem po korytarzach rezydencji, otoczony
grupą młodych studentów - rozprawiając, żartując, dyskutując. W pewnej chwili
zbliżył się do księdza inżynier, który nadzorował pracę przy budowie jednego z
nowych ośrodków dla młodzieży w Wiecznym Mieście. W centrum tym ze szczegółami
planowano umieścić dyskretną kaplicę – oratorium. W pewnej chwili rozmowy inżynier
miał zapytać Escrivę: <i>Ojcze, które z
naszych oratoriów podoba ci się najbardziej</i>? Energiczny z charakteru ksiądz
</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">bez wahania podbiegł w
stronę najbliższego okna, otworzył je na oścież i wyciągając palec ku
zatłoczonym ulicom Rzymu, krzyknął: <i>to
oratorium jest najpiękniejsze</i>!<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Kościół
ma instytucje ale nie ma granic. Kościół stawia budynki ale nie mieści się w
nich Ewangelia. Kościół administruje hierarchicznie ale nie związuje tym
uniwersalnego działania Ducha Świętego. Jeden z modeli interpretacyjnych
zbawienia to uczucie zaufania między Bogiem a człowiekiem. Stwórca stworzył
wszystko, bo zaufał. Najbardziej ufał w człowieka. Obdarzył go w zaufaniu rozumem,
wolnością, duszą i sumieniem. W efekcie ostatecznym zbawienie oznaczać będzie
powrót do harmonii powszechnego zaufania, jakie upadek pierwszych ludzi zerwał
między Stwórcą a stworzeniem. To prawda, że w Kościele z woli Boga wszystkie
środki do zbawienia są kompletne. Bóg więc zaprasza człowieka do Kościoła, aby
go zbawić z pewnością. Dziś i do końca czasów - przez Ducha Świętego - Bóg
będzie wracał do powszechnego zaufania ludziom, działając zwyczajnie w murach
Kościoła lecz innym razem przełamując je. Aż przeskoczą wszyscy do wieczności. Chrześcijanin,
rosnąc w duchu, nie może więc ustawicznie podejrzewać świata o najgorsze.
Elementem dojrzałej wiary jest odczuwalne zaufanie do tego, że Duch Święty
celebruje chwałę Stwórcy również w oratorium niekonsekrowanego świata.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">W
pierwszym liście świętego Pawła z Tarsu do chrześcijan w Tesalonice znajdujemy tymczasem
krótki lecz dogłębny dyskurs apostoła na temat zbawienia. Swoje rozumowanie
Paweł zdaje się dzielić na dwie części. W pierwszym wątku dowodzi, że bez
najmniejszego wahania wolno uznać, iż chrześcijanin doświadcza zbawczego
działania Ducha Świętego w Słowie Boga, na modlitwie, w świątyni, w kulcie chwały.
I któż temu zaprzeczy? Wielokrotnie było nam dobrze w kościele. Spoczywaliśmy
na piersi Pana. Jednocześnie apostoł idzie śmiało dalej by dostrzec
różnorodność darów Ducha Świętego, których nie można skrępować, zliczyć czy
administrować. I choć nie jest to już tak namaszczone jak obecność Boga w świętych
znakach, to jednak wypada stwierdzić, że niejednokrotnie zaskakiwał nas blask
łaski, rozpraszając cienie najbardziej zapadłych zaułków tego świata. Pisze
więc apostoł: <i>nasze głoszenie Ewangelii
wśród was nie dokonało się samym tylko słowem, lecz mocą i działaniem Ducha
Świętego oraz wielką siłą przekonania</i> (1 Tes 1, 5a). Słowo słyszy się w
świątyni, działanie zaś widzi się w świecie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Na
prawach tej samej zasady Jezus pewnego dnia, w kolejnym z rzędu swych trudnych
dialogów z faryzeuszami, wypowiada jedno z najbardziej popularnych zdań
Ewangelii: <i>dajcie co Bogu – boskie lecz
co cesarskie – Cezarowi</i> (Mt 22, 21). Już od epoki Ojców Kościoła przyjęła
się wobec tej frazy Pana interpretacja w duchu separacji: świat duchowy jest
tym docelowym, a doczesny jest pełen korupcji, trzeba się z niego wyzbywać,
wysilając ducha ku czysto boskim ideałom. Dla przykładu Święty Ambroży, w
jednym ze swych komentarzy, napomina jednoznacznie: “Jeśli ty nie chcesz być
nieposłuszny, nie posiadaj tego, co należy do świata. Jeśli posiadasz bogactwa,
jesteś poddany Cezarowi. Jeśli nie chcesz być winny królowi ziemskiemu, porzuć
wszystko, co twoje i idź za Chrystusem”. A jeśli interpretację separacji
zastąpić komentarzem implikacji? To w intencji podchodzących podstępem do
Jezusa faryzeuszy kryje się logika rozdzielenia: płacić podatek, czy nie?
Szanować świat, czy lepiej okazać mu religijną pogardę? Chrystus nie ma takiego
problemu, a Jego odpowiedź prowadzi nas raczej do myślenia spójnego: można czcić
Boga, nie obrażając Cezara. Dlatego historia chrześcijaństwa od samych
początków odznaczała się postawą czysto ludzkiej roztropności. Gdy dogorywał
starożytny Rzym, a na gruzach jego bogatej kultury stawiało stopę
chrześcijaństwo, Kościół wiedział z niezbitą pewnością, że nie należy z tego,
co rzymskie wyrzucić wszystkiego. Korupcję moralną cesarstwa udało się
oddzielić od kulturowego dziedzictwa imperium. Z tego powodu aż do dzisiaj prawo
rzymskie choćby jest legislacyjnym fundamentem wszystkich kodeksów Zachodu.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Wrażliwy
w wierze ronin bez trudu odkrywa, do jakiej granicy pragnie dojść w swym
działaniu Duch Święty. Różnorodność darów trzeciej Osoby Boga zwyczajnie nie
zna granic. Chrześcijański ronin dojrzewa duchowo wówczas, gdy zdobywa się na
harmonijne scalenie pobożności z czynem. Tak było, jest i zapewne będzie, że
przed złożeniem ziarna w glebie, roztropny rolnik wytrwale oczyszcza teren.
Dlatego procesom ewangelizacji towarzyszy z konieczności praca nad humanizacją kultury.
Trudzić się nad głoszeniem Ewangelii bez troski o pogłębienie bogactwa
kulturowego, to tak jak zapładniać martwe łono. Nie jest to łatwe w tej epoce,
nie było też proste kiedyś. Ronin studiuje więc z uwagą klasyczne zasady etyki,
estetyki czy antropologii. Iluż to ludzi żyje w zaniedbaniu, gardzi pięknem,
popada w depresję brzydoty? A ronin nie tak. Jest piękny swą elegancją. Iluż ze
współczesnych to zgniecione butem czasu mrówki, to galernicy zamknięci po
nadgodzinach w metrze? Nie tak ronin. W najbardziej skromnym miejscu pracy kładzie
on najlepsze talenty, czyniąc sztukę z nużącego rzemiosła. Ile osób nie patrzy
sobie w oczy, ilu okłada pięścią innych po policzkach, ilu warczy jak zwierzę, w
pogardzie za bydło uważając drugich? Inaczej
ronin - łagodny, światły, dobry. Jak łatwa jest pobożność w świątyni, tak
naturalna będzie jej ewangeliczna konsekwencja w świecie. Życie chrześcijańskie
nie wyczerpuje się w umiejętności pójścia w niedzielę do kościoła. Być
chrześcijaninem to również umieć wychodzić z kościoła do sensownego życia w
świecie.<o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Z
bogactwa misyjnych przygotowań, które dane mi było przeżyć, najbardziej
wspominam jeden z wykładów, jaki prowadził dla nas początkujących inny
doświadczony misjonarz. Streszczał nam on sprawnie tego dnia podstawowe idee
encykliki <i>Redemptoris Missio</i> Jana Pawła
II. Pamiętam od tamtej chwili zasadę, która uczy, że każdy misjonarz - nawet
jeśli posłany jest do miejsca, w którym nie głoszono nigdy Ewangelii albo
ludność nie była gotowa jej przyjąć, w skutek czego nie urosła struktura
widzialnego Kościoła, jego budynków, szkół czy instytucji – musi wiedzieć z
niewzruszoną pewnością, że w sercach tych ludzi jednakowoż Duch Święty zaczął
już swoją robotę.</span><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4gX-1v_9lDhyphenhyphenPIXwdm8Wwp3eIpXxmp3yOOk2U3Ep9oRX8ee6_5Fh6-yAnjCIxrz2bIV-2vNKRoc35XxPpvBwrp8U8huHJcb5eYF9irKV_2tT4TsJQJKjK_GFOzvQ5aLzjKLee6Mz4Ya1U/s1600/P1010103.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4gX-1v_9lDhyphenhyphenPIXwdm8Wwp3eIpXxmp3yOOk2U3Ep9oRX8ee6_5Fh6-yAnjCIxrz2bIV-2vNKRoc35XxPpvBwrp8U8huHJcb5eYF9irKV_2tT4TsJQJKjK_GFOzvQ5aLzjKLee6Mz4Ya1U/s320/P1010103.JPG" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-33981596527514876062017-09-14T13:00:00.000-07:002017-09-14T13:00:05.912-07:00KODEKS RONINA<div style="text-align: right;">
<span style="font-size: large;"><b>(11) Ronin walczy o życie</b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">To jest dzielnica Jana Pawła II, a
parafia pod wezwaniem Matki Bożej z Częstochowy. Nie, nie jesteśmy w Wadowicach
ani w Krakowie, gdzie od lat na każdym, brukowanym placyku ustawia się pomnik
polskiego papieża na tle Jasnej Góry. Brazylia, stan Sao Paolo, suchy, ciepły,
przyjemny klimatycznie interior wielkiego jak kontynent kraju. Znajdujemy się w
urokliwej miejscowości Sao Jos</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">é
de Río Preto, gdzie na ulicy imieniem Rosa Generosa Pinheiro proboszczem od
niepamiętnych lat jest polski misjonarz ksiądz Tadeusz Szerszeń. </span><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Zainicjował
pracę w slumsach, nocą słuchał ulicznych strzałów, mieszkał długi czas w
jakiejś cerowanej budzie, skorpiony rankiem wyjmować musiał z butów. Złączył
ludzi w katolicką wspólnotę, zbudował duży kościół i solidną kaplicę w drugiej
części powierzonej mu dzielnicy, otworzył prężnie działające przedszkole a
biskupa przekonał, żeby patronką parafii została jakaś polska Matka Boża z Częstochowy.
Miejscowym trudno jest tę nazwę przecedzić przez zęby, sanktuarium trzeba
lokalizować gdzieś palcem na mapie, w dodatku nie jest to Aparecida. Pomysł
jednak przyjęto z szacunku dla zasług kapłana.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Szerszeń nie jest typem medialnego
misjonarza, którego facjatą wykleja się pocztówki znad dalekiej, romantycznej
Ucayali lub Niagary, z czarnoskórymi dziećmi na ramionach. Kto słyszał o padre
Tadeo? Nie znaliśmy się przedtem z Polski. Ojciec Szerszeń nawiązał z nami
kontakt internetowy, potem wymieniliśmy wspólne odwiedziny dla wzmocnienia
misyjnej znajomości. Ksiądz Tadeusz lubi towarzystwo, dużo opowiada, choć
żartuje niewiele. Mam wrażenie, że obserwuje człowieka, studiuje jego gesty,
niby nie patrzy ale widzi, nie ocenia lecz dosadnie powie, co myśli. Gorzej
jeszcze, jak nic nie powie. Siedzieliśmy sobie czasem przy popołudniowej kawie,
korzystając z ciepła, gdy nagle Tadeusz Szerszeń ni stąd ni zowąd potrafił
zapytać: a ty co nauczasz o łasce Bożej? I w dobie, w której połowa księży
katolickich nie ma pewności: jak i komu udzielać Komunii Świętej,
bezceremonialnie robił nam katechezę o tym, że łaska to życie Boże w duszy
człowieka. Niedawno świętował pięćdziesiąt lat kapłaństwa, z czego dwadzieścia
sześć spędzonych w Brazylii. Powróciły wspomnienia. Tadeusz Szerszeń zapatrzył
się w okno z zamyśleniem i wrócił pamięcią do lat seminaryjnych z Drohiczyna,
kiedy za wykładowcę hebrajskiego miał słynnego księdza Jana Zieję. W połowie
lat formacyjnych młodego Tadeusza dopadły wątpliwości – bo był jakiś inny, nie
mieścił się w tym miejscu i układzie, zamierzał więc skończyć semestr i odejść.
Pamięta, że długi czas chodził z wahaniem ukrytym głęboko w myślach. Pewnego
dnia spacerował po ogrodzie i mijał przechodzącego Zieję. Ni stąd ni zowąd ksiądz
Jan położył Tadkowi rękę na ramieniu, spojrzał alumnowi w oczy i nie wiadomo
dlaczego powiedział: nie bój się, wszystko dobrze, jesteś na swoim miejscu.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Powołanie chrześcijańskie niesie w sobie
wezwanie do zwycięstwa. Każdy chrześcijanin pielęgnuje dumną godność, przeżywa
wiarę w perspektywie dojrzałej wolności i nikt nie jest w stanie wyrwać mu z
piersi oddechu nadprzyrodzonego sensu. Taki i tylko taki jest charakter
chrześcijańskiego zwycięstwa. Kroczenie przez ten świat pewnym krokiem i z
podniesionym czołem nie wchodzi w konflikt z pokorą. Chrześcijańskie zwycięstwo
bowiem nie jest tym samym, co doczesny sukces, zręczność polityczna lub siła
pięści. Człowiek dziedziczy duchowe zwycięstwo chrześcijan wchodząc
konsekwencją wiary w Paschę Chrystusa. To dlatego również nie godzi się
wiecznego kapitału paschalnej wiktorii poświęcić marnym, doczesnym potyczkom.
Potencjału krzyża i zmartwychwstania wolno użyć jedynie w tej części bitwy, w
której rozstrzyga się walka o samo jądro ludzkiej egzystencji.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">W konsekwencji tego prorok Jeremiasz
odkrywa zaskakującego przeciwnika, którego zmuszony będzie pokonać orężem
paschalnego zwycięstwa. Znów nie jest to czysto ludzka potyczka, w której
krzepki pachołek podaje stojącemu naprzeciw proroka żołdakowi tarczę, hełm i
miecz. Za chwilę skrzyżują się pięści, poleje się krew, na balkonach cyrku
mdleć będą wątłe kobiety i zdzierać swe gardła podnieceni panowie. Tryumfatorom
zaś na opasłe karki mecenasi i humaniści nałożą pozłacane wawrzyny. To nie jest
ta walka. W paschalnym zmaganiu nikt przeciwko nam nie napina muskułów.
Przeciwnikiem proroka jest tylko on sam, musi pokonać samego siebie, sprostać
rękawicy rzuconej przez życie, przełamać siebie na ubitej ziemi własnej
egzystencji. Prorok nie widzi innego zagrożenia z zewnątrz, gdy wyznaje:
„zaczął trawić moje serce jakby ogień, żarzący się w moim ciele” (Jer 20, 9b).
Wróg nie podszedł pod mury twierdzy, nie trzeba uderzać w bębny na trwogę,
niczemu nie służy mobilizacja sił. W sobie mam żagiew i płomień przeciwnika.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Nawrócony ronin zatem wyczuwa, że dużo
łatwiej było przedtem tryumfować nad lękiem, smutkiem, biedą albo samotnością,
niż teraz z wiarą stanąć do zapasów o życie. Wiara zmusza do konfrontacji z
rzeczywistością w jej najgłębszych pokładach, bez wikłania się w spory na
poziomie jej społecznych, psychologicznych czy politycznych przejawów. Człowiek
po pierwsze musi walczyć duchowo, by zdać sobie sprawę, że bez Boga nie może
dalej istnieć, że nie ma siły postawić na ziemi następnego kroku. To zwycięstwo
aktu wiary. Po wtóre ronin pokonuje w sobie pokusę wielkości, uznając siebie za
jednego z maluczkich tego świata. To bitwa o pokorę. W konsekwencji
chrześcijanin zdobywa się na miłość bezinteresowną, deklarowaną i dozgonną,
pokładając upodobanie serca nie tylko w tych, którzy są tego warci ale jeszcze
bardziej w tych, którzy tę miłość potrafią utrącić. To tryumf heroizmu. Być
może definitywnym wywieszeniem sztandarów na murach przeciwnika będzie ocalenie
sensu życia, który jest darowany wszystkim od poczęcia aż do chwili śmierci,
niezależnie od tego, jaki przyznano nam tytuł, ile wpłacono nam na konto i kto
przygląda się nam raz przychylnym, raz krzywym dla kaprysu spojrzeniem. To
przewaga ładu sumienia. O to walczy ronin i tak on w Bogu zwycięża.<o:p></o:p></span></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Byłoby więc czymś dalece nieroztropnym
ograniczać siłę paschalnej wiary jedynie do szukania pocieszeń, które chwilowo
są w stanie dać nam wytchnienie od psychologicznych, społecznych lub
kulturowych stanów trwogi, choroby, zdrady czy cierpienia. Walka o życie w
istocie znaczy więcej. Gdybyśmy moc Boga zredukowali jedynie do uzdrowień i
pocieszeń, On sam znalazłby się na szerokiej liście naszych doczesnych
terapeutów, a życie wewnętrzne łatwo zniekształcilibyśmy w zwierciadle ludzi
płaczących po kościołach, nadwrażliwych na cudowności, które pozwalają zwrócić uwagę
od koszmarów życia w stronę egzaltacji. Zresztą, w ostatnich latach taka postać
katolicyzmu - zredukowanego do pewnej formy terapeutycznej religijności -
okupuje dużą przestrzeń Kościoła. Lecz Bóg nie tyle służy by pocieszać bez końca
i uzdrawiać. On przede wszystkim wie, jak definitywnie rozwiązać problem naszej
egzystencji. Terapeutyczne szukanie religijnej pociechy to jeszcze nie to samo
co wewnętrzna naprawa życia. Dlatego tę egzystencjalną walkę ronina Bóg ma zwyczaj przeprowadzać
od początkowej pociechy do praktycznych i trwałych cnót, postanowień, nawyków.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgzanVrnYBdMUw4rHrak1QoGQyEIOkbNipv5jbgXD3qe8D155e5ex6AC0EngcxwnvCiYV7MhsvNnXgF56qeOW9w6d7rsC9aLYkSe2hQFJOwANIAWb3hCuk-H9JncqK7MOXVCLX1LO2vh1sc/s1600/20160705_132846.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1200" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgzanVrnYBdMUw4rHrak1QoGQyEIOkbNipv5jbgXD3qe8D155e5ex6AC0EngcxwnvCiYV7MhsvNnXgF56qeOW9w6d7rsC9aLYkSe2hQFJOwANIAWb3hCuk-H9JncqK7MOXVCLX1LO2vh1sc/s320/20160705_132846.jpg" width="240" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-47294492496545697072017-08-25T13:30:00.001-07:002017-08-25T13:30:53.411-07:00KODEKS RONINA<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: right; text-indent: 18pt;">
<b>(10) Ronin poza podium</b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: right; text-indent: 18pt;">
<b><br /></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Poznawałem Dzieło Boże w czasach, gdy na
dźwięk słowa: Opus Dei, wielu mędrków pozbawionych odwagi bezpośredniej konfrontacji,
kładło wskazujący palec na ustach i patrząc dwuznacznie w gwiazdy, syczało,
zaklinało, wróżyło i przędło cuchnącą pomówieniami nić mitu, konfabulując słowa
z obnażonego już od dawna, modernistycznego słownika hipokryty: Kościół bogatych,
elita, katolicka masoneria, dwie klamki i dwa kluczyki, sekta, radykalna
prawica, ukryta finasjera biskupów, sekretna władza nad Watykanem, kod Leonarda
da Vinci – i szkoda dalej wyliczać. Dziś
coś uległo zmianie w propagandzie salonu. A może – co znamienne dla tej strony
światopoglądu – wyczerpała się ograniczona wyobraźnia lewaków albo nadszedł moment
ewaluacji nowoczesnych pomysłów ewangelizacyjnych, z których większość przypomina
balony bez powietrza wywieszone po hulance na płocie. Przeszła nam fantazja po
czterdziestu latach duszpasterskiej szarży i każdy już przewiduje, że nadchodzi
chwila, gdy specjalistów trzeba będzie poprosić o pomoc.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">A ja pamiętam jak z kolegą Piotrem,
zaledwie po roku kapłaństwa, szukaliśmy zacisznego miejsca na odbycie dnia
skupienia co miesiąc. Wiadomo - w seminarium żyć modlitwą jest łatwo, bo
wszystkie uzgodnienia duchowych formatorów potwierdzają regularne dzwonki z
korytarza. Ale potem zaczyna się tak zwana dola neoprezbitera i kosztuje doczytać
brewiarz między pogrzebem a kancelarią. Wydzwanialiśmy zatem do kilku zakonnych
kongregacji, których ascetyczne korzenie zdawała się potwierdzać nam mistyczna
tradycja wieków. A ilu ludzi macie na to skupienie? – po drugiej stronie
słuchawki urzędowy głos męczył nas za każdym razem tym samym tonem ankiety. Dwóch
– odpowiadaliśmy ze wstydem Piotrek i ja. A nie, my przyjmujemy grupowo –
zawsze tak samo kończyły się negocjacje. Na szczęście, po którejś z rzędu
czarnej polewce podanej nam przez telefon do stołu, mój kolega przypomniał
sobie, że pisał magisterkę z duchowości księdza Escrivy i że może w Dziele
pójdzie nam łatwiej. Wtedy chodziło już tylko o kilka godzin w ciszy, przed
Najświętszym Sakramentem i z daleka od naszych plebanii. Ksiądz Jan przyjął nas
jak młodszych braci. Bez ankiety i pytań o szczegóły, przygotował dwie
medytacje w obecności Sanctissimum, możliwość spowiedzi lub duchowej rozmowy,
różaniec, lekturę a nawet obiad za darmo. Tylko dla nas dwóch w potrzebie, bez
konieczności dźwigania za sobą duszpasterskiej grupy.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Kiedy więc kilka lat później mieszkałem
już w zachodniej Europie, od dłuższego czasu poszukiwałem księdza, który mógłby
mnie godnie wyspowiadać i ważnie rozgrzeszyć. Po kilku wstydliwych próbach - wolałbym
je tu przemilczeć - przyparty do muru, rozglądałem się wokół, myśląc w gorączce:
jak tu przetrwać duchowo? Wróciła mi zbawienna myśl: Dzieło! Trzy lata
prowadził mnie father Fergus, który dziś jest proboszczem na Merrion Road w
Dublinie ale w tamtych czasach służył jako kierownik duchowy jednego z
akademików, prowadzonych przez Opus Dei na Hume Street. Odnalazłem to miejsce.
Rozmawialiśmy długo. Wyspowiadałem się – rzekłbym – komfortowo. Po pierwszym
spotkaniu father Fergus wręczył mi kartkę z wypisanym na niej numerycznym kodem
do drzwi domu i komentarzem: słuchaj, masz dużo na głowie. Tu przyjdziesz,
kiedy chcesz. Pomodlisz się, obejrzysz telewizję, poczytasz książkę lub
odpoczniesz. Jesteś u siebie w domu. Żadnej kalkulacji kosztów czy elity –
irlandzki ksiądz przyjął obcego Polaka w potrzebie. Nie musiałem spełniać
nadzwyczajnych kryteriów. Dziś pracuję w Urugwaju i raz w tygodniu przepycham
się w korkach stolicy ku centrum wzdłuż eleganckiego budynku z napisem CADI. To
kompleks szkolny prowadzony przez Opus Dei w najbiedniejszej i najbardziej zbójeckiej
dzielnicy Montevideo – Casavalle. Uśmiecham się sam do siebie, gdy myślę, że ci
oskarżani o budowanie elitarnych sektorów w świecie, idą równym krokiem do
zwycięzców i przegranych, odgadując tak w jednych, jak w drugich jednakowo
potrzebujących. Ci natomiast, co oskarżają, sami często nie chcą wystawić głowy
z ideologicznego ghetta, dla jakiegoś powodu odmawiając raz bogatym, raz
biednym, wsparcia, ratunku lub zbawienia.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">W tym kontekście dialog Jezusa z
Kananejką należy to najbardziej nietypowych spotkań Pana, zapisanych w
ewangelii. Próżno medytować tę scenę z punktu widzenia europejskiej mentalności.
Dla nas w pewnej chwili Jezusowi po prostu brak kultury osobistej. Pokazuje
plecy znękanej kobiecie, raz: gdy ona osobiście wzywa pomocy Syna Dawidowego i
drugi: gdy o zakończenie ekscesu proszą poirytowani uczniowie. Ale logika
biblijna dopełnia się w symbolach. Wszystko w tym spotkaniu ułożone jest tak,
aby proszącą Kananejkę doprowadzić do zdania o psach, którym – według Jezusa –
nie jest dobrze rzucać pokarm przeznaczony dla dzieci (por. Mt 15, 26 – 27).
Myśląc po ludzku, Jezus takim tekstem obraża umęczoną kobietę. Trzeba jednak
odkryć duchowy sens tego zdarzenia. Pokarmem będzie sam Pan. Podczas swojej
męki zostanie on rzucony psom na pożarcie. Mówi o tym modlitwa lamentacji
mesjańskiej, w której Syn Boży skarży się, przeżywając ostatnie chwile swej
udręki: „sfora psów mnie opadła” (Ps 22, 17). Należy pamiętać, że Jezus cierpiący
utożsami się też z ubogim Łazarzem, pozostawionym samemu sobie u bram pałacu
bogacza, gdzie tylko psy się zbliżały, by lizać wrzody biedaka i dać ulgę jego
nędzy (por. Łk 16, 19). Tak do końca ubogi stał się Chrystus na Krzyżu. W
wypowiedzi o psach zatem Jezus nie odnosi się do kobiety lecz do samego siebie.
Jakby Pan chciał postawić w sercu Kananejki ów konieczny do rozstrzygnięcia
dylemat: dziś szukasz oparcia w mojej sile, czy jednak nie zgorszysz się mną,
gdy wydawać się będę przegranym? Łatwo jest polegać na mocnych, trudniej
towarzyszyć potrzebującym.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ronin więc stroni od ludzi co to zawsze
muszą wygrywać. Woli szukać tych, którym może nie wychodzi wszystko, ale gotowi
są na kolejny wysiłek, próbę, ryzyko i wyzwanie - stale wierni prawdziwym
ideałom. Tacy nie wiedzą, czy się uda, są jednak pewni, że próbować trzeba. Dla
ronina ludzie przykręceni do podium oszukują świat, innych i siebie. W gruncie
rzeczy nikt już nie wie: czy oni naprawdę wygrywają? Pewne jest, że każą się nazywać
zwycięzcami. Taki ktoś z podium nie pozna nigdy prawdy, bo w istocie wcale jej
nie szuka. Szuka ciągle sposobu, by wszyscy przyznali mu rację. To nie jest to
samo, co prawda. Taki z podium nie pokocha. Zgodzi się mieć partnerkę, żeby nie
kręcić się w życiu samemu. Leczenie samotności to nie jest to samo, co miłość.
I ten z podium wreszcie nie uwierzy w Boga. On musi mieć nowoczesne poglądy,
drżąc przy tym w środku, by ktoś kiedyś o nim nie pisał na facebooku, że chodzi
co niedzielę do kościoła. Co prawda pozostanie religijny: podczas ślubów,
pogrzebów i modlitwy za kraj. Religijność jednak to nie to samo, co wiara.
Zamyślony nieco ronin zamyka gazetę z wywiadem, którego człowiek z podium
zechciał udzielić czarnym główkom, nakłada słuchawki na uszy i z ulgą słucha Młynarskiego:
„<i>jeszcze w zielone gramy. Chęć życia nam
nie zbrzydła. Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła. I myśli sobie
Ikar, co nieraz już w dół runął – jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz
pofrunął.</i>”.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEje0R4CmkRsRRvZDgzXqF99eZwles3IOzFw2wsnrT0rkQotXmIvzCyM_5-HYwcrA2q1X0tTeNqvHmohlobKcrdeX9b9EW92h6DSCYBThoUOMgaagtXBlH25Tmz-hGGHAN9R4_WulSr0864n/s1600/20140415_151744.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEje0R4CmkRsRRvZDgzXqF99eZwles3IOzFw2wsnrT0rkQotXmIvzCyM_5-HYwcrA2q1X0tTeNqvHmohlobKcrdeX9b9EW92h6DSCYBThoUOMgaagtXBlH25Tmz-hGGHAN9R4_WulSr0864n/s320/20140415_151744.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-46995451040235540852017-08-15T12:13:00.002-07:002017-08-15T12:13:52.083-07:00KODEKS RONINA<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: right; text-indent: 18pt;">
<span style="font-family: Times New Roman, serif;"><b>(9) Dlaczego ronin nie tonie?</b></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman", serif; font-size: 12pt; text-indent: 18pt;">Księża katoliccy są wspaniałym
materiałem na przyjaciół. Nie będziesz miał ich nigdy wielu, za to będziesz
miał ich zawsze i do śmierci. To niemożliwe mieć wielu przyjaciół wśród księży.
W zdecydowanej większości duchowni są indywidualistami, wyposażonymi przez Boga
w twarde charaktery. Unikając dwuznaczności lub pozorów, nie zgodzą się robić w
czyimś świecie za dekorację. Muszą zagrać pierwszą rolę na głównym planie.
Dlatego już na początku przyjaźni z księdzem jest albo twórcza fascynacja,
solidarność, dialog aż do końca albo czasem gwałtowne zapomnienie. Ja mam
jeszcze inny podział tych niewielu przyjaciół księży, których pozyskałem. Noszę
ich sobie w środku jak biało-czarne zdjęcia, wysuwane co rusz z butonierki. Mam
zatem księży przyjaciół doświadczonych bardziej ode mnie, starszych wiekiem,
wodzów i duszpasterzy, którzy nie wiem dla jakiego powodu upodobali sobie przebywać
z młokosem. Mam też kilku przyjaciół z czasu seminarium. Nie piszemy do siebie
często ale w chwilach nielicznych spotkań, krótko i bez kamuflażu wszystko z
cienia kładziemy na stole. Mam jeszcze i tych, którzy stoją za mną murem a ja
twardo staję też za nimi, pomimo gęby wykrzywionej od opinii, mimo potknięć i
niedoskonałości – prawdziwa przyjaźń rodzi się na polach bitew, a nie za
stolikiem w salonikach elit. W ostatni lub nowy segregator pamięci wpinam teraz
wreszcie i księży przyjaciół z kategorii międzynarodowej.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Wśród tych ostatnich ważne miejsce
zajmuje don Antonio Bonzani, włoski misjonarz, który ponad trzydzieści lat temu
wybrał się na służbę do Urugwaju i pozostał tam do dzisiaj. Antonio to baczny
obserwator chylącej się ku wieczorowi, całej kościelnej epoki, konsultant wielu
biskupów aż po Rzym i świadek posoborowego dramatu katolickiej wspólnoty w
Urugwaju. W sytuacji zasiedziałej nad La Platą duszpasterskiej bezradności
nigdy nie stracił pogody ducha, wiernej wiary, ufności w reformę oraz twórczej
inteligencji, która pozwala mu rozróżniać duchy. Przed wyjazdem na misję zdobył
doktorat z dogmatyki. Kiedy w Montevideo nastał, zdecydowany zrobić coś z
chaosem, arcybiskup Cotugno rodem z Italii, powołał swego współziomka na
rektora Fakultetu Teologicznego w Urugwaju. Antonio miał za zadanie postawić tę
uczelnię na nogi. Należało przywrócić polecane przez Kościół katolicki <i>ratio studiorum</i>, położyć kres
ideologicznym szkieletom teologii wyzwolenia, które do dziś tańczą i harcują na
gruzach latynoamerykańskiej refleksji katolickiej, zbudować następnie korpus
kształcenia dla świeckich katechistów z Urugwaju oraz – co najtrudniejsze –
oddalić błędy w wykładach dla przyszłych księży znad La Platy, czyli
przemieszać solidnie kadrę profesorów. Wielokrotnie w naszych rozmowach
wracaliśmy do tych tematów. Antonio był i jest świadom, że nie udało się zrobić
wszystkiego, co zamierzał. Dotykało go często cierpienie. Wykonał jednak
większą część niewdzięcznej roboty, bez wzbudzania dodatkowych konfliktów, bez
wznoszenia sobie pomników czy kapliczek, bez goryczy niespełnienia. Nabył przez
to spokoju z odwagą i wolności z humorem. Kiedy w ostatni poniedziałek, kończąc
wykłady, schodziłem z pierwszego piętra Fakultetu, spotkałem Antoniego w pokoju
docentów. Robił na kolanie notatki, trzymając blisko przed nosem książkę z
wyborem homilii świętego Augustyna. Osobiście wolę czytać Augustyna po łacinie –
mówił, przesuwając palcem gdzieś po stronie – i popatrz tylko na to zdanie: <i>ten, który cię posłał, nie dopuści byś
utonął</i>...<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Być może w skutek zamieszania z tematem
woli Bożej daliśmy sobie z nią współcześnie spokój. Nieco wygodniej jest
wstawić do teologii lub kazania jakąś błyskotliwą myśl z tak zwanej dziedziny
ludzkiej egzystencji, pochylając się ze wzruszeniem, w kółko i bez końca nad:
samotnością człowieka, przebaczeniem wobec najbliższych, bezsennością
nieuleczonych wspomnień czy wewnętrzną wolnością człowieka i pielgrzyma, o
której wszyscy lubią posłuchać. Nad wolą Bożą dziś łamią sobie głowę czasem
jeszcze skrupulatne mniszki lub neurotyczni nowicjusze ale żeby nowocześni
katolicy - to nie! Bo jak tu bez zgubionego klucza podejść do zamkniętego
problemu? Czy wola Boża to dyktatura najsilniejszego Bytu wobec podległych Mu
struktur stworzenia? Czy zawsze tak musi być, jak Bóg chce? A może uda się
czymś wolę Boga przekupić, zmienić, odczarować? Unikać woli Bożej głupio lecz
współpracować z nią to ryzyko.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Według interpretacji Augustyna Piotr,
stawiając odważnie stopę na morzu rozjątrzonym przez sztorm, prosi Jezusa o
powołanie: poślij mnie – mówi do Pana apostoł – pozwól mi iść do Ciebie! Wola
Jezusa jest mu przychylna i papież zaczyna kroczyć. Lecz u Boga tysiąc lat jest
jak jeden dzień, a jeden dzień przypomina millenium. Po kilku krokach Piotr:
rybak, apostoł czy papież, traci z widoku to, co było na początku, więc tonie
(por. Mt 14, 28 – 30). A na początku była zgodność pragnień człowieka z wolą
Boga. Nie trzeba tego komplikować. Bóg chce twojego szczęścia, pobudza więc
twoje serce, wspiera twoje pragnienie i zamierza skutecznie doprowadzić je do
celu – to właśnie nazywa się wolą Bożą. I nie ma w naszej wierze pojęcia
bardziej sprzyjającego egzystencji człowieka.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ronin znajduje rozwiązanie problemu życia w silnej woli, a nie w płochliwych sentymentach. Wola potrafi
dosięgać wiecznych odpowiedzi, sentymenty co najwyżej ocieplają krajobraz na
chwilę. Najpierw jesteśmy tego bardziej niż pewni lecz złośliwy chaos
zwichrzonego porządku natury wyrywa nam potem rozum z głowy: wtedy na początku
dnia zawsze z z czcią całowałem sutannę, dziś parzy mi ona ramiona. W tamtej
pierwszej minucie nie odrywałem od niej wzroku, dziś do niej nie otwieram ust.
Gdy pierwszy raz trzymałem moje dziecko na rękach, płakałem ze wzruszenia, dziś
nie przestaję krzyczeć ze zmęczenia. Wówczas pierwszy raz gotów byłem dla
sprawy postradać życie, dziś budzik o szóstej rano jakby podcina mi gardło. Na
granicach epok obalaliśmy dyktatury, dziś plujemy sobie po oczach – emocje,
lęki, żądze, plany, idee i przesądy miały, mają, mieć będą swe protesty.
Odzyskasz perspektywę, gdy poskromisz w sobie histeryka. Jesteś tylko
człowiekiem lecz kopiąc się z falą wytęż wzrok i powróć myślą do brzegu: skąd i
po co zacząłeś? Tam jest twoja własna wola Boża. Jeśli pierwsze jest na
początku, kroki postawione po pierwszym da się policzyć bez błędu.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6SZyoNb9lI0fsUnPKagdRXivm1CjW8B8rN2CP4ZNlHQg5tlh5wPOWdTzfbBmUPoqG_Y3e0R2Vyt0shv4Ai6QhaQw4X_pSbpQ8PvRxQvQBd8N9PSu2zDipb0Q8IOCbtmSAocHKfSmUUnZA/s1600/20140415_145226.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6SZyoNb9lI0fsUnPKagdRXivm1CjW8B8rN2CP4ZNlHQg5tlh5wPOWdTzfbBmUPoqG_Y3e0R2Vyt0shv4Ai6QhaQw4X_pSbpQ8PvRxQvQBd8N9PSu2zDipb0Q8IOCbtmSAocHKfSmUUnZA/s320/20140415_145226.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-46205946213658899872017-07-06T07:30:00.003-07:002017-07-06T12:20:23.088-07:00KODEKS RONINA<div align="right" class="MsoListParagraph" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">(8)<span style="font-family: "times new roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin pośród zbawionych<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ciekawe, że zupełnie od niechcenia
poruszyć do głębi najbardziej niedostępne przestrzenie naszego serca może
spotkanie codzienne, które aż chce się nazwać rutyną, przejściem lub obyciem.
Taka jest delikatna inteligencja Boga, że ośmiesza On całkowicie nasz system
obronny, odporny na wołanie kaznodziejów, bombardowany wyrzutami sumienia lub
podważany latami lekturą Prawa czy Proroków. Bóg widzi plan bitwy i wie, że
zbudowaliśmy solidny mur w tych miejscach, w których z zasady spodziewamy się
szturmu. Dlatego bez wysiłku, bez sztabu, bez taktyki, odwiedza nas Pan Bóg z
gestem prostaczków, zapomnianych, bez nazwiska w historii, zamiast aktu
kapitulacji proponując akt nawrócenia. To dlatego nie pamiętam już ani roku,
ani numeru domu tych starszych państwa, którzy wtedy od ponad trzydziestu lat
żyli swym ukrytym życiem niesakramentalnych w Płocku. Byli wierzącymi
katolikami z jednym, znaczącym ich wszak konsekwencją, zakrętem moralnym sprzed
lat. Odwiedziłem ich po kolędzie, gdy oboje przekroczyli już próg
osiemdziesiątki. Nie pamiętam w jaki sposób w rozmowie dobrnęliśmy do
wspomnianego zakrętu, etycznego wypadku i sakramentalnego wyroku: od trzydziestu
lat - wierząc głęboko w Chrystusa – nie przystępowali do Komunii Świętej.
Widziałem przed sobą dwójkę strapionych ludzi. To dlatego coś dodało mi odwagi,
by opowiedzieć im o możliwości próby białego małżeństwa. On popatrzył na mnie
wtedy i z uśmiechem odpowiedział: ależ proszę księdza, my już od kilku lat w
kwestiach seksualnych żyjemy jak brat i siostra. Po kolędzie przyszedł Wielki
Post. Starsi państwo przygotowali się do pierwszej po wielu latach spowiedzi i
Komunii Świętej przyjętej zaraz na Wielkanoc. Jeszcze w Oktawie
Zmartwychwstania Pańskiego Jezus starszego pana odwołał z tego świata. Bóg
czekał, by zaproszenie do zbawienia wręczyć mu podczas Mszy Świętej.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jeśli więc prawdą jest – na co w pismach
i w gestach tak samo stanowczo, a póki co mało skutecznie, zwracał uwagę papież
Benedykt XVI – że Kościół odnawia się dzięki właściwemu rozumieniu i
przeżywaniu Eucharystii, to obracając bardzo optymistyczne dociekanie wielkiego
teologa w autokrytyczną zadumę, winni jesteśmy przyznać, że nie idzie nam
dobrze odnowa wiary, bo pogubiliśmy się w spójnym rozumieniu i przeżywaniu Mszy
Świętej. Chór śpiewaków, którzy przez wieki zdolni byli jednym głosem utrzymać
ton hymnu Tantum Ergo, łatwo dziś wchodzi w dysonans, dociskając przedwcześnie
lub za późno, każdy inną nutę w liturgicznej kakofonii dźwięków. Jedni więc na
gitarach chcą wyśpiewać w Eucharystii kontynuację żydowskiego sederu w
nowo testamentalnej formie, jaką zdają się niestety narzucać im surowe komisje z
Watykanu. Drudzy, zanim otworzą usta, już gubią się w przekrzykiwaniu, gdzie
podczas występu umieścić krzyż lub gdzie mają siedzieć i stać tak, by każdy
mógł widzieć każdego. Jeszcze inni, z dość szczerą żarliwością poszukując
źródeł Mszy Świętej, za podstawową normę wierności idei Wieczernika uznają
dosłowne kopiowanie przeczuwanych subiektywnie ludzkich gestów i zamysłów
Jezusa. Mówią zatem: jeśli Mistrz spożywał Nową Paschę w postawie pół leżącej,
to i my do kościoła przyniesiemy poduszki; jeśli On przemienił swą Krew w
glinianym naczyniu, to i my usuniemy ozdobne kielichy. Tak mistyczną bliskość
adoracji odziera się niskim, bardzo dosłownym naśladownictwem, z jej intymnego sekretu.
Być może najtrudniejsze jest to, że żaden już dyrygent w tym momencie nie stara
się zapobiec niepokojącemu roztrojeniu istoty i pozycji Mszy Świętej.
Eucharystię wkomponowano gdzieś jako element duszpasterskiego oddziaływania lub
doktrynalnej dyskusji. Redukcja Najświętszego Sakramentu do jednego z
równorzędnych elementów chrześcijańskiego depozytu nieuchronnie prowadzi do
konfuzji w wierze. Chwiejemy się więc między ewangelizatorami, dla których
Eucharystia jest jedynie częścią duszpasterstwa i trzeba dać jej nade wszystko
atrakcyjną formę, a kanonistami, dla których Msza Święta jest tylko przejawem
doktryny, jaką w konkretnym momencie historycznym zdaje się dyskutować Kościół.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Msza Święta z istoty swej nie może być
niczym mniej – ani w nazwie, ani w formie, ani wreszcie w swym znaczeniu – jak
pełnią zbawienia dla ludzi. Jeśli wierzymy dziś jeszcze tak, jak zawsze wierzył
Kościół, to wyznajemy w konsekrowanej Hostii na ołtarzu całkowitą - bez żadnego
braku, rzeczywistą - czyli pewną materialnie mimo ukrycia i substancjalną
obecność Jezusa w tym samym dosłownie Ciele, w którym został On Ukrzyżowany i w
którym Zmartwychwstał. Hostia to ukrzyżowane i zmartwychwstałe, tak więc uwielbione
Ciało Zbawiciela. Msza Święta nie jest jeszcze jedną ucztą lub kolejnym
fragmentem Wielkiego Czwartku. Nie jesteśmy wcale w Wieczerniku. Nie
przyglądamy się też samej śmierci Chrystusa na Golgocie. I nie stajemy na progu
pustego grobu w zadumie, mimo, iż w tradycji nadaje się niedzielnej Eucharystii
miano Małej Wielkanocy. We Mszy Świętej mieści się cała Pascha Pana. On nas tu
gromadzi, jak sprowadził uczniów w Wielki Czwartek do Wieczernika. I On podczas
konsekracji mszalnej zbawia nas codziennie na Krzyżu. On sam wreszcie
zmartwychwstaje w nas na wieczność, gdy komunikujemy z wiarą i moralną
godnością. Od początku więc każdej Mszy Świętej, aż do momentu rozesłania, dosięgamy
pełni zbawienia, bez zbędnych redukcji i dociskania subiektywnych aspektów w
pobożności.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ronin chodzi na Mszę Święta i ma
nadzieję być zbawionym. Zabierzcie mu Eucharystię, a większą część dni ronina
przykryjecie smutnym cieniem bezsensu. Ni mniej, ni więcej. Mijają lata jego istnienia
na tym świecie. Pod wieczór, podpierając na dłoni swą siwą głowę i dokonując
obrachunku z życiem, ronin wie, że nie udało mu się wszystko. Są w jego życiu
ludzie straceni i chwile przegrane. Nic z tym już nie da się zrobić. Trzeba
uznać, po jakimś czasie, istnienie całego ciągu wydarzeń, które nie mają już
naprawy - mogą być jednak zbawione! Zbawienie wieczne to coś nieskończenie
większego niż ludzka umiejętność odzyskania dawniej utraconych pozycji. Na
przykład, ileż to razy ronin myślał z żalem: tyle lat nie odzywałem się do
mamy, zmarła wczoraj, a ja nie zdążyłem prosić jej o przebaczenie. Co teraz
robić? Naprawy już nie ma. Może być jednak zbawienie. Po zmarłej matce roninowi
pozostał stary mszalik i książeczka do nabożeństwa. Gdy idzie na Mszę Święta,
wkłada je sobie do kieszeni. Zanim usłyszy dźwięk pierwszego dzwonka i pieśni,
wyjmuje mszalik i czyta: <i>módlcie się, aby
Moją i waszą ofiarę przyjął Bóg, Ojciec Wszechmogący</i>.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgO68mMdeqdg0GLFTrRZpTliWoQAx2j9rorSpx5ltvOJw3yGWEuGRAM7nxveTrTvM1xuTt9U-_eJwqixeegog3MKuZEG-B3gTKIeEkpyPsXWQuZfU1M4MvKFxF4tku79lThwJIerKrwaAHh/s1600/20150712_144824.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgO68mMdeqdg0GLFTrRZpTliWoQAx2j9rorSpx5ltvOJw3yGWEuGRAM7nxveTrTvM1xuTt9U-_eJwqixeegog3MKuZEG-B3gTKIeEkpyPsXWQuZfU1M4MvKFxF4tku79lThwJIerKrwaAHh/s320/20150712_144824.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<br /></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-26381810110130717442017-06-17T11:14:00.000-07:002017-06-17T19:21:11.709-07:00KODEKS RONINA<div align="right" class="MsoListParagraph" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">(7)<span style="font-family: "times new roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Życie wewnętrzne Ronina<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Choć znaliśmy się od lat, duszpasterski
los złączył mnie z Romkiem – jak to się wtedy zwykło mawiać w Płocku – na
Krzyżu. Niewielka kaplica przy rozpoczętej dopiero co budowie kościoła, gromadziła
każdej niedzieli tysiące chrześcijan z północnych Podolszyc, ludzi niezwykle
sympatycznych, twórczych, młodych, myślących i aktywnych. Jedne z najlepszych
lat i najgłębszych kontaktów duszpasterskich na każdym poziomie jak dotąd w
moim życiu. Niezwykła jakaś syntonia myśli, rozmów duchowych, współpracy i
śmiałych nad podziw projektów, bez potrzeby zastanawiania się: wyjdzie coś z
tego, czy nie wyjdzie? Rodziło się samo, działo się samo, byle nie przeszkadzać
dobrze ukierunkowanej twórczości we wspólnocie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ale jak to bywa w życiu, nie wszystko w
tym krajobrazie miało sobie przypisaną radosną ikonkę z uśmiechem.
Przeciągająca się budowa docelowej świątyni, niezgrabności finansowe parafii,
zbyt częsta zmiana proboszczów i związany z tym, mało jasny komunikat
decydentów do ludzi, ciążyły i uciskały nas często do ziemi. Trzeba więc było
modlić się na serio. Z Romkiem co prawda różniliśmy się i to znacznie w naszym
wzajemnym podejściu do zajęć kapłańskich, natomiast bez zbędnych komentarzy czy
rozszerzeń chwytaliśmy wspólną falę na poziomie życia wewnętrznego. Romek
modlił się pięknie i spontanicznie. Widziałem wielokrotnie jak po całym dniu
katechezy i parafialnej pracy, wpadał o późnej porze do kaplicy Świętego Krzyża
i bez większego schematu adorował długo Jezusa – lekko, serdecznie, z
młodością, jak dziecko. Zazdrościłem mu tego. W tamtym czasie bowiem ja sam
czułem się niewolnikiem moich pobożnych schematów, robiłem co mogłem ale nie
wznosiłem się wysoko w życiu modlitwy, kładąc codziennie na ołtarzu niezgrabny
kamień za kamieniem. Dlatego rozbawiła nas do łez szczera, koleżeńska rozmowa,
jaką niby przypadkiem prowadziliśmy pewnego popołudnia. Ja komplementowałem
Romka za jego spontaniczną lotność w modlitwie, a on popatrzył na mnie
zdziwiony i powiedział: a ja chciałbym tak jak ty, właśnie punkt po punkcie,
zawsze o tej samej godzinie, z notatkami i Pismem Świętym w ręku.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">W każdym razie, inspirowany przez kolegę
i motywowany wewnętrznie, czułem, że muszę coś zmienić w modlitwie. W Warszawie
jest Malbork ale jeszcze kilka lat temu nikt chyba do niego nie zachodził.
Wszyscy chodzili na pobliski stadion Legii. Do Malborka przyszli mnisi i
ukrytemu w architektonicznym ciężarze betonu, cegły, plastycznej chały i w
sakralnym kiczu kościołowi przydali ducha. Bracia i siostry z Monastycznych
Wspólnot Jerozolimskich modlą się razem mniszą jutrznią o świcie, psalmami i
czytaniem w południe oraz nieszporami z Eucharystią wieczorem. Modlą się z
mieszkańcami anonimowych metropolii. Modliłem się i ja z mnichami. Pierwszy raz
na serio, w dyskretnym i tak samo skutecznym towarzystwie brata Benedykta,
który dziś z daleka nie przestaje mi kibicować w swej wiernej przyjaźni,
praktykowałem lectio divina. Każdego dnia od początku tych co miesięcznych dni
skupienia we wspólnocie najpierw z żelazną determinacją wypędzałem z wyobraźni
oraz intelektu obrazy banalnej cywilizacji, potem zawijałem się dokładnie w
kokon ciszy, otwierając przed Słowem przepaść duchowego słuchu. Biblia, gdy
jest modlona, dzieli się z orantem swym wnętrzem, które ma tę samą rozpiętość
co życie wieczne. Nie oczekiwałem wtedy aż takiej hojności od Biblii. Ja i Ona
spotykaliśmy się w wolności, jednakowo gotowi odejść, co pozostać. Wiedziałem
tylko jedno, że Bóg chce abym zrobił coś z tym irytującym już czasem schematem na
modlitwie. Nieprzewidywany zupełnie i niewyrażalny w żaden sposób przełom
przyszedł jak zawsze do mnie poza wszelkim, nadprzyrodzonym efektem. Nie było
nadzwyczajnych ingerencji, egzaltacji, duchowych wzruszeń, dotknięć i zaśnięć,
nie rozpadła się ziemia i nie pękło niebo. Czerwoniak przejeżdżał właśnie
Łazienkowską, kibice Legii skandowali przekleństwa po straconej bramce, a
siostra Jadwiga pisała ikony – zapadło mi się nagle serce bez śladu na
modlitwie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Wiem od tamtego momentu, że Duch Święty
przychodzi w różnych epokach do Kościoła czasem tylko z jednym charyzmatem na ręku - a
jest nim życie wewnętrzne. Jesteśmy niepoprawnie uparci identyfikując trzecią
Osobę Boga wyłącznie z siłą wiatru, z działaniami, z cudami i apostolską
aktywnością katolików. Dziś, jak zawsze podnieceni, bardziej spodziewamy się
powrotu Ducha. Otwieramy więc bramy i okna Kościoła, krzycząc i tańcząc: niech
przewietrzy, niech trzaska drzwiami, niech jednym pociągnięciem palca przesunie
zmurszałe mury, nowa Pięćdziesiątnica, wychodźmy w korowodach na ulice. Są
jednak i takie chwile w historii, gdy Duch Święty przychodzi by ukryć nas w
cieniu, zmniejszyć wysokość, by powiększyć głębię i rozmach ukierunkować na
jakość. Trzeba wreszcie przyznać, że tym co od strony chrześcijaństwa
rewolucjonizuje całe społeczeństwa, uszlachetnia pojedynczego człowieka a
Kościół czyni znów młodym, jest autentyczne życie wewnętrzne ochrzczonych. Tak
wiele miejsca w nowej ewangelizacji poświęca się duszpasterskim planom i
metodom, a tak mało ufa się duchowości. To dlatego, w samej końcówce
dwudziestego i w początkach dwudziestego pierwszego wieku, od lat Soboru stoimy
w miejscu. Przepowiadanie obróciliśmy w pobożne anegdoty, etykę w oderwane od
prawdy dywagacje wszystkim przyjaznych krasnoludków, ewangelizację w uliczne
manifesty, nawrócenie ateistów w statystyczne przepychanie tych samych parafian
z jednej wspólnoty do drugiej, liturgię
w raut, a modlitwę w poszukiwanie cudów. Wpadło nam więc serce do innej
przepaści.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Od kilku już dobrych miesięcy czytam ze
wzruszeniem tekst każdego wystąpienia, książki lub konferencji kardynała
Roberta Sarah. Odczuwam, że jest on człowiekiem twardym. Ma poważną twarz,
jednak to wszystko w nim wywodzi się z siły, a nie z dumnej pewności siebie. Ta
kamienna potęga rodzi się w człowieku tylko wówczas, gdy w pełni doświadcza on
realizmu egzystencji – tej ludzkiej i tej duchowej i realizm ów potrafi on
uwewnętrznić, pozostając wolnym od zwątpienia w sens życia. Poczucie siły,
jakie odczuwa się w kontakcie z Sarah, nie przeczy temu, że jest on też
człowiekiem z gruntu dobrym. Nie jest to jednak dobroć populisty, który za cenę
pacyfistycznych kompromisów usiłuje każdego kupić na banał i uśmiech. To jest
dobroć spokrewniona z wolnością, prawdą i konsekwencją – tylko taka dobroć
dopomaga w rozwoju. Mamy więc
do czynienia z mistykiem. Być może bardziej niż argumenty w przypadku Roberta
Sarah przemawia jego zaskakująca biografia. Scenariusz wydobycia małego chłopca
z najbardziej zapomnianych regionów Czarnego Lądu, przeprowadzenia go w
młodości przez nieunikniony konflikt z antychrześcijańskim reżimem, by mógł
dosięgać teraz samych szczytów watykańskich odpowiedzialności, z pewnością nie
pochodzi od człowieka. Sarah, jak wielu innych, mógłby zmarnować to wszystko,
wygodnie moszcząc się w światowych kompromisach. Jego duszy nie da się jednak
odebrać tego poruszającego do głębi, wewnętrznego skupienia, które upoważnia
kardynała do mówienia choćby o tym, że albo Bóg albo nic i o tym, że
cywilizacja osłabła dziś w skutek braku szacunku do ciszy albo wreszcie o tym,
że od koncepcji liturgii zależy właściwy rozwój duchowości. Zastanawiam się,
czy wolno mi marzyć, by móc oglądać kiedyś czarnego jak prawdziwa Afryka
purpurata w pełni katolickiej bieli?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicXu0qMPDdgQZx4X0smbskhF9SAliaQrHRzway34tekGbkbipCRXz4lSW1DVn9s4nHv2faeT-cumG3xg2IkmuTtR016FDlknZrrMOGmjD7PPFgrPC1yrE7n8QL6QoUk-izIsJIl_Ndn4-3/s1600/20170403_193442.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="1600" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEicXu0qMPDdgQZx4X0smbskhF9SAliaQrHRzway34tekGbkbipCRXz4lSW1DVn9s4nHv2faeT-cumG3xg2IkmuTtR016FDlknZrrMOGmjD7PPFgrPC1yrE7n8QL6QoUk-izIsJIl_Ndn4-3/s320/20170403_193442.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-89667088795006398942017-05-04T12:28:00.001-07:002017-05-04T12:28:17.336-07:00KODEKS RONINA<div align="right" class="MsoListParagraphCxSpFirst" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%; mso-fareast-font-family: "Times New Roman";">(6)<span style="font-family: "Times New Roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin z sercem pałającym<o:p></o:p></span></b></div>
<div align="center" class="MsoListParagraphCxSpLast" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Współcześnie nie ma nawrócenia bez
adoracji. Adoracja eucharystyczna, powszechnie popularna dziś w katolickim
świecie, do nawrócenia prowadzi i po nawróceniu znajduje swą nadprzyrodzoną
konsekwencję. Tak więc człowiek nawraca się, gdy widzi Pana, a kontynuując
ścieżkę wiary po nawróceniu, pragnie widzieć Pana codziennie. Na pierwszy rzut
oka wypada się z tego tylko cieszyć. Bo gdy ja lata temu powracałem do wiary z
dalekiej odległości, wszyscy prawie chodzili na niedzielną Mszę, spowiadali się
w Wielkim Poście, kładli pieniążek na tacy, zmawiali różaniec w rodzinach i
przyjmowali księdza po kolędzie – innowiercy odznaczali się więc partykularnie jaskrawą
odmiennością. A dziś kościoły, kaplice i oratoria toną w półcieniu bladych
świec. W świątyniach zaś pochylone ku ziemi głowy kontemplatyków, w
przytuleniu do Jezusa, z cichym trącaniem strun lub w milczeniu, z wzniesionymi
do góry dłońmi, na klęczniku, zawsze z niezachwianą wiarą w pełną obecność Boga
w Hostii – pragną adorować aż do przeczucia czegoś w sobie. Jedno jest pewne –
adoracja wybudza wrażliwość ducha i dalej zaczyna się już to niepewne. Może być
bowiem wrażliwość na miękko - surrealistyczna i sztuczna. I może być wrażliwość
na twardo - w wyzwaniu, głęboka w swym czynie, oswojona z realiami, radykalna w
szukaniu sprawiedliwości.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Muszę tu dlatego wspomnieć postać
księdza Stanisława Kutniewskiego. Pochodzę z Mławy. Prałat Kutniewski
zdecydowaną większość swojego życia a także moment śmierci związał z Płockiem, miał
jednak w swej biografii i kilkuletni epizod mławski. Byłem dzieckiem, kiedy
ksiądz Kutniewski zaczął być w Świętej Trójcy, na rynku proboszczem. Należał do
tego typu księży, których natychmiast kurialne archiwa przypisują do katalogu
praktyków: remontował, zdobywał środki, robił w trąbę komunistów, bratał się z
mławską ciżbą, tryskał humorem i sam osobiście najczęściej prowadził tak zwane
Msze Święte z udziałem dzieci, wśród których stałem wtedy i ja, mikrus z
otwartą buzią, rozpalonymi oczami i sterczącymi uszami ze zdziwienia, że
ewangeliczne życie jest takie proste, radosne, na wyciągnięcie ręki dla
każdego. Kutniewski to skuteczny praktyk – mówiło się wtedy i do dziś wspomina
się to w Mławie. Pragnę przytaknąć, zwracając wszak uwagę wszystkich na jeden,
pozornie niepozorny szczegół: od czasów prałata Kutniewskiego, w mławskiej
Świętej Trójcy na rynku rozpoczęła się godzina adoracji eucharystycznej przed
wieczorną, codzienną Eucharystią. Nic wielkiego w porównaniu z powszechnie
uznaną skutecznością duszpasterską Kutniewskiego: cisza, czasem różaniec,
pamiętam jeszcze lata, kiedy monstrancję przepisowo i pięknie spowijał jedwabny
welon – tej niewielkiej przestrzeni modlitwy zawdzięczam moje nawrócenie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Możesz iść na adorację po to, by
przyniosła ci ona ulgę w życiu. Ale możesz też pójść adorować Hostię, aby twoje
życie przyniosło ulgę światu. Dla postępu wewnętrznego nie jest dobrze myśleć,
że to ciężar tego świata komplikuje nieskończenie moje życie, a nie odwrotnie –
że to moje istnienie przyczynia ciężarów temu światu. Jakie więc łzy
wypłakujesz na adoracji? Są bowiem łzy eucharystyczne bezrobotnego, którego
nienawidzi układ i są łzy pesymisty, który zwątpił w to, że dobrych ludzi jest
więcej. Łzy wiecznie niedocenionego geniusza i łzy niepoprawnego egoisty. Łzy
człowieka, którego nikt nie odwiedza i łzy tego, który nikogo nie zaprasza. Łzy
osoby, przed którą piętrzą się nieuzasadnione trudności i łzy kogoś, kto
zrozumiał, jak bardzo jest trudny w obejściu. Łzy oschłości, która skarży się
na nieobecność Boga i łzy oziębłości, która lekceważy rozwój modlitwy. Dlaczego
płaczesz – na progu pustego grobu pytał Pan Jezus Marię Magdalenę, jedną z
najbliższych Mu osób w szerokim gronie przyjaciół (por. J 20, 13). W tak poruszającym
kontekście musiało to być pytanie zasadne, poważne, znaczące.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Prawdziwie chrześcijański ronin nie jest
skłonny zamykać światła adoracji eucharystycznej w sobie. Nie przychodzi mu
nawet do głowy, by promieniami adoracji wciąż oświetlać piętrzące się w jego
wnętrzu piramidy kompleksów. Przeciwnie, nawykły jest przepuszczać to światło
na zewnątrz, do świata, gdzie wielu potrzebuje przemilczeć słowo przekleństwa,
nazwać kłamstwo z odwagą, podać rękę samotnym i położyć bezpiecznie komuś głowę
na ramieniu. W hierarchii rozwoju wiary biblijnej świadek stoi wyżej od ucznia.
Na ucznia wciąż trzeba dmuchać, dbać o niego, motywować. Świadek zaś dojrzał w
swej poważnej odpowiedzialności za świat. To o takim chrześcijaninie ludzie
zwykli mówić: człowiek z powołania. W tym sensie ronin jest już aktywnym
świadkiem Zmartwychwstania. Przestał być jedynie zamyślonym uczniem Krzyża.
Uczniowie bowiem zasmucali się sobą na drodze do Emaus, rozmyślając nad porażką
Pana. Świadkom zaś chwilę potem pałało serce (por. Łk 24, 13 – 32).<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjp6QQaUCfNklNVqZz6gFrqzaIpT_9GxsRxUagfGogQ3VN4VvPTxkfC9d-4oU5ZhoWyxUahuSkzByCMYFzU5dEFyrHoiRuQx4O6NIQae_D_jW771SbiuXNuItnyCivJVKD7ntKhYCl0VWC9/s1600/20151120_174950.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjp6QQaUCfNklNVqZz6gFrqzaIpT_9GxsRxUagfGogQ3VN4VvPTxkfC9d-4oU5ZhoWyxUahuSkzByCMYFzU5dEFyrHoiRuQx4O6NIQae_D_jW771SbiuXNuItnyCivJVKD7ntKhYCl0VWC9/s320/20151120_174950.jpg" width="240" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-14286502760846810952017-04-10T12:46:00.001-07:002017-04-10T12:46:56.983-07:00KODEKS RONINA cd.<div align="right" class="MsoListParagraphCxSpFirst" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%; mso-fareast-font-family: "Times New Roman";">(5)<span style="font-family: "Times New Roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin w sieci<o:p></o:p></span></b></div>
<div align="center" class="MsoListParagraphCxSpLast" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Mgła o świcie otulała stojący w cieniu
drzew autobus. Polska mgła poranna jest jak mała dziewczynka, z promieniami
słonecznej jutrzenki we włosach. Płockie Międzytorze spało, nie myśląc nawet o
tym, by w końcu czerwca, na początku wakacji, wystawiać z kurami swój nos spod
kołdry. Od czwartej rano siedzieliśmy tak samo rozziewani, co roześmiani, każdy
na przypisanym sobie siedzeniu, dziesiąty już chyba raz odczytując spis nazwisk
na liście uczestników wczaso-rekolekcji w Bańskiej Wyżnej, niedaleko
Zakopanego. Wszyscy obecni, pan strażak podgwizdując sprawdził ciśnienie w
oponach, postawił pieczątkę na papierku, zażartował coś fachowo i odszedł –
brakowało jednej, jedynej Iwony. Czekaliśmy, potem dzwoniliśmy, mijały minuty i
nic – dziewczyna najwidoczniej zaspała. Ktoś podjął się jej szukać. Gęsta,
jasna mgła, towarzyszka czerwcowego świtu, opuściła jutrzenkę i opadła w sam
korytarz turystycznego autobusu. A wraz z mgłą opadły i dobre nastroje. Po prawie
godzinie, w towarzystwie zwiadowcy, który szczęśliwie dopełnił swej misji, z
plecakiem na plecach, na pokład zadymionego złą mgłą autobusu, płacząc
wdrapywała się Iwona. Przepraszała. Po prostu zaspała. Wszyscy słyszeli ją
dobrze, choć każdy siną mgłą napychał sobie oczy. To zdumiewające, jak z
absurdalnego banału rozumny człowiek potrafi dorobić emocjonalny problem. Zanim
dziewczyna z ociężałym plecakiem przedarła się do ostatniego miejsca, które jej
przyznano, ktoś wydusił całą pianę i syknął: też pospałbym sobie o godzinę
dłużej. Mgła w autobusie gęstniała, posuwaliśmy się sprawnie w stronę południa
kraju, nikomu nie chciało się rozmawiać, wspólny różaniec wyszedł jakoś oschle
więc włączyliśmy radio. To był rok, kiedy Polskę nawiedzały ogromne, letnie
deszcze, przechodzące potem gwałtownie w powodzie. Byliśmy już na wysokości
Krakowa, kiedy radio podało druzgocące wiadomości: prawie godzinę temu, za Myślenicami,
wielka woda zerwała wiadukt. Żywioł i ciężar przygniótł kilka aut jadących na
południe Zakopianką. Z pewnością cała niedospana kompania od kilku godzin ziejącą
mgłą urazy poczuła nagle przypływ wdzięczności do Iwony, tak jakby jej
beztroski sen o poranku wybawił nas wszystkich od zmiażdżenia.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Dla człowieka epoki ponowoczesnej,
zobowiązanego do myślenia w oparciu o pozytywistyczne dogmaty odkryć
technicznych i doświadczeń fizycznych, czas jest szybko i sprawnie postępującą
od jednego do drugiego wydarzenia linią. Zatem czas odmierza tylko lata
pomiędzy pierwszą inwestycją a kolejną. Czas to miesiące zmiennych pór roku,
tygodnie od pracy do odpoczynku i odwrotnie, dni bez pigułki, jałowe godziny w
urzędzie skarbowym lub w tramwaju, nieznośne minuty bez zasięgu w telefonie i
ważące wieki sekundy oczekiwania na wypłatę dolarów z bankomatu. Koncepcja
czasu obliczanego fatalnie w kluczu technicznych rachunków to trauma. Ogłuszona
głowa człowieka zostaje zamknięta w historycznej kapsule bez drzwi i okien,
wystrzelonej z katapulty przeznaczenia w stronę czarnej, kamiennej, twardej ściany. Ta koncepcja czasu redukuje ponadto funkcje typowo ludzkie z odczuć i
relacji do wyćwiczonych zachowań i odruchów: przebudzić się, wstać, nie
spóźniać się, jeść sprawnie, jeździć szybko, wysuszać łzy sprayem, prowadzić rzeczowe
rozmowy, selekcjonować znajomości. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Myślę, że dla Boga czas nie jest
techniczną linią szybkiej produkcji pożytecznych istnień ludzkich. W oczach
Boga czas przypomina sieć. A w sieci lat, miesięcy, tygodni lub dni nie
przywiązuje się tak wielkiej wagi do wypłat i joggingu, co raczej do spotkań,
zauroczeń, rozmów i przebaczeń. To dlatego sieć czasu rozpięta w ręku Boga
czyni życie łagodnym. Kto schodzi z rozpędzonej linii ludzkiego czasu i godzi
się żyć w sieci pogłębionych powiązań, nabywa szybko podstawowej dla człowieka
zdolności do szczerej, bezinteresownej i wiernej relacji. Stwórca zatem to
Boski Rybak, który przysiadł na brzegu czasu i tka z cierpliwością sieć ludzkich
życiorysów, łączy sumiennie pęknięte liny i oczka, przewiązując powolnie jedne
z drugimi. Dlaczego Bóg traktuje czas jak sieć? Bo dla Stwórcy nie ma istnień
straconych. Chodzi zatem o to, aby do chwili zapadnięcia się linii czasu na
progu wieczności, złożyć połamane ramiona tych samych relacji i każdego,
wcześniej bądź później, doprowadzić do zbawienia. Mówiąc prościej – choć jest
to nie do przyjęcia dla rozpędzonych strategów egzystencji – Bogu w jednakowym
stopniu i bez zatracania cnoty sprawiedliwości, zależy na zbawieniu kata i
ofiary, patrioty i zdrajcy, zakonnika i prostytutki. Stwórca pieczołowicie więc
poświęca całą energię opatrzności na splatanie popękanej sieci czasu. Tak szeroki
zakres myślenia przeraża nas. Uświadamiamy sobie bowiem, że w jednej sieci
zbawienia poza linią wieczności znaleźć się może skrzywdzone, syryjskie dziecko
i dyktator, który zdziczałym żołdakom wydał rozkaz porażenia maluczkich bronią
chemiczną. Jest to jednakże zdeterminowanym pragnieniem Boga, który w ręku
trzyma czas – misterną sieć powiązań.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ronin często jest smutny. Nie jest to
wszakże smutek rozpieszczonych romantyków lub egocentrycznych bogaczy. Istnieje
też pewien typ smutku w wierze. Ronin doświadcza go paradoksalnie: z jednej
strony przecież żyje już w pełni życiem Bożym, braterstwem i świętością,
umieszcza się wygodnie w sieci i pozwala, by prowadziła go Wola Boga, co daje
radość. Z drugiej strony Ronin widzi wszędzie ślady apostazji, jak wielu
pracuje nad tym, bym porwać sieć Boga, zniekształcić pracę Rybaka i rozdzielić stwórcze
tkanie. To wpędza wiarę w smutek pełen współczucia i obawy. Ronin znajduje
tylko jedno pocieszenie. Otoczony wewnętrznym smutkiem otwiera Słowo i czyta.
Ulubiony fragment pocieszeń Ronina to opowieść o bezimiennym człowieku,
podniesionym z noszy przy sadzawce Betesda. „Znajdował się tam pewien człowiek –
opowiada święty Jan – który już od trzydziestu ośmiu lat cierpiał na swoją
chorobę” (J 5, 5). Trzydzieści osiem lat – pyta Ronin – to połowa życia, czy
jedno oczko w sieci?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjiTRXgA6TOPv6e6W05XvP9ZNb5XmQrGBMPprE9d_RwtmS6gvxbp7NXPtn-FipXXatLPl1SdyhRWoNo9nMbVd5yaPtYLEQhzmZFnJZUqXS9_8orMQRq4oyVHCu5cqY1sozZsGsguoKluGgC/s1600/DSCN0773.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjiTRXgA6TOPv6e6W05XvP9ZNb5XmQrGBMPprE9d_RwtmS6gvxbp7NXPtn-FipXXatLPl1SdyhRWoNo9nMbVd5yaPtYLEQhzmZFnJZUqXS9_8orMQRq4oyVHCu5cqY1sozZsGsguoKluGgC/s320/DSCN0773.JPG" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-3914721543135743712017-03-30T11:03:00.000-07:002017-03-30T11:03:07.278-07:00KODEKS RONINA cz. IV<div align="right" class="MsoListParagraph" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%; mso-fareast-font-family: "Times New Roman";">(4)<span style="font-family: "Times New Roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin w lepszym niebie<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ulicy Brzeskiej w Warszawie przyklejono
brzydką i jak zobaczymy za chwilę, niczym nie uzasadnioną opinię. Że wejść tam
można tylko po znajomości, że po nocy biją w twarz, że przechodniom cwaniacy z
kamienic zręcznie wkładają ręce do kieszeni i że mieszkać tam lub choćby
wynająć pokój to dzicz, dżungla, klin i porażka. A na Brzeskiej mieszka Pan
Bóg. Skręcając w prawo z Ząbkowskiej od Carefourra i ciągnąc odważnie wzdłuż
szarych kamienic ku Kijowskiej, w połowie spaceru podnieście głowę w stronę
nieba. Zobaczycie bez wysiłku na poddaszu szereg białych okien, które Mali
Bracia wstawili tam przed laty, korzystając z profitów wydawniczej nagrody dla
Morisa – mieszkanie Boga. I nie znam innego biura, domu, warsztatu czy
apartamentu, którego drzwi o dowolnej porze dnia i nocy, wiosny lub jesieni,
otwierałby ktoś tak, jak robi to Kazek Dmitrzak. Niewysoki wzrostem Mały Brat,
w białej krymce ściągniętej z Kazachstanu, nieważne kogo dojrzy na wycieraczce,
wznosi wysoko ramiona, uśmiecha się i mówi: radocha! A wokół śmierdzi wilgocią
na klatce, drewniane schody sprzed wojny jęczą duszone pospiesznymi krokami,
klną cienkie, tekturowe ściany i milczą nieprzystępnie twarze w kapturach,
oświetlane co sekundę na mrozie chybotliwym płomykiem tlącego się papierosa. I
już dalej tworzymy sobie w wyobraźni pobożną historię o duchowych synach Karola
de Foucauld, którzy bohatersko poszli tam, gdzie nie chciał nikt postawić swej
stopy, stworzyli doskonałą wspólnotę, bezinteresownie kochają ubogich, żyją jak
Jan Chrzciciel samym Słowem na pustyni i usprawiedliwią tym życiem wszystko.
Stop klatka! Moi Mali Bracia to ludzie z krwi i kości. Pamiętam wieczór po
adoracji na Brzeskiej. Zrobiło się późno, było nam radośnie, gdy od
tabernakulum w niewielkiej kaplicy przeszliśmy do stołu w jeszcze mniejszym saloniku.
Nagle usłyszeliśmy przekleństwa i dzwonek do drzwi. Brat Sławek podniósł się z wysiłkiem i wrócił za kilka minut ze zmęczoną twarzą. Napotkał pytający wzrok Kazka,
skinął dłonią bez dyskusji i wyraźnie zmęczony, wyszeptał: znów to samo.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Nie mam zaufania do barokowej
duchowości. Uchował się nam i ma się zgoła dobrze specyficzny typ wyśrubowanych
przeżyć, podobnych trochę do religijności, trochę do pobożności, a trochę nawet
do wiary. Barok duchowy ma na celu utuczyć duszę tak, by przez obfite fałdy
emocji, proroctw, misteriów i pocieszeń, nie mogła się więcej zderzyć z
twardymi kantami egzystencji. Postnowoczesność dogorywa ale dwa skutki
modernizmu: wyznające rozum oświecenie i czczące serce romantyzm, nie mogą
nadal oglądać się na oczy. Nawet w świątyni. Wykształceni chrześcijanie
wyczytali już wszystko w bibliotekach katolickich fakultetów i broniąc w
milczeniu priorytetów rozumności w wierze, zredukowali swą skąpą aktywność do
tradycyjnych manifestacji. Obrażeni. Zero inicjatyw. Z kolei popularna większość
parafialnych bywalców uznaje scholastykę za trudną do strawienia i z
entuzjazmem ulega efemerycznej fali chaotycznej dowolności, która w ostatnich
latach nie znajdując już większego oporu, robi wszystko, aby oderwać wierzące
masy od istnienia. Życie jest prozaiczne, religia więc musi być wzniosła. Nie
lubimy swej zmęczonej pracą twarzy. Wstydzimy się siebie, klnąc na tramwaj, co
właśnie nam odjechał. Jesteśmy smutni, bo przedłużył się remont. Milczymy
znacząco zatopieni w papierach. Patrzymy ukradkiem na zegarek, zwisając przy
szpitalnym łóżku dziadka chorego na nowotwór. Szemrzemy, grzebiąc w pieluchach
nowo narodzonego dziecka. Tutaj nie ma nieba – myślimy. To pachnie brzydko,
dekoncentruje mistyka, nudzi, jest banalne i kończy się do tego tak samo. Ale
przyjdzie wreszcie ta jedna godzina w tygodniu, gdy poszybujemy tam, gdzie na
ołtarzykach naszych egzaltowanych pobożności tłoczą się barokowe figurki. To
chyba dlatego prawie wszystkie rekolekcje w katolickich kościołach od
trzydziestu ponad lat muszą przewidzieć w tytule następujące frazy: czad,
odlot, doświadczenie i przytulanie się do Boga. A na drzwiach obok przybity
obowiązkowo plakat z nadpobudliwą, dobrze wypasioną, przebudzoną owieczką,
która hasa na zielonych pastwiskach egzaltacji, z daleka od rzeczywistości.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ronin tymczasem pisze swój duchowy
pamiętnik. Mottem wewnętrznych zapisków na pierwszej stronie mieszczącego się w
kieszeni kajeciku, jest stanowcze zdanie jednego z najbardziej nowoczesnych
świętych w historii chrześcijaństwa – ksiądz Escriv</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">á powiedział: albo spotkacie Boga w podstawowej
rzeczywistości swojego życia, albo nie spotkacie Go nigdy. Chrześcijański Ronin
wie, że ludzkie lokalizacje nieba przekłamują fakty. Od chwili Wcielenia
opustoszało niebo mitologów. Niebo jest tam, gdzie pragnie być Bóg. A Boga nie
ma w adresówce wypoczętych celebrytów, jest natomiast przeczuwalny w miejscach,
gdzie obficie przelewa się Krew Baranka. Ronin więc uważnie obserwuje świat i
człowieka: w okopach zimnej wojny za chwilę zginie żołnierz, zagryzając z
rozpaczy zęby na różańcu. Ktoś w hospicjum trzyma w dłoni bladą rękę swego
brata, walcząc by ten jeszcze nie odchodził. Profesor zamyka cicho aulę, słucha
sumienia i wie, że nigdy tu nie wróci, bo odmówił lojalności reżimowi. Ksiądz
na Zachodzie samotnie składa co dzień ofiarę Mszy Świętej. Bezdzietne małżeństwo
wygodnie zna od lat swoje wady i zalety, mimo to adoptują dziecko. Chirurg
żegna się i skalpelem nacina pierś niemowlęcia - mniejszą od jego pięści.
Biedny chłopak z ulicy w towarzystwie anioła stróża zwraca ze wstydem to, co
wczoraj ukradł bogatemu piekarzowi. Szczupły student, nie wierząc w księży, tej
nocy otwiera Biblię. Młoda matka nie śpi do świtu, nasłuchując płaczu swej
córki, by żyła, była zdrowa i czuła się kochana.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;">Od
roku z mojego okna, gdy tylko wstanę ze snu, patrzę w kierunku wzgórza Verdun,
na którym przed dwoma wiekami Matce Bożej postawiono niewielkie sanktuarium. W
uroczystość Zwiastowania jak codziennie od lat modliłem się brewiarzem – tym
razem po hiszpańsku. W hymnie z jutrzni natrafiłem na zdanie, które zmąciło
spokojny nurt psalmów i nie pozwoli o sobie zapomnieć aż do śmierci. W
hiszpańskojęzycznym śpiewie z laudesów tego dnia, poeta zaskakująco opisuje
decyzję Stwórcy, mówiąc: jest pewne, że tego dnia Bóg zstąpił na ziemię, ale
jest też pewne, że biorąc ciało z Maryi, zstąpił do lepszego nieba. <i>Que hoy bajó Dios a la tierra es cierto;
pero más cierto es que, bajando a María, bajó Dios a mejor cielo.</i> Mówią
więc, że do nieba idzie się z Bożej łaski, a nie przez wzgląd na ludzki
wysiłek. Zgoda, człowiek jednak w obrębie łaski musi zdobyć się na jeden,
konieczny wysiłek, aby wejść do nieba – trafić pod właściwy adres. Niebo mieści
się na Brzeskiej.</span><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhoof7LzTxkc5HUP0Yp5b3vWBh4Mhw1iG9V4eYgUmFT-uBpzTABzne0_sSDTomFqaybIcBd8yM9OLRMeM0_jt5NHuE_ch20bPve7-BRPk8CGLhFOfG5t-oRVam0zzMY0WB2ial3c-i6JlYd/s1600/20150711_212410.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhoof7LzTxkc5HUP0Yp5b3vWBh4Mhw1iG9V4eYgUmFT-uBpzTABzne0_sSDTomFqaybIcBd8yM9OLRMeM0_jt5NHuE_ch20bPve7-BRPk8CGLhFOfG5t-oRVam0zzMY0WB2ial3c-i6JlYd/s320/20150711_212410.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: center; text-indent: 18pt;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: ES-UY;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-76004780624037776702017-03-23T11:12:00.000-07:002017-03-23T11:12:02.312-07:00KODEKS RONINA cz. III<div align="right" class="MsoListParagraph" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%; mso-fareast-font-family: "Times New Roman";">(3)<span style="font-family: "Times New Roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin ma nadzieję<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; margin-left: 18.0pt; margin-right: 0cm; margin-top: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Pani Gabrysia należała do tego typu
kobiet, którym się niczego nie odmawia – nie dlatego, że przypominają agresywne
pod każdym względem, dzikie, wyemancypowane i żądne wszelkiej krwi amazonki.
Wręcz przeciwnie – pani Gabrysia nosiła w sobie tę niezaprzeczalną, miażdżącą
siłę dobroci, łagodności, sympatii dla wszystkich, wobec której ostatni lew na
tym świecie przyklęka. Tamtego dnia, pomimo zmęczenia i braku doświadczenia,
nie umiałem Jej więc odmówić. Bałem się. A pani Gabrysia chciała bym pojechał z
Nią do pobliskiego szpitala, zabrał ze sobą święte oleje i wiatyk – na
ciechanowskim oddziale intensywnej terapii odchodził z tego świata Jej
dziewiętnastoletni syn, Bartek. Znałem go chyba wtedy od jakiegoś czasu.
Przypominał mi młodego geniusza. Od wczesnych lat znakomicie malował. Jego
obrazy były poniekąd piękne, poniekąd filozoficzne, raz zaangażowane tematem,
drugi raz znowu nieobecne, młode jeszcze i jakby już dojrzałe. Ale w liceum
wykryto u Bartka nowotwór. Z wielkim wysiłkiem zaleczono raka, chłopak zdał
maturę i jako jeden z kilkunastu artystów w Polsce został przyjęty na krakowską
ASP – człowiek bez pleców, żaden tam synek znanego celebryty, nikt z tych
sławnych dynastii, które pojawiają się już taśmowo i pokoleniowo na ekranach
naszych telewizorów. Nic podobnego – Bartek pochodził z prowincji, wychował się
w nauczycielskiej rodzinie, a na krakowską ASP wszedł siłą czystego talentu.
Senne marzenie tysięcy studentów z całej Polski mógł sobie włożyć do kieszeni.
Wtedy przyszło właśnie to najbardziej niezrozumiałe od Boga – nowotwór powrócił
ze zdwojoną siłą tak, że chłopak nie miał nawet możliwości fizycznych, aby
uczyć się malarstwa za pierwszym dzwonkiem. Zaczął ASP od dziekanki na drodze
wyjątku. Terapia okazała się nieskuteczna i po kilku miesiącach walki staliśmy
oto z panią Gabrysią nad łóżkiem nieludzko wychudzonego, całego sinego artysty
– malarza Bartka. Byłem wtedy bardzo młodym księdzem i bałem się: co
powiedzieć? Czy nie wchodzę w kompetencje nieobecnego tego dnia kapelana
szpitala – wiedziałem, że księża katoliccy w Polsce lubują się w schematycznym
przestrzeganiu duszpasterskich konwenansów? Jak się zachować? Czy stać mnie
teraz na bycie adwokatem Boga? Wtedy niespodziewanie inicjatywę przejęła pani
Gabrysia. Wyraźnie wzruszona i potężnie spokojna poprowadziła mnie, duszpasterskiego
żółtodzioba, w całej tej złożonej sytuacji. Był to jak dotąd najbardziej
poruszający moment w moim kapłańskim życiorysie. Paradoks Stwórcy, który po coś
daje wiele, a potem nagle wszystko odbiera, talent sięgający nieba i śmierć z
otchłani, ból serca i siła woli pani Gabrysi, ja pośrodku tych żywiołów. W
czasie modlitwy Bartek przeszedł ostatnią zmianę. Zastaliśmy go nieobecnego,
zmiażdżonego bólem, wepchniętego butem smutku za cmentarny mur. Gdy uściskałem
panią Gabrysię, kierując się ku wyjściu, spojrzałem w stronę łóżka – ciało
Bartka odpoczęło, jakby otworzyło się w naszą stronę, rozbiło skorupę trwogi.
Kto dał mu ostatnią nadzieję? Nie zdążyłem tego dnia dojechać od szpitala do
domu, gdy zadzwonił telefon. Pani Gabrysia poinformowała mnie, że Bartek
odszedł łagodnie.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Zaufanie jednak różni się czymś ważnym
od nadziei. Być może jest jej praktycznym elementem ale czuję, że całego etosu
nadziei nie wolno nam zredukować tylko do poziomu ufności. Bo nadzieja jest
jeszcze tam, gdzie ufności już nie ma. Myślę, że w dużej mierze na tym
niestosownym pomyleniu żeruje całe to męczące spłycenie współczesnej
cywilizacji. Ulice metropolii, miast, miasteczek wypełniają się prawie
powszechnie dziś wisielcami. To smutny krajobraz. Człowiek zawisł na człowieku. Szczupła dziewczyna
wisi na muskularnym chłopcu, matka wisi na przyszłej karierze swego syna,
dziecko nie zgasi światła bez misia, a na jazgocie polityków zawisł światopogląd
obywateli. Jest taka propaganda, która
udowadnia nam, że jeśli na kimś nie wiszę, to nie zaufam, nie doświadczę
pociechy, jestem beznadziejny. Nieprawda. Pomiędzy nadzieją a zaufaniem jest
jeszcze jedna różnica. Szukanie ludzkiej pociechy jest jak gwałtowne łapanie
powietrza w gardło. Nadzieja przypomina zaś regularny oddech w piersi. Zaufanie
jest kwestią psychologicznego treningu – terapeuta, co zna się na sztuce,
stawia więc delikwenta plecami wobec tłumu, zawiązuje mu oczy i każe rzucać się
do tyłu, podczas gdy każdy wie, kto, kiedy i przez kogo zostanie zaraz schwytany.
Jakaż to nadzieja? To zaledwie przerabianie pociech. Nadzieja natomiast to
absolutna pewność egzystencji. Jeśli wiem: skąd pochodzę, dokąd zmierzam, kim
jestem, jakie jest moje powołanie i Kto wiecznie uzasadnia to, że jestem,
wówczas żadne ręce ani mi nie wyrwą, ani mi nie podeprą nadziei. Od człowieka
można doświadczyć jedynie pociechy, nadziei trzeba uczyć się od Boga.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Prawdziwy ronin ma niezłomną nadzieję. Przecież
chodził różnymi drogami i jak powiadają ludzie prości: jadł chleb z niejednego
pieca, a bywały czasem i takie długie dni, kiedy brakowało pieca, ludzi, chleba.
Ronin nie jest więc w stanie swej nadziei zredukować tylko do człowieka. Nie,
nie jest rozgoryczony lecz patrzy na ludzi z poziomu rzeczywistego doświadczenia
– nie potępia, nie ubóstwia, jest realistą i z wielkim wyważeniem rozeznaje w
człowieku tę chwilę, w której to, co po ludzku prezentuje się wspaniale, w następnym
momencie przyprawić go może o upadek. Ronin nigdy więcej nie przeżywa już zawodu
Mojżesza w Refidim (por. Wj 17, 3 – 7). W człowieku łaska zawsze zmagać się
będzie z naturą, to nieuniknione więc, że Mojżesz poczuł się liderem ludu na
pustyni, gdzieś w głębi siebie sobie przypisał sukces Czerwonego Morza, zawisł
na poklasku ocalonych z Egiptu migrantów. W miejscu buntu pod Massa i Meriba
poczuł pierwszy raz ludzką gorycz w kącikach swych prorockich ust – gorycz,
która w długim procesie następujących po sobie wydarzeń, wyzwoliła go jednak z
ufności pokładanej w narodzie i doprowadziła do źródła wiecznej nadziei.
Dlatego niektórzy badacze Biblii nazwę Refidim tłumaczą jako „opadłe ręce”.
Myślę, że tamtego niezapomnianego dnia w ciechanowskim szpitalu, pani Gabrysia
opuściła ludzkie ręce, by Bartka poniosły odtąd niezawodne ramiona Boga. Tym
samym przepuściła go od pociechy do nadziei. Dlatego Bartek
odpoczął.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQffZkasdX_C4_lPkgSYapEOdMkYVM7p8kGNfoqnT2lF1RgRaeJrt7A1hY1wweMDJ6IffbfJmPw2whl4g789_aEKXJ50yKcU93LZ3w5APQfFLrTrqOYkrgfscKveDmRHBsHpLlgvnEZr8g/s1600/zdj%25C4%2599cie+3.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjQffZkasdX_C4_lPkgSYapEOdMkYVM7p8kGNfoqnT2lF1RgRaeJrt7A1hY1wweMDJ6IffbfJmPw2whl4g789_aEKXJ50yKcU93LZ3w5APQfFLrTrqOYkrgfscKveDmRHBsHpLlgvnEZr8g/s320/zdj%25C4%2599cie+3.JPG" width="240" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-37968162687292173232017-03-14T06:50:00.000-07:002017-03-14T06:50:37.808-07:00KODEKS RONINA cz. II<div align="right" class="MsoListParagraph" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%; mso-fareast-font-family: "Times New Roman";">(2)<span style="font-family: "Times New Roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin podziwia piękno<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Jak na czasy wczesnych lat
dziewięćdziesiątych moja szkolna koleżanka Jola jawiła się wszystkim raczej
ekscentrycznie. Odstawała w licealnym towarzystwie, do którego ja wtedy i od
początku, złakniony autosukcesu, przystąpiłem totalnie, radykalnie, bezkrytycznie.
Ubierała się jakoś ciężko, niewidocznie, po polsku. Miała gruby warkocz i
ciemne okulary z rogówkami. Nie odzywała się często, a już na pewno nie mówiła
głośno nigdy. Tylko w jednym nas wyprzedziła. Pamiętam, jak pewnego dnia Jola
siedziała jak zwykle odosobniona na ławce przy drzwiach licealnej biblioteki, a
w uszach zamiast kolczyków miała wpięte dwa, białe, opadające w dół kabelki –
nieobecna. Ona pierwsza posiadała walkmana. Głupio zaciekawiony podszedłem do
koleżanki Joli i bez pytania wyjąłem jej z ucha kabelek, przystawiając go sobie
do głowy: pierwszy raz w życiu usłyszałem jazz. Byłem zakochany. Do matury
spędzałem z Jolą większość przerw i dokonywałem historycznego, egzystencjalnego
odkrycia. Wszystkie moje dotychczasowe koleżanki z tak zwanej pierwszej półki
licealnej – z makijażem grubszym od gęby, miniówką i grzywką a al barbie – za
pierwszym dźwiękiem zasłyszanego swingu potraciły fikcyjne punkty. Chciałem
siedzieć na lekcjach przy Joli, słuchać jej myślenia, rozmawiać o jazzie,
poezji i filmie, spierać się o Boga. Zza rogówek antycznych dawniej okularów
wyglądały na mnie piękne, bo mądre oczy, uśmiechały się do mnie bielą piękne
zęby i tańczył na powiewach wiatru w parku piękny, bo skromny warkocz.
Dokładnie na dzień przed ostatnimi wakacjami, na górnym piętrze pierwszego
liceum imienia Stanisława Wyspiańskiego w Mławie, nagle cała piękna koleżanka
Jola, jako jedyna dotąd powiedziała mi zdanie, które miało mnie poprowadzić
przez życie: nie wahaj się, przyjaźń jest najwyższą postacią miłości.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Pozornie cała współczesna cywilizacja
nastawiona jest na uspołecznienie człowieka. Wszystko wydaje się więc pracować
na sto procent pary wdmuchiwanej w gwizdek, aby z jednej strony indywiduum
odnalazło się wśród wielości, a z drugiej by społeczność komfortowo przysłużyła
się jednostce. Taki paradygmat obowiązuje dziś w niepisany lecz skuteczny
sposób w psychologii, ekonomii, publicystyce, turystyce i rozrywce. Od
rozświetlonych neonami kulturowych centr snobistycznej Europy, po oddzielone
murami od slumsów reprezentacyjne dzielnice Trzeciego Świata. Wzdęta nieludzkim
wysiłkiem cywilizacja wespół w zespół dosięga już szczytów elegancji, wygody,
techniki i komfortu – nie znaczy to jednak, że dosięga piękna. Odmalowano świat
na nowo, a jednak zabrakło w całej tej sztuce jakby ostatniej barwy, bez której
nie da się dostatecznie przytapetować szpetoty. Pamiętam jak pewien duchowny
opowiadał kiedyś o tym, że kilka lat życia przyszło mu spędzać w Wenecji,
której mieszkańcy podobno w specyficzny sposób przeżywają karnawał: na smutno.
Stroją się więc w ciemne płaszcze i plastikowymi maskami osłaniają twarze.
Ksiądz tamtego wieczoru wracał od zajęć do swojego domu. Cały plac wypełniały
biało – czarne, roztańczone chybotliwie postaci. Nagle w półcieniu jednej z bocznych
ulic spostrzegł nieznanego człowieka, który odłączył się od karnawału. Biedak
ów zerwał z siebie maskę, z kieszeni spodni wyjął plastikową butelkę i zmęczony,
okryty potem, w pośpiechu, sycił się kilkoma kroplami chłodnej wody.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Egzystencja chrześcijańskiego Ronina skłania
się w stronę piękna. Dzięki czystemu motywowi, który przenika jego duchowe
zmysły, Ronin dynamicznie dochodzi w pewnej chwili do jego doświadczenia.
Jednak owo przeżycie piękna, rażąco odstaje od wspomnianego wyżej dążenia świata
- do upiększania cywilizacji elegancją bądź wygodą. Nad wszystkim tym zaważył
nieznaczący szczegół, który zmienił zasadę: piękno oddaje się kontemplatykom
lecz opiera się konsumentom. Konsument separuje od siebie pierwiastki piękna,
osłabia je tym podziałem, a potem pochłania, podsycając siebie. Kontemplatyk
potrafi ogarnąć piękno w całości, odnieść się do piękna z szacunkiem, a przez
to wyjść poza siebie, czyli wejść w relację. Elegancja więc czy komfort, choć
mile pociągające, stanowią zdecydowanie peryferyjny procent kanonów piękna.
Jeśli ktoś zaprze się na nich, posiądzie jedynie powszechny dziś instynkt
konsumenta, a więc rechot, konwulsyjne napełnianie się, pławienie, kopulację.
Prawdziwe piękno nie jest talonem do przejedzenia lecz dyskretnym zaproszeniem
do wnętrza. Dlatego ma ono charakter duchowy, intelektualny, uczuciowy i
moralny. Nie uwierzycie, ale najpiękniejszy jest człowiek, który odchodzi
właśnie od spowiedzi. Piękny jest też ten, który rodzi życie. Jakże piękny jest
człowiek na modlitwie. I jakim pięknem promieniuje człowiek, który w heroicznej
wierze przełożył cierpienia na sens życia. Takiej głębi wierne jest prawdziwe
piękno i takiemu pięknu Ronin pozostanie wierny do końca.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Domyślam się, że takiego wreszcie
bezmiaru piękna w Jezusie dotknęli niespodziewanie trzej prostaczkowie na
Taborze w chwili przemienienia. Piotr, Jakub, Jan a nawet inni mieszkali z Nim
trzy lata, widzieli wiele i wszystkiego byli świadkami - moment przemienienia
jest przecież na kilka chwil przed ukrzyżowaniem. A jednak pierwszy raz widzą
Jezusa pięknym, tak pięknym, nieskończenie, bosko pięknym (por Mt 17,1-9).
Ośmielam się myśleć, że o późniejszej – wprawdzie niedoskonałej lecz jednak
konsekwentnej – wierności uczniów wobec Chrystusa, zadecydowała nie tyle
bezdyskusyjna pewność zbawienia w Krzyżu, co raczej niezapomniana chwila
przeczucia piękna w Przemienieniu. Ronin jest piękny, dlatego jest też
najlepszym przyjacielem. Nie pożera. Zaproszony – przygląda się, dostrzega,
kontempluje.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEsrOjc7rxZ6a3lmFBz2akOCYMygqZQ8lFeBJUS0qHjmAYjZpDP4IoXC38EzdpcNMePxCFAerFP1iJiAb88h4jF_SbLJG3q9iayn5TeLBTBMH5iyNFvX75fwE4Aerwv5t4Vagup4o6Bzzq/s1600/DSCN1568.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEsrOjc7rxZ6a3lmFBz2akOCYMygqZQ8lFeBJUS0qHjmAYjZpDP4IoXC38EzdpcNMePxCFAerFP1iJiAb88h4jF_SbLJG3q9iayn5TeLBTBMH5iyNFvX75fwE4Aerwv5t4Vagup4o6Bzzq/s320/DSCN1568.JPG" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-50616963353752340152017-03-08T08:07:00.001-08:002017-03-08T08:07:35.286-08:00KODEKS RONINA<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"> 7
lutego 2017 roku kardynał Angelo Amato, w imieniu papieża, w ogromnej hali
Osakajo-Ho-ru w japońskiej Osace, beatyfikował wygnanego samuraja Justusa Ukona
Takayamę. Jeśli cokolwiek zdolny jestem dociec z fascynującej kultury słynnego kraju
Kwitnącej Wiśni, to rozumiem, iż odrzucony, bezpański samuraj przekształcał się
natychmiast w ronina. Ronin to słowo przynależące do oryginalnego języka
Japończyków, oznaczające człowieka podobnego do fali, którego ścieżka życia
biegnie tam, dokąd zechce wiatr. Świat samurajów wpychano w sztywne granice
kodeksu bushido. Ich naruszenie było zabezpieczone nieodwracalną, ostateczną
regułą seppuku. A czy istniał jakiś kodeks roninów? Wydaje się, że własne
zasady życia wygnany ronin czytał z codziennej egzystencji, przejmował je z
bezkompromisowego głosu wewnątrz siebie, interpretował ze spotkań i
doświadczeń. Bywało, że to swobodnie wędrujący ronin bronił biedne dziewczęta
od gwałtów, które po wioskach zadawali im po cichu rozwydrzeni samuraje. Nie
łatwo było tak żyć, ale w istnieniu ronina obecne było to, czego kodeks bushido
pozbawiał samuraja: wolność. Ilekroć studiowałem co nieco historię roninów,
nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ich wezwanie życia jeśli nie mogło
pochodzić z Ewangelii, to wszakże całą siłą intuicji biegło w jej kierunku.
Jezus przecież w trzecim rozdziale księgi Jana powiedział do Nikodema: „Wiatr
wieje tam, gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd pochodzi i
dokąd podąża. Tak jest z każdym, kto narodził się z Ducha” (J 3,8). To jest
kodeks chrześcijańskiego ronina.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"> Nie wierzę, że japońska beatyfikacja
Takayamy to przypadek albo watykański ukłon w stronę katolickich,
zmarginalizowanych, nagle modnych antypodów Kościoła. To Duch i tylko On rodzi
świętych. Jeśli podnosi ich dziś w Japonii, to jest w tym obecny aktualny
przekaz. Justus Ukon Takayama urodził się w Osace w 1552 roku, od dziecka znał
kodeks bushido i według niego uczciwie postępował. Z rąk portugalskich jezuitów
przyjął również Chrzest. Pociągało to Justusa do radykalnych wyborów. Sumienie
samuraja i dusza chrześcijanina wierzącego Ewangelii to nieuchronny zaczyn
radykalizmu, a nawet męczeństwa. Takayama przynależał do średniej klasy
japońskiego społeczeństwa, tak zwanych daimyo, ponad którymi stali już tylko
shoguni i cesarz. W wypadku zmian politycznych, jakie opanowały Japonię w 1587,
kiedy to władca Hideyoshi dla zjednoczenia cesarstwa zdecydował się z kraju
wyrzucić chrześcijaństwo, Justus utracił wszystko: majątek, stanowisko rycerza,
stabilizację, bezpieczeństwo, zdrowie, a w efekcie nawet życie – wszystko, poza
wolnością ducha. Kiedy 4 lutego 1615 roku, wyczerpany Justus Ukon Takayama wraz
z towarzyszami przybył do wybrzeży Filipin, nie miał fizycznej siły by żyć.
Jezuici proponowali mu polityczną umowę: za pomocą sił hiszpańskich usunąć
wrogi katolikom układ rządzący w Japonii. Wielki patriota dyskretnie odmówił.
Kilka dni później pochowany został z rycerskimi honorami w Manili.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"> Naszej epoce dziejów potrzebnych
jest kilku chrześcijańskich roninów we wszystkich zakątkach świata i Kościoła. Mam
dość chrześcijan przyłapanych współcześnie w dwie, katolickie klatki: tych,
którzy mówią, że mają twarde głowy, a tak naprawdę noszą w piersiach kamienne,
okrutne serca i tych, którzy mówią, że mają wrażliwe dusze, a tak naprawdę są
klęczącymi przed światem tchórzami, których silną wolę od trzydziestu lat za
gardło trzyma strach. Między duchowym światem samurajów i roninów łeb podniosła
praktyczna schizma. To dlatego odważyłem się pisać ten kodeks. Moi przyjaciele
skarżą się, że produkuję zbyt długie teksty, nie da się tego czytać, zdania
wychodzą wielokrotnie złożone, człowiek czasem nie wie, co było na początku,
gdy szczęśliwie dobrnie do kropki. Reguły kodeksu chrześcijańskiego ronina to
kilka, krótkich opowieści, których nie wahajmy się bardziej stosować w
praktyce, mniej zaś czytać z ciekawością.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div align="right" class="MsoListParagraph" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; mso-add-space: auto; mso-list: l0 level1 lfo1; text-align: right; text-indent: -18.0pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%; mso-fareast-font-family: "Times New Roman";">(1)<span style="font-family: "Times New Roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 13.0pt; line-height: 115%;">Ronin jest wstrzemięźliwy<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; margin-left: 18.0pt; margin-right: 0cm; margin-top: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Nie doliczę się ile to lat już temu
poznałem księdza Janusza. Spotykałem go co prawda często – kręciło się wokół
niego zawsze wielu ludzi, bo dla wszystkich i dla mnie też, przeznaczał nazbyt
dużo przestrzeni w swoim świecie, nie okupując jej nadmiernie sobą – ale
poznałem dopiero tamtego wieczoru. Piliśmy słodki kompot w upalny wieczór po
kolacji, a on z błyskiem w oku opowiadał mi, że starszy kolega Wojtek Ciak w
płockim seminarium był chyba jedynym klerykiem, który nigdy nie narzekał na
kiepską jakość posiłków. Zawsze mnie uczył, że ten niesmak można dobrze
wykorzystać dla postu. A potem został karmelitą – zakończył wspominanie, z
jakąś dobrze skrywaną tęsknotą w głosie. Po kilku latach ksiądz Janusz mógł
zrobić tak zwaną karierę diecezjalną. Dostał probostwo w jednej z najlepszych
parafii, miał zbudować ładny kościół. Po roku jednak, w obliczu rozmaitych
trudności, zrezygnował. Zżymałem się na jego decyzję. Więc dyskutowaliśmy przy
kolejnej, ziołowej herbacie, gdy ksiądz Janusz powiedział mi tak: widzisz –
zawsze mówił spokojnie, z lekko zapartym na ważnych sprawach oddechem – bo po
drogach tego życia posuwają się do przodu dwa rodzaje pojazdów. Są takie ogromne, ciężarowe, na
które można zapakować wszystko, a one to uniosą. I są takie małe, transportowe
- gdy je przygnieciesz, nie pojadą dalej. Ja jestem z tych drugich.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">To prawda, że życie duchowe
chrześcijanina zmierza do wewnętrznej intymności. Bóg jej ulega, człowiek zaś
jej szuka. To znaczy, że żadna z modlitw chrześcijańskich nie polega jedynie na
jej odprawianiu. Nawet liturgia w bezbrzeżnych głębiach własnych celebracji za
swój podstawowy punkt obiera bliskość Absolutu i duszy. Dlatego w świadectwie
mistyków – mistrzów tego zbliżenia – odczuwalny jest pewien niedopowiedziany
refren o prostocie, naturalności, dziecięcej szczerości. Żaden z mistyków nie
chce tworzyć szkoły duchowej – w to z zapamiętaniem bawią się raczej skopiowani
z mistrzów, tak zwani następcy, uczniowie, kontynuatorzy. To oni upierają się
filozoficznie klasyfikować narzeczeństwo Boga z duszą. Ale mistycy jeśli coś
nam opowiedzą, to dyskretnie, mówiąc na milcząco i wiele milcząc w tym
mówieniu, zażenowani w swoim zakochaniu. W tym rumieńcu mistycznym znajdujemy
dowód na to, że warunkiem dojścia do wewnętrznej prostoty właściwej
chrześcijańskiej dojrzałości jest najpierw wstrzemięźliwość życia. Mówiąc
jednoznacznie – nie będziesz mistycznie prosty na modlitwie, jeśli nie będziesz
wstrzemięźliwy w codzienności.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Ale wstrzemięźliwość chrześcijańskich
roninów to nie to samo co dieta, jogging, rolki po godzinach pracy lub wyłożona
dzikim kamieniem ściana nad przytulnym kominkiem. Ulice tego świata pełne są
dziś nadchudzonych nerwowo postaci, które stworzyły sobie wygodnie kontrolowane
pojęcie wstrzemięźliwości – wstrzemięźliwości, dzięki której wszyscy z
gwizdkiem na ustach zwrócą na nich uwagę: twój super dres, zazdroszczę ci
takiej figury, jaki piękny dom z drewna nad urwiskiem, a mogłeś mieszkać w
Wilanowie. To żadna wstrzemięźliwość. To powszechny dziś wizjer społeczny, inny
rodzaj zamaskowanego komfortu, czyli stały już element tej epoki, który wyżej
wzmiankowanych stawia w samym centrum ich jaźni. Dzięki temu wiedzą, że są obserwowani,
że wysłucha ich terapeuta, że liczą się w tym skrawku świata, który zdecydowali
się sobą okupować. Utkwieni w samym centrum społecznym, mają wobec niego taki
gest, który umówili się nazywać wstrzemięźliwością.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;">Tymczasem sednem wstrzemięźliwości
chrześcijańskich roninów jest sięgać do samego dna egocentrycznej jaźni, by
uporać się ostatecznie z męczącym wspomnieniem o sobie. Pisze o tym Kohelet:
„Nie bądź pochopny w słowach, a serce twe niech nie będzie zbyt skore, by
wypowiedzieć słowo przed obliczem Boga, bo Bóg jest w niebie, a ty na ziemi!”
(Koh 5, 1). Ronin nie zajmuje wiele miejsca, niewielu chodzi po jego śladach, nie
rzuca sobą grubego cienia i nikt nie powtarza jego słowa jak plotki. Nie ma
własnego terapeuty, nie zmusza innych by słuchali go bez końca. W świecie
ronina jest tak wiele przestrzeni dla drugiego, że zaproszeni chcą tam
powracać. Istotą bowiem wstrzemięźliwości nie jest dietetyczna rezygnacja z
pewnych elementów materialnego przesytu, ale ascetyczny dystans do zajmowania
sobą całej, egzystencjalnej przestrzeni. Im więcej takiej wstrzemięźliwości na
co dzień, tym więcej mistycznej bliskości na modlitwie.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh11j7yKLCj3N8focjtpb8HbkaR3b1w5XPWeAa1PjPeZB47glRa5gCShUENs2Bt86Vu4l276s1fUiwtOauomubWxcUlGXmhUbHUBTEc78BmIDfIpAV-YBdf5Tba_-4Ik3O5XDfyGDYj4fBe/s1600/20150708_204311.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh11j7yKLCj3N8focjtpb8HbkaR3b1w5XPWeAa1PjPeZB47glRa5gCShUENs2Bt86Vu4l276s1fUiwtOauomubWxcUlGXmhUbHUBTEc78BmIDfIpAV-YBdf5Tba_-4Ik3O5XDfyGDYj4fBe/s320/20150708_204311.jpg" width="240" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 18.0pt;">
<br /></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-32121597498216227892017-02-17T04:15:00.002-08:002017-02-17T04:15:50.999-08:00Ksiądz w społeczeństwie postchrześcijańskim...<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt; line-height: 115%; mso-ansi-language: PL; mso-bidi-language: AR-SA; mso-fareast-font-family: Calibri; mso-fareast-language: EN-US; mso-fareast-theme-font: minor-latin;">Mąż Boży – takim to na poły anachronicznym,
humorystycznym, a na poły pachnącym biblijnymi sagami, benedyktyńską
duchowością i bohaterskimi opowieściami tytułem zwraca się do mnie najczęściej
jeden z moich przyjaciół, księży, ilekroć jestem gościem w jego plebanii: czy
mąż Boży już wstał? Co mąż Boży chce zjeść na śniadanie? O której mąż Boży
odprawia? Historia Kościoła katolickiego, w rozmaitych swych momentach,
miejscach i zwrotach, zaiste pełna jest intensywnej działalności kapłanów –
mężów Bożych, którzy znani z imienia bądź zupełnie anonimowi, starali się
sprostać w różnym zakresie zazwyczaj skomplikowanym kontekstom kultury. W
Europie byli więc nieodzownym elementem bogatej i starożytnej mozaiki
społecznej. Ksiądz europejski widoczny jest na wszystkich prawie płóciennych
obrazach, biało-czarnych zdjęciach i prymitywnych jeszcze kadrach z celuloidu.
W Ameryce łacińskiej katolicki duchowny przekształcił się szybko w obrońcę
ubogich, polityka, społecznika, gorącego komentatora napiętej sytuacji
publicznej. Nie było więc sporu, dyskusji a czasem niestety starcia, w którym
latynoski ksiądz nie miałby dać swojej twarzy. W Azji wreszcie kapłani ginęli powszechnie
jako męczennicy – cierpiąc latami podejrzenia, pokonując nieufność, szukając
świadomie sposobów ryzykownej inkulturacji. Zawsze jednak - a kieruję się
wygłaszając ten sąd osobistym doświadczeniem - tak zwane kapłaństwo
diecezjalne, świeckie, duszpasterskie, było najlepszym narzędziem dotarcia do
ludzi nowych, by łowić ich w sieć wiary. Ksiądz bowiem, wchodząc w dziewiczy duszpastersko
teren lub nieopisany społecznie kontekst, niezależnie zupełnie od zmian
kulturowych i nie dbając o promocję zakonnego charyzmatu, był po prostu
reprezentantem Kościoła, nadchodzącego z całym jego, bezpośrednim, misyjnym
przesłaniem. Ksiądz żył zawsze i w każdym miejscu na granicy dwóch światów:
ziemskiego oraz nadprzyrodzonego. To stuprocentowo zbliżać musiało go do ludzi.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;">Z premedytacją i trochę dla prowokacji
używam, wspominając ten historyczny panteon mężów Bożych, czasu przeszłego,
który chyba najlepiej może wyrazić niepokojącą dziś wszystkich wątpliwość: czy
tak będzie dalej? W naszej bowiem epoce dziejów księża katoliccy doświadczają
pierwszy raz z miażdżącą intensywnością trzech poważnych i nieznanych w takiej
skali pokus: skrajnej decentralizacji w interpretowaniu doktryny, skrajnej
dowolności w dyscyplinie kapłańskiego życia oraz skrajnego osamotnienia wobec
antyklerykalnej fali, która niepodzielnie dominuje w świecie. Być może trochę
lecz tylko trochę przesadzę, jeżeli powiem, że mąż Boży dzisiaj pierwszy raz
nie jest pewien, czego i jak nauczać? Nie wie, jak się ubierać, co mówić, jak
żyć? Zdaje się też, że nikt już skutecznie go nie chroni.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;">Mam pełną świadomość, iż pojęcie
postchristianitas, nadmienione w tytule bieżącej refleksji, na wejście wywołuje
kontrowersje. Dla tak zwanych katolików twardogłowych, podobne myślenie – że
tkanka społeczna ogromnej większości państw nie jest już chrześcijańska - jest
niedopuszczalne, być może nawet zaciąga jakąś winę moralną. Na ustach
postmodernistów wizja minionego chrześcijaństwa przywołuje złośliwy uśmiech
nieskrywanej satysfakcji. Dla chrześcijan liberalnych, wyskakujących z
trojańskiego konia wpuszczonego do wnętrza Kościoła, bycie ubogą mniejszością w
świecie to moda i symbol pokory. Mój prywatny pogląd ma jeszcze inny kontekst.
Zanim ułożeni wygodnie wobec powszechnego trendu bieżącej epoki znów zakasamy
rękawy do zapamiętałej pyskówki na krawędzi światopoglądów, pragnę oddzielić od
siebie dwie wartości: uważam, iż to, że większość organizmów państwowych dziś
przestała być chrześcijańska nie oznacza jeszcze, że chrześcijaństwo jest
mniejszością - tak jak utrata oddechu nie równa się jeszcze zanikowi życia. W
efekcie więc pewnych obserwacji, spekulacji i obliczeń, ośmielę się zasugerować
paradoksalne dość spostrzeżenie: zaczyn różnorodnych kultur jest u swych
podstaw wciąż chrześcijański, utracił on zarazem swój wpływ na realne wybory
większości organizmów społecznych. Chrześcijaństwo przypomina dziś pewną
nieuporządkowaną masę, stagnację, materię uśpioną, ukrytą pod powierzchnią,
odrętwiałą i instytucjonalnie źle zorganizowaną, która z tych właśnie powodów –
dysponując wciąż ilościową potencją – nie jest w stanie jej używać tak, by dało
to jakościowe efekty w postaci ewangelicznego przetworzenia teatrów, szkół czy
administracji.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;">Niechrześcijańska mniejszość przez to sprawnie,
od kilku dekad przejęła zarząd sumień i umysłów w świecie. Choć nie planowałem
tego ani z tym sympatyzuję, moje życie księdza stało się ze swej natury
bytowaniem wędrownym. Jak głosi stare, polskie porzekadło: podróże kształcą –
ktoś, kto wystawi nogę na prawo lub lewo poza granicę Polski, jeśli odrobinę
obserwuje i myśli, to po prostu widzi, czyta i wie. Społeczeństwo świata
współcześnie nie jest chrześcijańskie – chciałbym ośmielić się to stwierdzić bez
dodawania zbędnych dookreśleń już, przed czy po. Świat przestał być
chrześcijański ale – co ważne – przestał być chrześcijański dlatego, że sam z Ewangelii
zrezygnował. Uważam to za znaczące uwarunkowanie. Chrześcijaństwu w nowożytnym
dialogu ze światem nie zabrakło niczego. Kościół, jako nośnik ewangelicznego
przesłania, zdobył się na ogromny wysiłek autoreformy, czego znakiem był Sobór
Watykański II. Jest dla nas wszystkich oczywiste, że sensem tego wysiłku przekształcenia
była jedna idea: stać się zrozumiałym dla współczesnych. Przez to Kościół
zbliżył się do świata - niektórzy twierdzą, że stał się nawet światowy lecz to
już kwestia reformy do reformy – ale w epoce ponowożytnej, jak nigdy dotąd w
historii ludzkości, to świat oficjalnie, publicznie, przez niezliczoną ilość
aktów prawnych a nawet konstytucyjnych, świadomie oddalił się od Kościoła,
rezygnując z żywotnej interpretacji zjawisk według klasycznych reguł
chrześcijaństwa.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> Na jakiej więc podstawie ośmielam
się tu stawiać tezę, że w neopogańskim świecie jednak pierwiastek
chrześcijański jest ukrytą, uśpioną, przyduszoną większością? Oto bowiem rezygnacja
z chrześcijaństwa, jaka dokonywała się w ostatnich dekadach w skutek
machinacji, programów i świadomych działań niezliczonych partii liberalnych,
bogatych sponsorów, teatralnych snobów, stronnictw ubóstwionego postępu,
uniwersytetów czy partykularnych myślicieli, na naszych oczach kończy się
nieprzewidywalnym jeszcze kilka lat temu, a dziś nieodwracalnym procesem: tak
zwani zwykli ludzie chcą absolutnie rezygnować z tych, którzy od kilku dekad
opresyjnie chrześcijaństwo wyznaczali na stos. Zrezygnowani a odprawieni precz czują
się obrażeni i dotknięci. Stopień pychy lewicowych liberałów, którzy dzierżąc
władzę nad światem od lat, oderwali się daleko od ziemi i nie są w stanie
wylądować, zaiste przeraża. Większość reprezentantów liberalnej lewicy bezpiecznie
wierzyła w to, że da się stworzyć społeczną konstrukcję, która albo szybko
zastąpi albo w dłuższej perspektywie chociaż przeżyje chrześcijaństwo.
Konstrukcję stworzyć się dało, to fakt, ale niemrawi chrześcijanie okazali się
być żywotni, trwają, istnieją i to oni dziś – niezorganizowani wprawdzie -
decydują, by lewactwo ustąpiło. Jeśli bowiem współcześnie odprawia się z niczym
ludzi skompromitowanych, to nie dlatego, że jakaś chrześcijańska demokracja
zorganizowała imponujący ruch europejskiej czy amerykańskiej odnowy społecznej.
Nic z tego. Radykalna wyprawka lewaków dokonuje się na zasadzie instynktownego,
etycznego odruchu: że prawda musi być transparentna, polityka dostępna dla
wyborców, elita zmienna a przywileje lub obowiązki proporcjonalne dla
wszystkich. Ten bezwarunkowy odruch społeczny to dziedzictwo chrześcijańskiej
moralności, estetyki i duchowości, dziedzictwo głęboko wszczepione w sumienie
większości, dziedzictwo odruchowe, naturalne, oczywiste. W nieprzewidzianym przez
nikogo, publicznym starciu od Waszyngtonu, przez Paryż, aż do Budapesztu, ujawniło
się w całej swej sile zakorzenione przez wiekową kulturę chrześcijaństwo
instynktowne: spontaniczne, zupełnie nieuformowane, chaotyczne, które pomimo
tego lewicowy aparat – potęgą czystego żywiołu - wytrąciło z równowagi.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> To dlatego, ni mniej ni więcej,
znaleźliśmy się niespodziewanie dla wszystkich w bardzo niewygodnym momencie
cywilizacyjnej historii. Zorganizowane bowiem, lewackie struktury, wypracowały
już swój schemat, który choć skorumpowany i płytki, na zewnatrz jakoś działał.
Nagle te organizacje zaczynają być wypierane tu i tam przez silniejszy, żywotny
lecz bezkształtny żywioł chrześcijaństwa podświadomego, instyntktownego,
domowego, rodzinnego czy jak go jeszcze nazwiemy. Ów masyw jest zdecydowanie
silniejszy. Tak samo jednak jak silny, jest równie zdezorganizowany: jakby nie
miał głowy a tylko ramiona i nogi, które rozpychają się i kopią do przodu. Z
jednej więc strony czujemy zaskakującą ulgę – lewactwo z goryczą pakuje
tobołki. Z drugiej strony ciąży nam chaos. Plac niedawnych jeszcze
przepychanek, szturchańców i kłótni, opuszczają powoli najważniejsi
protagoniści niedokończonego eksperymentu, pozostawiając jednak w centrum
zlepioną przez nich skorupę. Wierzę, że za jakiś czas pojawią się wychowawcy,
którzy ponownie rozpoczną wielowiekowy mozół inteligentnego przeformowania
ożywionej raz jeszcze lecz póki co bezkształtnej, chrześcijańskiej masy. Tymczasem
wielu musi nauczyć się trwać w opuszczonej skorupie. Wśród tych wielu jest i
katolicki ksiądz – nowy, inny, zaskoczony, samotny, mąż Boży w społeczeństwie
postchrześcijańskim.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> Uważam z wielką ufnością, iż kapłan
rzymsko – katolicki, brutalnie skonfrontowany z całą siłą wymienionych już we
wstępie pokus, przeżyje ten moment powszechnego kryzysu, jeśli zda sobie sprawę
z realnej sytuacji i z konsekwencją, determinacją, uporem zastosuje specyficzne
środki. Ponowne zorganizowanie tożsamości księdza w odmiennej, naszkicowanej tu
perspektywie społecznej, jest zagadnieniem tak samo trudnym, co ciekawym.
Wydaje się, że aby odrodzić i podtrzymać żywotność katolickiego kapłaństwa w
tak skomplikowanym pejzażu kulturowym, mąż Boży musi najpierw uniknąć dwóch
tendencji, które w ostatnich latach ewaluowały zdecydowanie negatywnie. Po
pierwsze - w postchrześcijańskiej skorupie nie przeżyje ksiądz jako
funkcjonariusz defensywnej instytucji, która przede wszystkim, kurczowo,
zachowawczo i za wszelką cenę, broni ustalonego terytorium przed wymyśloną
inwazją światowego demona. Należy powiedzieć sobie szczerze, że w większości prowincji
kościelnego terytorium nie ma już czego bronić: ławki, konfesjonały i
parafialne konta są puste, a mąż Boży zmuszony jest przejść do apostolskiej,
katechetycznej, modlitewnej, powołaniowej i moralnej ofensywy. Po drugie – w
ostatnich dekadach zdemaskowany został również typ księdza bez radykalnej, duchowej
tożsamości, konsekrowany urzędnik pożyteczności publicznej, który z pobożnym
uśmiechem oprowadza japońskie wycieczki po muzealnych zakrystiach, organizuje
koncerty organowe przed pustym tabernakulum czy zbiera na miskę ryżu dla ubogich
- więcej nic. Na taki profil kapłaństwa mąż Boży – by przeżyć – dalej zgadzać
się nie może. Myślę więc pozytywnie, że ksiądz katolicki dziś zreorganizuje się
skutecznie w postchrześcijańskim świecie, gdy zgodzi się być od zaraz:
zmarginalizowanym społecznie lecz płodnym religijnie; przewodnikiem świadomej
mniejszości; lekarzem połamanych jak nigdy dotąd życiorysów oraz cierpliwym
wychowawcą duchowych ignorantów.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> Już w roku 1958, na progu swej
profesury, kiedy świat funkcjonował jeszcze jako katolicki monolit, wybitny i
proroczy Joseph Ratzinger opublikował głośny – zaatakowany przez jednych, przez
innych zrozumiany - artykuł pod tytułem: „Neopoganie i Kościół”. Tekst został
przypomniany między innymi jako swoiste zakończenie ostatniego chyba w życiu
wywiadu udzielonego niedawno przez papieża emeryta Peterowi Seewaldowi. We
wspomnianym artykule Ratzinger wzywa do jak najszybszej i koniecznej przed
upadkiem wszystkiego, ponownej sakralizacji Kościoła, pisząc: „Na dłuższą metę
Kościołowi nie zostanie oszczędzona konieczność stopniowego pozbywania się
tożsamości ze światem i stania się znowu tym, czym jest: wspólnotą wierzących.
W rzeczywistości te zewnętrzne straty zintensyfikują tylko jego misjonarską
skuteczność. Jedynie wtedy, gdy przestanie być tanią oczywistością, a zacznie
ponownie przedstawiać się jako to, czym faktycznie jest, uda mu się znowu
dotrzeć z własnym przesłaniem do uszu nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się
życiu w iluzji, przekonani, że takimi nie są. Oczywiście, rezygnacja z
zewnętrznych godności przyniesie ze sobą utratę cennych przywilejów, jakie bez
wątpienia wynikają z obecnego uwikłania Kościoła w sferze publicznej. Chodzi
przy tym o przemianę, która nastapi niezależnie od udziału w niej Kościoła, na
co musi on być przygotowany. Ogólnie rzecz biorąc, w tym koniecznym procesie
sakralizacji należy dokładnie rozróżnić trzy płaszczyzny: sakramentów,
przepowiadania oraz osobisto – ludzkich relacji pomiędzy wierzącymi i
niewierzącymi”. (J. Ratzinger, Neopoganie i Kościół, [w]: P. Seewald, <i>Benedykt XVI. Ostatnie rozmowy</i>, Kraków
2016, s. 299).<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;">Myślę, że w drugiej połowie ubiegłego
stulecia, ku zaskoczeniu wszystkich, doszło nie tylko do pogańskiego drenażu
wewnątrz wspólnoty Kościoła. Spoganieniu, zeświecczeniu, odduchowieniu,
uświatowieniu i powszechnemu spłyceniu jak nigdy przedtem, co być może było
poniekąd bezpośrednią konsekwencją wspomnianego drenażu, dotknięte zostało w
Kościele również kapłaństwo służebne. Ksiądz stał się prawie wszystkim: pisarzem,
dziennikarzem, inżynierem, bankierem, politykiem, a nawet motocyklistą i
hippisem – natomiast z pewnością najtrudniej przychodziło mu być po prostu
duchownym. Pora więc jasno powiedzieć sobie w innym sposób za Ratzingerem, że
resakralizacji w Kościele najbardziej potrzebuje kapłaństwo. I pozornie
postchrześcijańska rzeczywistość, odbierając bezkrompromisowo księżom ich
uprzywilejowane miejsca na estradzie, jest najwłaściwszą okazją do nowego
uduchowienia rzymskiego księdza. Kiedy kapłaństwo przestaje być elementem
świata, może wreszcie służyć jako podstawowy element ewangelicznego świadectwa.
Bo ksiądz studiując doktrynę staje się wyśmienitym katechetą, czego nie da się
powiedzieć o księdzu zaczytanym w ideologiach. Kapłan odnoszący się z należytym
szacunkiem do obecności Boga w sakramentach, Słowie lub liturgii, bez trudu
odnajdzie tego samego Boga w obliczu dziecka, kobiety i ubogiego, co nie jest
już tak oczywiście widoczne w wyborach moralnych nazbyt wielu skandalistów w
koloratce z minionego stulecia. Reasakralizacja katolickiego kapłaństwa może po
prostu polegać na ponadepokowej kontynuacji wyboru Pana Jezusa, który
dyskretnie uchwycił Ewangelista Marek, zapisując: „I ustanowił Dwunastu, aby Mu
towarzyszyli...” (por. Mk 3, 14 a). To pierwszy z charyzmatów księdza. Ma on
towarzyszyć Panu, reszta pochodzi od tego. Zapewne współcześnie sól kapłańska
uległa nadpsuciu, ponieważ nowożytny ksiądz modnie towarzyszył wszystkiemu, za
wyjątkiem Boga.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> Pierwsza z nazw nowego miejsca
kapłańskiego w postchrześcijańskim świecie w języku socjologów zabrzmi twardo:
marginalizacja, lecz w języku wiary przynosi stosowne pocieszenie: ukryty
zaczyn. Ksiądz w pejzażu postchristianitas jest postacią zstępującą z estrady,
trybuny i wypełnionej auli w zacisze konfesjonału, rozmównicy, samotnej ścieżki
w parku lub bibliotecznej ciszy. To bardzo dobrze, że społeczność
pochrześcijańska nie widzi już dalej księdza w kręgu swoich ulubionych
celebrytów. Ma on teraz szansę - transponując wyrok społecznej, nieuchronnej
marginalizacji, na proces duchowego, koniecznego uniżenia, wyrzeczenia się
siebie i pokory - narodzić się jako ojciec duchowy. Ojcostwo duchowe w
bezlitosnej skorupie współczesności, zamieszkanej przez niezliczoną ilość
terapeutów, trenerów psychiki, chiromantów czy menedżerów, to niezastąpiona
cnota i zdecydowanie pierwszy atut społecznej odnowy. Duchowny w
postchristianitas nauczy się słuchać, towarzyszyć i spowiadać, przechodząc w
ukryciu od tak zwanego duszpasterstwa masowego do indywidualnego kontaktu z
człowiekiem. Przy czym personalne podejście w duszpasterstwie nie jest tanią
pociechą, ratującą nam jakoś twarz wobec depresji spadających na łeb statystyk.
Indywidualne kierownictwo duchowe nie jest tak spektakularne jak liderowanie na
wypełnionych stadionach, to fakt. Jest natomiast niezastąpionym narzędziem
dojrzałego wzrostu, wolnego wyboru, radykalnej świętości. Z tysięcy żmudnie
wypalanych cegieł wznosi się mur nie do zdobycia.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> W tym procesie przemiany ukrytego
zaczynu kapłańskiego wiele zależeć będzie również od cnoty męstwa. Kontakt
indywidualny kapłana z człowiekiem, współczesne kierownictwo duchowe czy nowe
wychowanie do mistyki, przypomina obecnie coraz częściej stanięcie wobec
pejzażu ezechielowej doliny suchych kości. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek
ludzkość była w tak słabej kondycji moralnej, psychicznej i duchowej jak dziś.
Całe to niesłychane poranienie jest natomiast najlepiej widoczne, odkryte,
ujawnione właśnie w indywidualnym kontakcie. Ksiądz więc – zdecydowanie
zajmując postchrześcijańskie miejsce ojca duchowego – jako przewodnik
wewnętrzny będzie z konieczności najgłębiej, najdelikatniej lecz najbardziej
bezpośrednio, dotykał całej biedy współczesnego człowieka: jego łez i
samotności, porzucenia, upodlenia i porażki. Ignorancja i odkształcenie
antropologiczne naszej epoki jest bowiem przerażające. Tak więc ewangeliczny kapłan
nie może już dziś oczekiwać tego, że z jego duchowej posługi w konfesjonale
korzystać będą co krok dusze mistyczne, gotowe do zjednoczenia. Do tego samego
celu mistycznego co zawsze ojciec duchowy w skorupie postchrześcijaństwa
prowadzić musi zaczynając w większości spotkań od zera, od ignorancji, od
podstaw, latami, z cierpliwością, sięgając po środki klasyczne, czyste duchowo,
nieskażone zweryfikowaną negatywnie w XX wieku psychoanalizą. W ten sposób nowy
czas ukształtuje nowego księdza: wolnego od pokusy natychmiastowego efektu,
bogatego cnotą długomyślności.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> Nie wiemy, ile lat to potrwa.
Jesteśmy natomiast pewni jednego: kapłaństwo katolickie, podobnie jak całe
postchrześcijaństwo po rozprawieniu się z wpływami lewicowych ideologii,
zdziesiątkowane medialną interpretacją ostatniego Soboru i wystawione na wiele
znaków zapytania w postnowożytnej rzeczywistości, jest w stanie kryzysu. Przeżywa
więc gwałtowne wzloty i upadki, zdumiewa śmiałością bądź zawstydza skandalami,
wzbudza nadzieję lub zasmuca. W niewielkiej jednak swej liczbie, jak mi się
wydaje, kapłaństwo to wyraźnie idzie ku lepszemu. I chciałbym szczerze zapewnić
tę małą trzódkę wiernych, którzy wyglądają jeszcze powrotu procesji do ołtarza,
że wraz z nieuchronnymi przemianami społecznymi, które widzimy, już wychodzi w
ich stronę nowy ksiądz. Nie będzie ich wielu lecz będą z wiary, wolni od żądzy
sukcesu, naprawdę ubodzy, pociągająco skromni, mocni zaufaniem do Boga,
roztropni wobec pokus światowości, duchowi duchowni. Tylko taki ksiądz w
publicznej przestrzeni postchristianitas zdobędzie konieczny do ewangelizacji
autorytet męża Bożego.<o:p></o:p></span></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"> Gdy wracam pamięcią do wielu kapłanów,
którzy z krucyfiksem nad głową, w sutannie, przeszli trudnymi szlakami ludzkiej
historii, coraz chętniej sięgam do biografii popularnego w Ameryce łacińskiej
księdza – pierwszego świętego z Argentyny: Cura Brochero. Wiele się mówi o zwykłych
a niezwykłych wydarzeniach z jego życia, był on bowiem – jak wszyscy święci –
prawdziwym oryginałem. Osobiście najbardziej cenię tę anegdotę. Kiedyś Cura
Brochero przystąpił do zuchwałego projektu budowy nowego domu rekolekcyjnego w
biednych okolicach argentyńskiej Cordoby. Teren górzysty, zapadła prowincja w
interiorze, bieda mocno podupadającej gospodarczo w końcu dziewiętnastego wieku
Argentyny. Kto wpadłby na tak szalony pomysł? A Cura Brochero chciał tam
organizować rekolekcje ignacjańskie dla ludzi ze swoich parafii. Gdy więc
położył kamień węgielny pod budowę domu, podniósł głowę i zwrócił się w
wewnętrznym dialogu do demona, mówiąc w argentyńskim żargonie: i już
przegrałeś, sukinsynu!<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjIKe-gTx06f071JRobGfHVGW1RoUIgJ4mAeuPly9olfc0r_gZ5n99HnUeE_ULeyO7vgBfb5q-s51QkjxWwEmlvroOdmX3zd-qAtycnJcfhaUTDUWvACkXE9nmCfAvymETzc5TLGMIsEmv2/s1600/DSCN1572.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjIKe-gTx06f071JRobGfHVGW1RoUIgJ4mAeuPly9olfc0r_gZ5n99HnUeE_ULeyO7vgBfb5q-s51QkjxWwEmlvroOdmX3zd-qAtycnJcfhaUTDUWvACkXE9nmCfAvymETzc5TLGMIsEmv2/s320/DSCN1572.JPG" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "Times New Roman","serif"; font-size: 12.0pt;"><br /></span></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-89526031985974004662016-12-07T08:00:00.000-08:002016-12-07T08:28:56.702-08:00Przyświadczenie. Coś pomiędzy przeżyciem a refleksją...<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Większość
fakultetów dziś i uniwersyteckich wydziałów pieczołowicie zabiega nie tyle o
podwyższenie poziomu ćwiczeń, laboratoriów czy wykładów, ile o maksymalne
rozszerzanie przestrzeni rekrutacji. Edukacja akademicka jest współcześnie
coraz bardziej powszechna, powstają szkoły wyższe i szkółki, instytuty oraz
wydziały, które za każdym razem proponują studentom jeszcze bardziej
wysublimowany tytuł na dyplomie, dla przykładu: wydział monitoringu gminnych supermarketów
lub wyższa szkoła psychologii spacerów, brydża, hobby oraz jazdy na rolkach
zaocznie. Prawda brodzi po kostki w wodzie, przy brzegach, bo student stał się
atrakcyjnym towarem. A ja mam sposób, jak współcześnie bez płycizny otworzyć
całkiem nowy wydział, który przyciągnie ogromną liczbę adeptów wiedzy
atrakcyjnej, dobrze płatnej i kulturowo praktycznej: terapia podziałów. Jeśli
bowiem dziś jakiegoś fachowca potrzebuje nowoczesne społeczeństwo, to bardziej
niż murarza, nauczyciela czy lekarza, wygląda ono zatrudnienia mędrca, kogoś więcej
niż negocjatora, mediatora lub guru, który jakimś wysiłkiem zdobytej wiedzy –
bo na cud już chyba za późno – przepuści jedną ulicą, mniej więcej sterując w
tym samym kierunku, marsz kodziarzy i pisiorów, niepodległych i
euroentuzjastów, agentów i podziemie, wreszcie tradsów z charyzmatykami. Można
się na to uśmiechnąć. A jednak albo to się uda - albo egzystencja nowożytności
dogorywać będzie w swej udręce. Bo przeżyć się da, ale nie da się tworzyć
czegoś w świecie, społeczeństwie czy Kościele coraz brutalniej rozparcelowanym
na detale. Wiadomo zaś powszechnie, że egzystencja bez rozruchu to agonia.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Pozornym obserwatorom z chodnika
wyda się zrazu oczywistym, że najwięcej zarabiałby na tym chaosie terapeuta
podziałów politycznych. Zaraz rozwożono by go po rozmaitych redakcjach,
przepytywano w czasopismach, wkładano do ręki raz białą, raz czarną flagę
ideologicznych korowodów. Być może, nie znam się specjalnie na ekonomicznych
możliwościach celebrytów, wiem natomiast z pewnością, że podział polityczny,
społeczny lub kulturowy jest jedynie konsekwencją rozbicia moralnego. Najpierw
komentuje się rozbieżnie o prawdzie, krzywiąc tym samym odporność i wrażliwość
sumienia, a potem ów bardziej podstawowy podział etyczny staje się szybko
obecnym w polityce. Ale i niespójność etyczna, choć starsza od rozdarć
społecznych, nie jest jeszcze najbardziej pierwotna. Jeśli jest coś zupełnie podstawowego,
co ulec może rozbiciu, to jest to podzielona dusza. Uważam, że rozdarcie
wewnętrzne w człowieku, pęknięcie duchowe, przebiegające istotnie u samych
źródeł osobowości - najmniej przecież komentowane, najmniej zauważone, bo
pozornie najmniej praktyczne dla wszystkich - jest początkiem coraz bardziej powszechnego
podziału moralnego, społecznego, politycznego czy wreszcie kulturowego.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Trudno współcześnie powiedzieć: jesteśmy
chrześcijanami! W istocie bowiem coraz powszechniej przychodzimy nie ze świata
tej samej Ewangelii i tego samego Kościoła lecz najczęściej, z niebywałą jak
dotąd intensywnością emocji, identyfikujemy się bezgranicznie z niezliczoną
liczbą szkół duchowych, nurtów, ruchów i subiektywnych doświadczeń religijnych,
które zdają się nie mieć już często wspólnego, obiektywnego centrum. To nasi duchowi
liderzy formują nas dzisiaj jak chcą: najpierw u podstaw ducha, przez moralność
dalej, aż do konkretnych postaw społecznych. Wpływ religijnych liderów jest tak
samo imponujący, co niepokojący. W niektórych bowiem wymiarach mogą oni o
duchowym profilu chrześcijaństwa rozstrzygać mocniej niż Jezus – i to z powodu
tej chyba charyzmatycznej uzurpacji, poza chrztem, trudno jest dopatrzeć się w
nas jeszcze czegoś, co bezdyskusyjnie łączy: czy to w sposobie modlitwy, czy w
działalności apostolskiej, czy w liturgii, czy ostatnio nawet w moralności. Z
tych powodów domniemam, że terapeuta podziałów religijnych mógłby wkrótce
zarabiać więcej niż polityk. Musiałby natomiast skupić się w procesie
terapeutycznego scalania duchowości na umiejętnej mediacji między dwoma,
generalnie skonfliktowanymi postawami religijnymi współczesnego
chrześcijaństwa: między tymi, którzy uważają, że duchowość to intelektualny
dyskurs, wytrwałe milczenie w kościelnej ławce na naukach i zakuwanie dogmatów
na pamięć oraz między tymi, którzy krzyczą, że duchowość to prostacka koncepcja
ewangelicznego dziecięctwa, podnoszenie rąk do góry, taniec wokół ołtarza i
powtarzana przez wszystkich od dłuższego czasu ewangelizacyjna mantra: Bóg cię
kocha, to wielka radocha...<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Tę nieufność, a może nawet już
nieprzyjazne starcie w posoborowym obliczu chrześcijańskiego świata, można by z
grubsza określić jako napięty konflikt między refleksją a przeżyciem. Konflikt
o wzajemne udowodnienie sobie na punkty, czy w rozwoju duchowym autentyczne
jest przywiązanie do liturgii, czy modlitwa spontaniczna, tradycja czy
misyjność, argumentacja czy entuzjazm? Obserwując od lat i poddając laboratoryjnemu
wręcz badaniu szczegóły tak nieprzyjemnego starcia w łonie chrześcijaństwa, z
zawstydzeniem powracam do pytania: dlaczego nie biją na alarm teologowie życia
wewnętrznego? Co jakiś czas podnoszą jedynie ciekawe kwestie - z reguły kopani
pod ławką w kostkę przez praktycznych proboszczów - etycy czy filozofowie
społeczeństwa. A przecież wystarczyłby głębszy, przemyślany i historyczny
komentarz do mistyki, by jednym i drugim porozluźniać pięści. Tymczasem badacze
duchowości kontentują się raczej biernością, wolą nie tracić teoretycznej
stateczności. Rośnie więc nieufność charyzmatyków, którzy boją się tego, że
chrześcijanie intelektualni każą im znów nauczyć się łaciny i wszystkich pytań
z katechizmu. A chrześcijańscy myśliciele z kolei uciekają od charyzmatyków,
poirytowani bardziej z dnia na dzień tym, co już sam kardynał Bergoglio podobno
zwykł nazywać szkołą samby.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Wracam tu pamięcią do czterech, bardziej
lub mniej znaczących wydarzeń, które wydają się znaczyć proces wzajemnego
wypierania się wiary od rozumu w duchowości. Refleksję i doświadczenie od kilku
lat ustawiono w dwóch, oddalonych od siebie nawach, aby każdy mógł sobie bez
stresu urządzać własne procesje. Długi już czas temu brałem szczęśliwie udział
w dublińskim spotkaniu ze znakomitym reżyserem i w gruncie rzeczy myślicielem
Krzysztofem Zanussim. Lubię słuchać Zanussiego. U Mistrza nienaganna forma
przekazu odpowiada harmonijnie lotności myślenia. Reżyser opowiadał nam
spontanicznie, jak to przybył właśnie do Dublina bezpośrednim lotem z kolejnego
festiwalu filmów w Moskwie. W Rosji przygotowano specjalne z Nim spotkanie,
wykład, po którym zadawano wiele pytań. Wśród znaczących, choć mniej znanych w
Polsce filmów reżysera, ważne miejsce zajmuje również obraz „Iluminacja”,
którego temat oscyluje swobodnie lecz głęboko wokół spraw z duchowości. Ktoś ze
studentów w Moskwie – wspominał nam wtedy w Dublinie Zanussi – postawił mu
znaczące pytanie: dlaczego mówi Pan tyle o mistyce? Przecież dziś nasza
racjonalna generacja już wie, że doświadczenie mistyczne w słownikach
zdefiniować trzeba jako przesąd, fanatyzm albo egzaltację...wtedy chyba
pierwszy raz poczułem w sercu jakąś stanowczą kontestację i pretensję wobec chrześcijan,
którzy porzucając szacunek do rozumu, ośmielili się nazywać mistyką wszelkiego
pokroju spirytystyczne eksperymenty: od hipnotycznych zaśnięć małpujących
kontemplację, przez publiczne spektakle egzorcystów, aż do przepowiedni wyssanych
z palca w imieniu Ducha Świętego.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Bezpośrednim powodem tego, iż tak wiele
osób dziś, obserwując Kościół tymczasem z dystansu, badawczo lub z wątpieniem, utożsamia
chrześcijańską mistykę z coraz bardziej powszechnymi, neurotycznymi
zaburzeniami stanu emocjonalnego szukających wytchnienia w religii jednostek,
jest dyktatura irracjonalizmu. To irracjonalizm pozwolił na dowolne, użyteczne
mieszanie pojęć, doświadczeń i faktów. W drugim z przykładów przeniosę się
krótko do auli wykładowej Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych.
Instytucja ta, znakomita choć wydaje się zbyt mało jeszcze popularna w Polsce,
powstała jako jednostka naukowa w roku 2008, z inicjatywy akademików skupionych
w środowisku badawczym wokół pokornej i genialnej osoby księdza Michała
Hellera. Uroczysta inauguracja Centrum Kopernika odbyła się 2 października
tegoż roku, około godzin południowych, w krakowskim Collegium Maius
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Michał Heller przedstawił naukowe cele
instytucji, zabrał też głos Charles Harper, wiceprezes Fundacji Templetona,
która dopiero co nagrodziła sowicie dokonania wybitnego, polskiego kosmologa i
księdza. Warto zaznaczyć, że cały finansowy dochód z tej nagrody ksiądz Heller
przeznaczył właśnie na powstanie Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych.
To dlatego zaraz potem wszyscy obecni na inauguracji wznieśli toast winem z
krakowskich winnic UJ-otu, a następnie wysłuchali wykładu Michała Hellera. Po
wystąpieniu Profesora nadszedł czas na dyskusję. Gdy z sali wreszcie padło
pytanie: co zdaniem Hellera jest dziś największym zagrożeniem dla ludzkiej
cywilizacji? – ksiądz, który z reguły mówi z wahaniem, skromnie, jakby
zestawiając myśli w swej genialnej głowie, tym razem udzielił błyskawicznej i
krótkiej odpowiedzi, konstatując: irracjonalizm. Brak szacunku do rozumu dziś
dominuje wszędzie: w życiu społecznym i mediach, w edukacji, dyscyplinie i
miłości. Nic więc dziwnego, że jako coraz bardziej powszechny szkodnik, dotarł
również do najgłębszych pokładów duchowości. W innym wystąpieniu, które aż chce
mi się zacytować tutaj, Michał Heller rozwijał swą diagnozę, mówiąc tak: „Po odejściu
neopozytywizmu, który mylił się w ogóle swych twierdzeń ale przynajmniej
pilnował rzetelności w rozumowaniu, wielu ludziom wydało się, że wszystko
wolno. Każda głupota ma prawo bytu na wolnym rynku ludzkich przekonań. Czasy
nowożytnego racjonalizmu, czyli jak się mówi: zniewolenia rygorem myślenia -
minęły. Żyjemy w okresie ponowożytnym, w którym retoryka jest ważniejsza od
logiki, a siła perswazji od doświadczalnych argumentów. Zarówno nauce jak i
religii grozi dziś zalew irracjonalizmu. Irracjonalizm jest szczególnie
niebezpieczny w obszarze religii. Prowadzi on do nietolerancji, fanatyzmu,
różnego rodzaju fundamentalizmów a w skrajnych przypadkach do terroryzmu i
wojen religijnych. A w każdym wypadku irracjonalizm kompromituje religię i
wzmacnia antyreligijne tendencje. Dość nieoczekiwanie w sprzeciwianiu się
irracjonalizmowi religia i nauka znalazły się po tej samej stronie barykady. I
to jest szansa, której nie powinniśmy zmarnować, a zmarnować ją możemy bardzo
łatwo – wystarczy, że pozwolimy irracjonalizmowi przesiąkać do naszej
religijności”. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">W trzecim z przykładów powspominałem
sobie kiedy, z jakich powodów i przez które to szeregi zaczynał się smutny
pochód irracjonalizmu w stronę chrześcijańskiej religijności? Miałem lata temu
kolegę, który chodząc ścieżkami tak zwanej Woli Bożej, dotarł do seminarium, by
uczyć się na księdza. I znaliśmy się potem dobrze i współpracowaliśmy wiele,
choć w końcu – takie jest życie – przyjaźń jakoś nam nie wyszła. Ale pamiętam,
że po trzech pierwszych latach formacji, mój kolega zaczął przybierać duchowy
kurs przaśnie franciszkański: pragnął obcować więcej z naturą niż z
tabernakulum, publicznie ogłaszał pochwałę prostoty, egzaminy z teologii
postanowił zdawać bardziej na tak zwanym zawierzeniu niż za pomocą wiedzy,
chodził w sandałach bez skarpet czasem nawet zimą. To prawda, że radykalizm
łatwo pomylić ze skrajnością. Budzi to wówczas wiele niepokoju lecz ja długi
czas przyglądałem się temu z sympatią. Aż do momentu, w którym mój
franciszkański kolega przekonywał mnie, że wiedza przeszkadza w postępie ducha,
za przykład stawiając oczywiście Vianney‘a. Biedny proboszcz z Ars! Ile to już
subiektywnych pomysłów broniło się w dowolny sposób manipulując biografią
świętego: że nieuk, że został księdzem z Bożej łaski, że nie umiał wcale
łaciny, że w imię ubóstwa nie sprzątał kościoła i całymi dniami tylko modlił
się, modlił i modlił. Wiele lat później, kiedy wspaniały Benedykt XVI ogłosił
Rok Kapłański, wraz z trójką księży przyjaciół dotarliśmy do Ars. Wszystko tam
było wielkim zaskoczeniem. Żywa parafia, którą zbudował ten inteligenty
proboszcz. Siła woli, jaką miał, by działać, żyć i trwać do tego godzinami
rzeczywiście na modlitwie. Wspomnienie genialnego katechety, który głębią oraz
prostotą docierał do najbardziej kamiennych serc i umysłów. Kościół parafialny
ozdobiony nowocześnie przez Vianney‘a, a przede wszystkim Jego osobista
biblioteka na pierwszym piętrze plebanii, biblioteka ze wszystkimi,
najważniejszymi dziełami teologicznymi, filozoficznymi i literackimi tamtej
epoki, biblioteka, za którą proboszcz z Ars zapłacić musiał fortunę – zrobiła
na mnie niezatarte wrażenie. Z moim kolegą, dawniej tercjarzem franciszkańskim,
a dziś kurialnym urzędnikiem z tak zwanym sukcesem w kategoriach kościelnej
kariery, spotkałem się ostatni raz na obronie mojej tezy. Po tryumfach,
fanfaronach i obiedzie podszedł do mnie i zapytał, czy moim zdaniem byłby on
również zdolny napisać jakiś doktorat?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Mam zawsze nadzieję, że chrześcijańscy
intelektualiści piszą nie dla tytułu przed nazwiskiem ale dla coraz to
głębszego komentowania prawdy w aktualnym jej kontekście. Z uwagą więc, po
czwarte, przeczytałem tekst mojego rówieśnika i szefa mieleckiego KIK-u, pana
Tadeusza Matuszkiewicza: „Kościół według charyzmatyków”, który wisiał przez
parę tygodni na oficjalnej stronie internetowej czasopisma „Christianitas”.
Matuszkiewicz, odważnie i wnikliwie polemizując z niejakim dr Sionką, bliskim
doradcą biskupa Rysia, skrupulatnie choć krótko rozłożył na łopatki ezoteryczny
domek z duchowych kart, wznoszony od kilku lat przez tak zwanych
pentekostalnych charyzmatyków, gromiąc ich za: synkretyzm religijny,
subiektywny indywidualizm, postrzeganie religijności w kategoriach dobra
konsumpcyjnego, czy też ograniczanie źródeł wiary do doświadczenia rozumianego
jako emocjonalne przeżycie w grupie. Nad tymi błędami, jak trafnie wskazał
redaktor z Mielca, unosi się na domiar złego jeszcze duch naśladownictwa w
Kościele katolickim, w którego szeregach coraz powszechniej się mniema, że tryb
subiektywnego pentekostalizmu ma stać się uniwersalnym stylem duchowym czy
duszpasterskim nowożytnego katolicyzmu. Zgadzam się ze wszystkim lecz tylko do
połowy, ponieważ po dokonaniu chirurgicznej wręcz trepanacji pentekostalnej
pokusy w Kościele, Tadeusz Matuszkiewicz za przeciwwagę lub sposób rozwiązania
problemu, podał w tle swojego tekstu zaledwie trzy wzniosłe i suche pojęcia:
doktryna, ortodoksja, Magisterium. Wyobrażam sobie, że ktoś z młodych lub
starszych wiekiem katolików, kto załapał się przypadkiem na charyzmatyczne
modlitwy, do zdarcia gardła pośpiewał sobie protestanckie piosenki o Jezusie,
klaskał i tańczył na stadionie, gdy przeczyta coś podobnego, zacznie kalkulować
tak: „tamto było żywe i radosne, to jest suche i odległe - wolę już uśmiechać
się i być na luzie niż unosić przemądrzały palec do góry w obronie zakurzonych
katechizmów. To nuda słuchać o doktrynie. To sztuczność skupiać się tylko na
obronie ortodoksji. W Ewangelii czuć pewne ryzyko, powiew – i bardziej je czuć
na stadionach niż w zatęchłych, klasztornych archiwach”. Tak oto intelektualna
restrykcja bez szerokiego wyjaśnienia i bez osobistego wprowadzenia w piękno
doświadczenia doktryny, ortodoksji lub liturgii, może wywoływać odruch obronny,
znudzenie, a nawet obawę, odsyłając do swoich zakrystii dwie, wspomniane już
procesje: poważnych od refleksji i rozhukanych od przeżycia. A przecież
studiowanie doktryny to smakowanie w mądrości, wobec którego niczym są śmieszne
koncepcje współczesnej psychologii. Kto zaś jeden raz świadomie podczas liturgii
śpiewał z chórem i z sercem antyfonę: „Flos Carmeli”, pociągnięty daleko jej natchnieniem,
czuć się może potem skrępowany natrętną dosłownością konsekrowanych gitar. <o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Coś musi więc być między tańcem a
studium, stadionem a zakrystią, refleksją a przeżyciem. Bo u swych źródeł
duchowość chrześcijańska jest czystą pierwszej wody mistyką. Myślę, że aby
zrozumieć jak doszło do zmącenia i gdzie szukać ponownie pobożnego centrum,
trzeba z pokorą uznać, że duchowość nie jest dowolnym produktem wewnętrznym
jednostek ale jak cała zresztą teologia, podlega pewnym prawidłom poznawczym –
po prostu jest więc częścią nauki. Oczywiście, metodyka badawcza tak zwanych
nauk ścisłych, materialnych czy eksperymentalnych jest zgoła odmienna od metod
badawczych teologii. Co jednak ciekawe, wnioski tych dwóch nauk mogą, powinny i
coraz częściej stają się przyczyną do wzajemnego, ubogacającego dialogu, mimo,
że duchowość nie rozstrzyga o sprawach nauki, a nauka jest bezradna w obszarze
nadprzyrodzonym. Jestem przekonany, że jeśli przed wiekami doszło do spotkania
i owocnych konwersacji między nauką a religią, to wspólnie wynegocjowanym na
korzyść dwóch stron pojęciem była idea porządku natury. Co do tego, że istnieje
jakiś odwieczny porządek wszystkiego zgadzała się nauka, począwszy od filozofów
jońskich – zgadzała się też teologia, począwszy od Ojców Kościoła. Teologowie
akceptowali - co służyło i podobało się uczonym - że Bóg stworzył wszystko
według odwiecznego porządku, który jest Jego rozumnym, a więc jedynie
prawdziwym zamysłem. Wśród myślicieli chrześcijańskich zawsze stawiano sobie
prowokacyjne pytanie: a czy Bóg mógł stworzyć inny wszechświat, który
funkcjonowałby poza uznanym porządkiem natury? Aż do czasów nowożytnych
teologowie bez namysłu odpowiadali: nie! Ów pierwotny ład należy bowiem do
natury Boga, jest konieczną częścią Jego bytu. Co jest lub byłoby nieładem, nie
istniałoby realnie – mówiła religia chrześcijańska, wywołując potakujący gest
głowy naukowca. Ale ten rozumny pogląd skończył się na epoce Kartezjusza, który
jako pierwszy radykalnie i z dużym sukcesem zakwestionował absolutność porządku
natury, twierdząc, że jest on w gruncie rzeczy dowolny. Bóg – według
Kartezjusza i jego wyznawców – równie dobrze mógłby stworzyć świat, w którym
dwa i dwa równałoby się pięć.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Skracając ten traktat uważam, że
fantazja kartezjańska jest dziś boleśnie odczuwalna na gruncie duchowości.
Rozbujane współcześnie nad wyraz zjawiska o charakterze pozornie nadprzyrodzonym,
które tak bardzo niepokoją, to skutek przejścia teologów na stronę Kartezjusza
i odrzucenia praw absolutnego porządku w obszarze życia wewnętrznego. Dopóki w
formacji duchowej chrześcijan respektowano odwieczne principium, wierząc, że
pochodzi ono od Boga, cuda były wyjątkiem, a codzienność ascetyczna stanowiła
konsekwentny wzrost wielu w modlitwie, sakramentach czy świętości. Kiedy swoją
procesję uformował Kartezjusz, większość stwierdziła, że stać ich codziennie na
cuda, kątem przepuszczając żmudne i nudne wysiłki ascetyczne. Bo jednak cuda są
łatwiejsze od wysiłków. Tak oto wyruszyły przeciwstawne procesje i świat życia
wewnętrznego został podzielony: charyzmatycy uparli się szukać iluminacji w
jakimkolwiek ezoterycznym doświadczeniu, a przerażeni tym uczeni postanowili
ocalić coś ze światła, szczelnie zamknięci w scholastycznej twierdzy.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Szukając roztropnego centrum trzeba czym
prędzej powrócić w duchowości do szacunku wobec porządku natury wzrostu
wewnętrznego. Można tu zaryzykować pewną kalkulację: jeśli nauki
eksperymentalne bronią porządku naturalnego jako przyczynku do prawidłowego
wnioskowania we wszystkim, tak duchowość musi bronić porządku nadnaturalnego,
by prowadzić ludzi do mistyki. W
teologii duchowości owo nienaruszalne principium ukrywa się pod postacią trzech
okresów życia duchowego: oświecenia, oczyszczenia, zjednoczenia. Czasem nadaje
się im bardziej czytelną dla niniejszych rozważań nazwę: okres początkujących,
postępujących i doskonałych. Jeśli dla wszystkich jest jasne, że początkujący
nie mogą aspirować do poziomów mistyki, nie istnieje jednocześnie żaden,
meczący spór między refleksją a przeżyciem. Stosowanie bowiem odpowiedniej do
każdego etapu metody, kończy się autentycznym doświadczeniem. W procesie
dorastania do przeżycia mistycznego mają swój udział wszystkie władze
osobowości: wola, rozum, sumienie i
uczucia postępująco – bez napięcia, zachłyśnięcia, przeciążenia – uczą
się delektować duchowe piękno, rozważać, spoczywać w jego przepaści. Oto stopniowo,
w miarę czystej intencji, hojności i determinacji, człowiek wewnętrzny odmierza swą
drogę od rozumu do serca, wszystko utrzymując w boskiej harmonii: smakując
pierwszych owoców modlitwy, porządkując swe życie według nieomylnej doktryny,
doświadczając obecności Boga w liturgii, aż do daru mistycznej iluminacji.
Konflikt narasta kiedy lekceważy się porządek duchowej natury, dokonując
chaotycznie irracjonalnych szarpań i przeskoków. Wtedy i gimnazjalista, położony
snem sprawiedliwego na podłodze kościoła, ma śmiałość zwać się mistykiem.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">John Henry Newman w powszechnej opinii
uznawany jest za symbol chrześcijańskiego racjonalisty. Jego system myślenia
wydaje się być bastionem doktryny, z daleka nawet nieprzychylnym wszystkim,
intelektualnym i duchowym eksperymentom. To jednak ów wielki konwertyta XIX
wieku odkrył i opisał to coś, co dokładnie znajduje się między przeżyciem a
refleksją – i nazwał to przyświadczeniem (assent). Co to takiego? Aby dobrze
zrozumieć wykład Newmana, trzeba w jego biografii cofnąć się do roku 1833,
kiedy to przyjaciel przyszłego kardynała – Froud, namawia młodego wówczas,
anglikańskiego księdza z Oxfordu, na ciekawą wyprawę do Rzymu. Po wizycie w
wiecznym mieście, inicjator eskapady Froud powraca do Anglii lecz Newman – już
wówczas siłujący się z wątpliwościami i przekonany wewnętrznie do przejścia na
katolicyzm, stawiający sobie wiele pytań, intensywnie myślący – pragnie odbyć
samotną wycieczkę na Sycylię. Na wyspie dokucza ciążący, niebezpieczny upał. John
Henry postanawia wyruszyć na piechotę w głąb lądu. Zabiera ze sobą jedynie
służącego o imieniu Gennaro. Obydwaj chcą dotrzeć, po kilkunastu godzinach
wyczerpującej marszruty, do miejscowości Leonforte. I oto niespodziewanie,
nawet nie w połowie dystansu, Newman doznaje poważnego ataku tyfusowej
gorączki, która na Sycylii wielu turystów przyprawiała o śmierć. Przerażony
sytuacją Gennaro pochyla się nad swoim angielskim patronem, odmawiając
chrześcijańskie modlitwy przed śmiercią. Newman słyszy wszystko i jak potem
odnotowuje w swej autobiografii, nagle przeszywa jego wnętrze absolutna
pewność: „nie umrę! Nie zgrzeszyłem nigdy przeciw światłu! Mam w Anglii misję
do wykonania”!<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">To niepozorne wydarzenie stało się potem
drogowskazem mistyki Newmana. W kilka lat po przeżyciu zdrowotnego kryzysu na
Sycylii, wielki konwertyta podejmie merytoryczną polemikę z systemem Locke’a,
dochodząc do wypracowania istotnego i wspomnianego już tutaj pojęcia:
przyświadczenia - ni mniej, ni więcej jest ono stuprocentowym aktem poznawczym
rozumu, który stuprocentowo w miłości kontempluje serce. Newman w swych
poszukiwaniach stawiał sobie śmiałe pytanie: czy w przekonaniu o istnieniu Boga
należy zatrzymać się tylko na poziomie intelektualnej teodycei – oczywiście,
argumenty są tu fundamentem – czy można wtargnąć osobistym poznaniem do tego
kręgu prawd, z których składa się ta wielka myśl? Siłując się nad istotą
trafnej odpowiedzi, Newman doszedł do pojęcia przyświadczenia. Nie jest ono ani
suchym wkuwaniem na pamięć katechizmu, ani irracjonalnym chaosem egzaltacji.
Przyświadczenie mistyków składa się z trzech wolnych, świadomych, osobowych
aktów wierzącego człowieka: rozumowego poznania rzeczywistości, moralnego
przyznania się do niej oraz wolitywnego przylgnięcia wnętrzem do realiów.
Poznanie, przyznanie się, przylgnięcie – oto utracone centrum mistyki.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNCS3KFJV4J-AMy5csqkTP8Uqzvj968EsQGUUj4wopFCdFPub7oYBzxu2BqjLlf_X_FA-FXN0YjQeO_i_w09yPIIz8UsueJkv-xL7IbCVPOpqR-Q19KEuGdt2ScLCgapBX_PjiLUJ0f4zU/s1600/IMG_20160105_134522.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="192" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNCS3KFJV4J-AMy5csqkTP8Uqzvj968EsQGUUj4wopFCdFPub7oYBzxu2BqjLlf_X_FA-FXN0YjQeO_i_w09yPIIz8UsueJkv-xL7IbCVPOpqR-Q19KEuGdt2ScLCgapBX_PjiLUJ0f4zU/s320/IMG_20160105_134522.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<br /></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-79382304305844251792016-10-19T13:01:00.001-07:002016-10-19T18:35:18.692-07:00Papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...<div align="center" class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: center;">
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Moją
przygodę podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie 2016 roku, rozpocząłem
szczęśliwie i niebanalnie. Z grupą przyjaciół ruszyliśmy w stronę Częstochowy,
rzutem na taśmę gdzieś w pobliżu jasnogórskiego klasztoru zaparkowaliśmy
samochód i wśród setek tysięcy pielgrzymów z najbardziej odległych stron
Polski, czekaliśmy na wejście do sektorów. Oczywiście, nie wpuszczono nas tam,
gdzie pragnęliśmy dotrzeć, ponieważ jednak Urugwajczycy śmiejąc się mówią, że
my, Polacy, jesteśmy sztywnie formalni, z głową pod taśmami, kryjąc w
kieszeniach okolicznościowe etykiety z numerem i nazwiskiem, wzdłuż żelaznych
parkanów i czujnych służb, dotarliśmy do naszego kawałka podłogi, skąd wolno
było już widzieć ołtarz, krzyż oraz miejsce, z którego papież miał
przewodniczyć dziękczynnej Eucharystii za tysiąc pięćdziesiąt lat
chrześcijaństwa w Polsce. Nie doliczę się po czasie, ile razy w życiu dane mi
było iść do Częstochowy w pielgrzymce. Od kiedy żyję, pamiętam Jasną Górę i nie
zapomnę jej aż do śmierci. Ale ten dzień nie był nawet szczególny - był
wybitnie natchniony. Wspominam z Częstochowy tak często i tak wiele: spowiedzi,
wysiłek ludzi, intencje, śpiewy, ciszę tłumów w kaplicy Cudownego Obrazu,
rozpoznaję jeszcze w wyobraźni twarze poszczególnych pątników, ich opowieść,
ich historię – ale takiej Jasnej Góry nie widziałem nigdy. Wokół mnie tysiące
skupionych osób. Tłum niesie jakaś ogromna modlitwa. Uczucia porywa piękno
polskich, maryjnych śpiewów. Dociera nagle do mnie, który od dłuższego czasu
żyję na misyjnym dystansie, co to znaczy być katolikiem z Polski.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Pół godziny przed rozpoczęciem
uroczystej Mszy Świętej na plac dociera Ojciec Święty. Natychmiast wsiada do
papieskiego samochodu i – wynalezionym przez Jana Pawła II, a zalegalizowanym
przez Benedykta XVI zwyczajem – rozpoczyna krótki objazd sektorów, pozdrawiając
zgromadzonych pielgrzymów. Aby dać odpowiedni przykład, śledziłem uważnie
przebieg i dynamikę pielgrzymki Franciszka na Filipiny kilka, dobrych miesięcy
już temu: humor, uśmiech na twarzy, argentyńska spontaniczność, bliskość i
przemawianie sercem do serca. W Polsce tak nie było, śmiem twierdzić, od
momentu wspominanej tu, narodowej Eucharystii na Jasnej Górze, przez wigilię i
czuwanie w Krakowie, aż do Mszy posłania, zamykającej Światowe Dni Młodzieży.
Papież jest wyciszony i oszczędny w gestach. Homilia na Mszy dziękczynnej za
Chrzest kraju, gdyby nie konieczność współudziału tłumacza, zamknęłaby się w
trzech, ogólnikowych, jezuickich punktach i nie trwałaby dłużej, niż dziesięć,
może dwanaście minut. Od czasu do czasu widzę na ekranach twarz Franciszka –
opuszczone usta i lekko przymkniete powieki sugerują to, o czym często
wspominają mi księża z Buenos Aires: kardynał Jorge Mario Bergoglio za czasów
swej posługi w Argentynie nie uśmiechał się nigdy. Jego wcielenie w rzymskiego
Franciszka jest totalną metamorfozą, do tego stopnia, że w boskim Buenos bardzo
często, żartobliwie nazywano Go: „<i>cara larga</i>” lub „<i>carucha</i>” – czyli po prostu
„<i>smutną gębą</i>” – ale bardzo proszę się nie gorszyć! Tutaj nie jest to nic
obraźliwego! W przeciwieństwie do sformalizowanych obyczajowo Europejczyków,
mieszkańcy Ameryki Łacińskiej noszą wiele, specyficznych przydomków, które
czasem w sposób totalnie bezpośredni, bez znieczulenia, kordialnie,
paradoksalnie nawet, z poklepaniem po ramieniu opisują główną cechę charakteru
delikwenta.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Twarz, szczególnie u Latynosów, jest
pierwszą przestrzenią spotkania między ludźmi. Dlaczego więc na Filipiny
pojechał roześmiany i luźny biskup Rzymu Franciszek, a do Polski powrócił zamyślony
kardynał z Argentyny? Myślę, że w podjęciu wysiłku, by znaleźć odpowiedź na to
pytanie, kryje się więcej pożytku dla polskiej wspólnoty katolików, niż marnuje
się dziś energii w przyciężkim już nieco drążeniu banalnego zestawu
problematycznych kwestii, typu: czy wolno tańczyć balet podczas Drogi
Krzyżowej? Ufam, że odpowiedź na emocjonalną chmurę nad czołem Franciszka
istnieje, jest ciekawa i streścić ją można by w jednym, prostym zdaniu: ten
papież nie jest z Jasnej Góry, jest z Aparecidy...<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Synod w brazylijskiej Aparecidzie
zakończył swoje obrady w roku 2007. Warte zauważenia jest przede wszystkim to,
co nieuchwytne pozostaje dla katolików ze wspólnot europejskich. W życiu
rzymskich chrześcijan kontynentu południowoamerykańskiego ogromnym autorytetem
cieszy się instytucja CELAM-u, czyli Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej
i Karaibów. Jestem przekonany, że gdyby ktoś postawił najpobożniejszej kobiecie
z Niemiec, Polski lub Słowacji, rutynowe pytanie: co pani wie o pracach lub
dokumentach Konferencji Biskupów w Europie? - w odpowiedzi zobaczyłby duże, zaskoczone
oczy. Zupełnie odwrotnie sprawa wygląda w Ameryce Południowej. CELAM i jego
prace oraz dokumenty mają charakter prawdziwie historyczny, decydują o
zmianach, zwrotach i przeobrażeniach Kościoła, odciskają też widoczne znamię na
teologii i życiu duszpasterskim diecezji oraz parafii wzdłuż całego kontynentu.
Tak jak ostatni synod w Aparecidzie jest rozpoznawalnie bliźniaczą, logiczną
konsekwencją i streszczeniem intuicji obecnych już wcześniej w obradach z
Puebla, Medellin czy Santo Domingo, tak samo kardynał Bergoglio jest
człowiekiem absolutnie identyfikującym się z charyzmatem synodu w Aparecidzie.
Byłaby więc nietaktem i polsko - mesjańskim zupełnie marzycielstwem,
jakakolwiek próba wciśnięcia papieża Franciszka między oblężone konfesjonały,
kropidło z wodą święconą a wota Jasnej Góry. Myślę, że trzeba wyruszyć w podróż
do dalekiej Brazylii, aby zrozumieć cokolwiek więcej z zamyślonej miny
latynoskiego papieża, obecnego ciałem podczas Mszy Świętej dziękczynnej za
katolicką wierność jednego, europejskiego Narodu.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<br /></div>
<div align="center" class="MsoListParagraph" style="line-height: normal; margin-bottom: 0.0001pt; text-indent: -18pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt;">1.<span style="font-family: "times new roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt;">Wieczny duch „<i>christianitas”</i>
i doczesne kaprysy Konstantyna...<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Czego więc w skrócie dopracował się
synod z Aparecidy? Podsumowując bez komplikacji można stwierdzić, iż
podstawowym wnioskiem a zarazem streszczeniem obrad biskupów południowoamerykańskich
z 2007 roku, była idea wielkiej misji kontynentalnej. Latynoamerykańska analiza
współczesnego świata doprowadza do radykalnego wniosku: kultura ludzka dziś
doświadcza niespotykanej wcześnie zmiany, gigantycznego przerwania ciągłości
postępu, która prowokuje pojawianie się zupełnie nowych fenomenów
cywilizacyjnych. Logicznie więc myśląc, nie można oszukiwać się dalej, utrzymując,
że tradycyjna i wypracowana w innym kontekście metoda pastoralna Kościoła,
dosięga skutecznie sumień i dusz współczesnych nam ludzi. Jeśli świat zmienił
się, coś musi zmienić też w sobie i Kościół, przy czym zmiana wymaga
autentycznych proporcji. Ponieważ nietknięte ze swej natury jest jądro
ewangelicznego przesłania, które Kościół ma wiernie przekazywać, aby stało się
ono ponownie zrozumiałe dziś, radykalnej odmianie musi poddać się więc samo
narzędzie przekazu Ewangelii, czyli struktura, wspólnota, instytucja – jednym
słowem Kościół. Reforma streszczana przez wielką misję kontynentalną nie może
być jedynie przestrojeniem makijażu, ale musi w swej intensywności wprost
odpowiadać przemianom spostrzeganym w społeczeństwie. Biskupi z Aparecidy
głoszą bez pozornego nawet kompromisu: „Wszystkie struktury eklezjalne oraz
wszystkie plany pastoralne diecezji, parafii, wspólnot zakonnych, ruchów i
jakiejkolwiek instytucji kościelnej powinny być przepojone tą stanowczą decyzją
misyjną. Żadna wspólnota nie powinna się wymawiać od zdecydowanego wejścia z
całą swoją siłą w ten nieustanny proces misyjnej odnowy oraz od rezygnacji z
przestarzałych struktur, które nie są już pomocne w przekazywaniu wiary”
(Aparecida. V Ogólna Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej i Karaibów,
Gubin 2014, s. 180).<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Wskazuje się więc na sześć elementów
konstytutywnych wielkiej misji kontynentalnej, a mianowicie: jest ona impulsem
misyjnym dla Kościoła w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach; stawia wspólnoty w
powszechnej mobilizacji apostolskiej - jakby egzystencja wspólnot staje się
misyjna; używa metody duszpasterskiej wprost pochodzącej z Ewangelii, od
Chrystusa; polega na wychodzeniu z miejsc typowo i administracyjnie kościelnych
ku światu; wymaga nawrócenia osób i struktur związanych z Kościołem; pomaga w
transformacji społecznej świata i ma charakter ekumeniczny. Jeśli więc,
streszczając tę myśl, w planie wielkiej misji kontynentalnej kryje się jakaś
nowość, to nade wszystko jest ona wymownie obecna w wielkim powołaniu
wszystkich do powszechnej gorliwości ewangelizacyjnej. Stan życia Kościoła – we
wszystkich Jego wymiarach – musi stać się stanem permanentnie niespokojnym,
twórczym, zaczepnym, co ujawniać się będzie w trzech charakterystykach
eklezjalnego istnienia i działania: w stanie misji, w stanie nawrócenia, w
stanie otwarcia.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Nie jest żadną tajemnicą, że pierwszy
swój podpis pod dokumentem z Aparecidy postawił kardynał Bergoglio, stojąc już
wówczas na czele CELAM-u. Za kilka lat przyszło nieprzewidziane i metropolita z
Buenos Aires na stałe zamieszkał w apartamencie z Domu Świętej Marty w Rzymie.
Niezależnie od tego, w jakim stopniu rozumiemy, akceptujemy i przyswajamy sobie
dynamikę albo treść tej zmiany, z chwilą gdy papież Franciszek zapłacił z
własnej kieszeni za swój pokój na konklawe, zwolnił miejsce w samolocie
powrotnym do Argentyny i osobiście obdzwonił wszystkich przyjaciół z Buenos
Aires na pożegnanie, teologiczny i duszpasterski równik Kościoła uległ pierwszy
raz historycznemu przesunięciu. Dla nas wszystkich, którzy widzimy dziś świat
katolicki z transoceanicznej odległości kontynentu południowoamerykańskiego,
staje się jasne, iż pragnieniem Franciszka jest takie przekształcenie wielkiej
misji kontynentalnej z Aparecidy – którą sam współtworzył i której w istocie
ufa bezgranicznie – aby stała się ona teraz wielką misją międzykontynentalną,
międzyreligijną i międzykulturową.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Wróćmy z tym wnioskiem na chwilę z
Aparecidy do Krakowa, Jasnej Góry i Warszawy. Kościół katolicki nad Wisłą –
czym w takim stopniu nie może poszczycić się żadna wspólnota rzymska na świecie
– konserwuje w sobie imponujący fenomen ścisłej tożsamości między strefą wiary
a dziedzictwem narodowości. Urodzić się Polakiem w dziewięćdziesięciu
procentach oznacza zacząć zbawiać się po katolicku. Ferment ewangeliczny
Kościoła katolickiego od ponad jedenastu wieków nasycał kulturę narodową Polski
i odwrotnie: odważna, sentymentalna, dumna i wolna natura polska składała swój
zaczyn w katolickiej glebie Rzymu do tego stopnia, że po wiekach tej duchowej,
moralnej, liturgicznej symbiozy, nieraz kosztuje odróżnić, który element jest
rzymski, a który jedynie polski. Nie dziwi mnie dla przykładu więc, gdy moja
Mama, dzwoniąc na drugą stronę świata, po prawie trzech lata wciąż stawia mi te
same pytania: czy urugwajskie dzieci chodzą na Roraty? Czy z urugwajskim
biskupem podzielimy się opłatkiem? I czy dużo osób przyszło w Urugwaju na
poranną rezurekcję?<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">W łonie kultury poszczególnych narodów,
co jest nieuniknione, ważne miejsce zajmuje jednak również historia, a w
centrum dziejów historycznych narodu swe cierpliwe wrzeciono raz szybciej, raz
wolniej, systematycznie obraca polityka. Uważam, że tak samo, jak narodowość
polska splata się bliźniaczo z katolicką wiarą, tak samo polityka w naszym
narodzie jest spojona nieodłącznie z historią. Żywej dynamiki polskiej polityki
dziś nie zrozumie ten, kto nie pozna polskiej historii. Tak oto po tysiąc
pięćdziesięciu latach dziejów narodu, wikłają się w sobie potężnie
nierozdzielnie, cztery żywioły, które były, są i będą zapewne dla polskości
ważnym czynnikiem tożsamości, progresu i trwania: kultura, historia, polityka, wiara.
Ów splot żywiołów społecznych jak zawsze z jednej strony potrafi imponować, z
drugiej strony przynosi zagrożenia. Może bowiem w polskim myśleniu katolickim,
co zresztą często miało w przeszłości i ma współcześnie też miejsce, zrodzić
się śmiertelnie niebezpieczna pokusa pokładania wiecznej nadziei religijnej w
skuteczności doczesnej polityki. Najlepiej przecież – tak często myśli wielu
uczciwych i pobożnych ludzi – gdyby pojawił się jakiś uległy, prawicowy
mesjasz, który etyczny, duchowy i społeczny porządek wiary, uczyni powszechnym
za pomocą litery prawa. Wielu z nas śni bez wytchnienia jakiś sen o bardziej
jeszcze radykalnych Konstantynach.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Dorobek synodu z Aparecidy, który
reprezentował kilka dni w Polsce Franciszek, podpowiada w jaki sposób nie ulegać
podobnej pokusie. Religijne korzystanie z usług polityki jest zwodnicze.
Wiadomość ewangeliczna bowiem z jednej strony ma naprawdę formę zaczynu, a nie
parlamentarnego dokumentu i jest w stanie przefermentować postać różnorodnych i
różnobarwnych cywilizacji. Z drugiej strony polityka nie dorasta nigdy do
interkulturowej siły religijności i zamknięta w czasie historycznym, dzieli się
na epoki, w których zawsze kiedyś dobiega końca jej postać, z konieczności
przekazując berło i tron następcy, uzurpatorowi lub reformie. Gdyby religia
splotła skuteczność z władzą, na granicy epok – czyli choćby dziś – musiałaby
uznać swój przekaz za skończony. Nie chodzi więc o to, uczy idea z Aparecidy,
by pokładać ufność w legalizacji lecz by nie przestawać trudzić się w formacji.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Nie trzeba opuszczać rąk, gdy rozkapryszony
Konstantyn odmówi nam tym razem swego podpisu na edykcie. Być może kultura oraz
elementy kulturopochodne współczesnego świata są już tak nasycone kontrowersją,
różnorodnością, niekiedy sprzecznością, a czasem żywym bogactwem inspiracji, że
nie da się rzeczywistości dziś zamknąć do jednej, legalnej definicji. Osobiście
ośmielam się sądzić z dwóch powodów, że żywotność „<i>christianitas</i>” jednak nie uległa wyczerpaniu i wciąż stanowi dla
świata ostateczną, ratującą wszystko propozycję. Po pierwsze dlatego, że
koncepcja chrześcijańska odkrywa jedynie prawdziwą i niesprzeczną metafizykę,
etykę, duchowość oraz antropologię. „<i>Christianitas</i>”
jest właśnie cierpliwym, dynamicznym odkrywaniem istniejącej już i jedynej
prawdy o świecie, moralności i człowieku – odkrywaniem, a nie jej
kontekstualnym dorabianiem. Po drugie, wymyślanie prawd alternatywnych miało,
ma i mieć będzie wciąż swoje miejsce w kulturze – nigdy jeszcze jednak nie
stało się ono skuteczne. Wręcz przeciwnie, kończyło swą manifestację drastyczną
porażką, doprowadzało do konieczności wieloletnich powrotów, napraw,
puryfikacji, rekonstrukcji. Nic lepszego jak dotąd nie dało się wstawić w
miejsce „<i>christianitas</i>”. Realny zaś
konflikt, sprzeciw i niezrozumienie wobec społecznej koncepcji chrześcijańskiej
nie jest efektem postępu w prawdzie lecz wręcz przeciwnie – zagubieniu na
ścieżkach, które do prawdy prowadzą. Pogubienie to dziś dosięga krańcowej
ignorancji. I to z powodu tej pogubionej ignorancji widzimy współcześnie, jak
chaotyczne, bolesne i absurdalne reakcje społeczne może wywołać próba
wprowadzenia systemu prawnego opartego na moralnej intuicji „<i>christianitas</i>”. W obliczu drastycznego
konfliktu, również polscy katolicy mogą łatwo zrozumieć, że ewangeliczną
odpowiedzią na ignorancję - jak zawsze w ciągu wieków - musi być najpierw
formacja, potem legalizacja. Że częstokroć dziś katolik ma nauczyć się żyć
wiecznym duchem Ewangelii, istniejąc, pracując i nie gubiąc swej
chrześcijańskiej tożsamości w samym sercu neopogańskiej struktury, prawie
zupełnie tak, jak pisano to już kiedyś do Diogneta: oni toczą wojnę, my
przebaczamy; oni gubią cnotę w tańcu, my się modlimy; oni jedzą i piją bez
umiaru, my w piątek pościmy; oni zabijają swe dzieci, my chronimy życie. Wiem,
że wygodniejszy byłby prawicowy mesjanizm – wygodny oznacza jednak
śmiercionośny. Nieświadomy świat nie może przyjąć odgórnie ziarna Ewangelii, to
nie wyda plonu, zasiew zostanie zmarnowany. Gleba świata musi dojrzewać do
płodności, przechodząc raz jeszcze cierpliwie, roztropnie, powoli, przez
wszystkie etapy duchowej uprawy. Im większy zaś był stopień dewastacji gleby w
przeszłości, tym delikatniejszy dziś będzie proces rekultywacji. Naprawa
kultury, pławiącej się znów w pogaństwie, będzie polegać na powolnej wymianie
moralnych i duchowych wód, a nie na przykładaniu miecza legislatywy do gardła
oszołomionych ignorantów. Sumienie i formacja jest silniejsze niż papier i
dokument – tak mówi Aparecida.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<br /></div>
<div align="center" class="MsoListParagraph" style="line-height: normal; margin-bottom: 0.0001pt; text-indent: -18pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt;">2.<span style="font-family: "times new roman"; font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-weight: normal; line-height: normal;"> </span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 13.0pt;">Kościelna wieża Babel i spór o nawrócenie...<o:p></o:p></span></b></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">Przed przyjazdem papieża do Polski trwał
tydzień międzynarodowych spotkań w ramach Światowych Dni Młodzieży w
diecezjach. Uważam, że najciekawiej wypadały czasem rozmowy i modlitwy mniej
formalne, poza kuluarami. Tak oto w tamten wieczór siedzimy razem – misyjni
księża, polscy wikariusze i urugwajscy duchowni – przy jednym stole, na jednej kolacji.
Z Latynosami rozmawia się znakomicie. Nie ma chwili na brak tematu. Marcelo jest
od roku młodym księdzem w Montevideo - inteligentny, radosny, otwarty. Hector
to salezjanin, Paragwajczyk, który kończy teologię w Urugwaju. Uwielbia
dyskutować, prowokować, stawiać pytania z gotowymi odpowiedziami, które
elektryzują chwilami słuchaczy. Naprzeciw nich duszpasterze z Krakowa, z
Małopolski i Podhala – obserwuję spokojnie to spotkanie dwóch światów, ze
smakiem podgryzając oscypki. Nad głowami powoli zapada wieczór, słychać śmiech
dyskutujących, siłuje się ze sobą bogactwo gestów, w powietrzu wiszą zdjęte z
półek całe archiwa słów hiszpańskich, polskich i angielskich. Myślę sobie w
duszy, że Kościół katolicki dziś to istna wieża Babel. Ale różnice między nami buduje
już nie tyle odmienność języka, dialektu, czasu czy kultury, w łonie których
próbuje odnaleźć swoje miejsce zaczyn Ewangelii. Kakofonię katolickich
komunikatów zdecydowanie wzmacnia obecnie różnica doświadczeń. Słucham uważnie
tego, co mówią młodsi: duszpasterzy polskich nazwałbym księżmi absorbującymi,
przyjmującymi do wspólnoty, nauczycielami, apologetami z wykształconą
odpowiedzią, sprawnymi w służbie, natomiast księży latynoskich niepewnymi
misjonarzami, ludźmi z dłonią na klamce otwartego kościoła, poszukiwaczami, którzy
tymczasem słuchają pytań, stają solidarnie w szeregu wątpiących i nie boją się
jeszcze nie wiedzieć. To dlatego ksiądz Kamil parokrotnie dopytuje padre Mat</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">íasa, chcąc upewnić się, że ten naprawdę nie używa co
niedziela kadzidła i nigdy nie zbierał sam tacy. Luis z kolei patrzy z
wątpieniem na Marcina, dowiadując się, że ten do konfesjonału kroczy zawsze w
sutannie. Jakby we wnętrzu Kościoła zbudował ktoś naprawdę nową wieżę Babel.</span><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"><o:p></o:p></span></div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.45pt;">
Nie czytam o tym zbyt wiele, ale wiem, że kardynał Maradiaga
należy od kilku już lat do specyficznego gremium, które bez większego zamartwiania
się o konstytuwną formę kanonicznego umocowania w Kościele, spotyka się tu i
tam czasami, by doradzać papieżowi. Honduraski kardynał mieni się być osobistym
przyjacielem Franciszka. Maradiaga też w swoich wypowiedziach najczęściej chyba
cytuje, komentuje i przerabia drugie z podstawowych zagadnień, wypracowanych
dekadę prawie lat temu w Aparecidzie: nawrócenie pastoralne. Co to za idea? Hierarcha
z Hondurasu mówi: „Czasami nie wystarczy ograniczyć się do zmian i
przeróbek w wystroju domu, lecz trzeba zmienić dom. Zmiany kulturowe są
ogromne. We współczesnej kulturze łatwo można dostrzec kierunki
propagujące budowę społeczeństwa bez jakiegokolwiek odniesienia do Boga i
religii. Niepokojący jest fakt odchodzenia wielu katolików do sekt i wspólnot o
protestanckim rodowodzie. Trudne czasy wymagają nowych uczniów. Zbyt wiele osób
jednak postrzega Kościół jedynie jako zbiór norm, praw, zakazów. Musimy
szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest Kościół: instytucją,
która przyjmuje interesantów, czy też Matką, która szuka zagubionej owcy?
Czy potrafimy pociągać miłością, która przeobraża w ucznia Chrystusa? Być
może koncentrujemy się jedynie na doktrynie, dyscyplinie eklezjalnej,
kwestiach moralnych? Czy w praktyce duszpasterskiej dążymy jedynie do tego,
aby ludzie zmieniali swoje postępowanie, czy też rzeczywiście staramy się
zaszczepić w nich pasję do Królestwa Bożego? To pasja czyni człowieka
gotowym do poświęceń. Jeżeli w sercu człowieka płonie ogień, to z radością
i bezinteresownie może podjąć się on realizacji najtrudniejszych
zadań. Czy potrafimy czynić z nowo ochrzczonych gorliwych misjonarzy?
Każdy chrześcijanin musi poczuć się współodpowiedzialny za wzrost Bożego
Królestwa. Osoby wierzące liczą też na autentyczne nawrócenie swoich
duszpasterzy. Jako biskupi i kapłani musimy rozbudzić w sobie tęsknotę do
duszpasterskiej bliskości. Jeden z moich współbraci biskupów mówił o rysunkach
dzieci z Santiago de Chile przedstawiających Kościół: drzwi zamknięte,
ksiądz (jeżeli był na obrazku) stojący gdzieś z boku, za dzwonnicą.
Zjawisko klerykalizmu, niestety, jest dość powszechne. Nie brakuje też i
świeckich, którzy chcą się klerykalizować. Dostrzec można też inną
skrajność: integrystów, którzy w dyscyplinarnych zaostrzeniach widzą sposób
rozwiązania aktualnych problemów, zapominając o ewangelicznych <span style="text-indent: 35.45pt;">błogosławieństwach”. Tyle napisał Maradiaga, natomiast – odnosząc się choćby do
370 punktu dokumentu z Aparecidy – metafory kardynała można po prostu ubrać w
dość precyzyjną i praktyczną definicję duszpasterską. Przez nawrócenie
pastoralne rozumieć więc należy wymaganie skierowane dziś do całych wspólnot, które
zdecydowanie muszą przejść od duszpasterstwa czysto zachowawczego do
duszpasterstwa zdecydowanie misyjnego.</span></div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.45pt;">
Problem więc poplątania języków między Kamilem a Hectorem
oraz Marcelo a Marcinem, to nie tylko kwestia gigantycznych różnić między
polską mową a hiszpańskim. Oni wszyscy chcą przecież być misjonarzami, różnica
jednak w realizacji misyjnej skuteczności zasadza się na odmiennym
doświadczeniu nawrócenia. Dla Marcina i Kamila nawrócenie ma miejsce wtedy, gdy
człowiek dokonuje refleksji i skutecznie powraca do Kościoła, regularnie potem
chodzi an Mszę Świętą, bierze ślub jak przystało i przyjmuje księdza na
kolędzie. Nawrócenie dla Marcelo i Hectora natomiast to obecność Kościoła jak
najdalej w świecie, obrona kolejnych przyczółków wiary w społeczeństwie,
towarzyszenie poszukującym i ustawianie parafii w zdecydowanym cieniu Jezusa –
w świecie latynoskiego doświadczania religijnego dominuje dlatego czytelny,
choć bywa że krępujący, prymat wzmacniania ducha, podtrzymywany w radykalnym
dość kontraście do przesadnego nadymania służebnej struktury. To trochę tak,
jakby tutaj nawrócenie przychodziło przez lojalność, a tam przez egzystencję.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.45pt;">
Po kilku latach obserwacji i doświadczeń ośmielę się
stwierdzić, że dla katolika Ameryki Południowej, przekomponowanie osobistego
momentu nawrócenia w życiowy proces lojalnego udziału w życiu katolickiej struktury,
jest albo ontycznie utrudnione, skomplikowane i złożone albo wręcz niemożliwe.
Chcę powiedzieć tutaj to, co zapewne jeszcze kilka lat nie będzie się mieścić w
pobożnej wyobraźni katolików znad Wisły, że nawrócenie Latynosa może być
naprawdę autentyczne, gwałtowne, wierne, zawsze spektakularne i ekspresyjne, a
jednocześnie nie musi ono oznaczać oczywistej zażyłości z widzialną instytucją
Kościoła. To zdumiewające nas zjawisko ma zapewne kilka przyczyn. Bo od
początku instytucjonalna twarz katolicyzmu związana była jakoś z upokorzeniami
konkwisty i tej indiańskiej czkawki w odpowiedzi na propozycję ewangelizacji nie
uleczyły do końca ani szczere homilie Bartolom<span lang="ES-UY">é de las Casa</span>s, ani genialna wizja
jezuickich redukcji, ani też bezimienne, białe i krwawe męczeństwo tysięcy
misjonarzy w ciągu wieków, którzy garściami rozrzucali swe życie, talenty i
zdrowie, od peruwiańskiej selwy po białe szczyty kordyliery. Bo po dokonaniu
konkwisty Kościół tych kilka wieków zbyt jednoznacznie i asekuracyjnie opierał
się na mecenacie bogatych europejczyków. Podobny brak instytucjonalnej
niezależności, tym bardziej w kontekście nieprzekraczalnych,
południowoamerykańskich podziałów społecznych, nie mógł nie przynieść więc
znacznych szkód mentalnych również w dziele ewangelizacji. Bo wreszcie od ponad
czterdziestu lat, prosty i uczciwy katolik z Ameryki Łacińskiej, dobrze zna
zbyt wielu księży a nawet biskupów, którzy swoje powołanie sprzedali lewackiej
polityce i zamiast głosić naprawdę Ewangelię, zapożyczali swe usta ideologiom.
Pierwszy raz w swoim życiu, służąc właśnie w Urugwaju, spotykałem naprawdę
nieprzeliczoną liczbę duchownych katolickich, którzy na porannej Mszy Świętej
czytali Słowo Boże, a wieczorem głosowali z pierwszych rzędów wojującej ze
wszystkimi, rewolucyjnej partii komunistycznej. Nie jest to konstatacja lekka,
łatwa lub przyjemna, jednak instytucjonalny organizm Kościoła katolickiego w
Ameryce Południowej stanął i stoi na głowie. Nic więc dziwnego, że
doświadczenie nawrócenia Latynosa to bardziej strefa osobistego przeżycia niż
strukturalna lojalność we wspólnocie.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.45pt;">
W związku z powyższą analizą doświadczeń i przeżyć padre
Marcelo czy padre Hectora, wejdźmy teraz dyskretnie do zakrystii lub biura
parafialnego w Gdańsku, Płocku i Krakowie, gdzie ogromną część swego
kapłańskiego czasu spędza ksiądz Kamil czy ksiądz Marcin. Pamiętam jeszcze
znakomicie, że organizacja duszpasterska Kościoła nad Wisłą, szczególnie w
kontraście do bladej, ogólnej zapaści struktur katolicyzmu w Europie, napawa w
pierwszym kontakcie dumą. Kościół katolicki w Polsce to potężny organizm,
pewnie umocowany w swej działalności, historycznie wyjaśniony, stabilny
ekonomicznie i wpływowo, oficjalnie obecny w przestrzeni publicznej – od mediów
począwszy: cotygodniowa Msza Świętą w państwowym radiu i telewizji; na edukacji
publicznej skończywszy: katecheza w podstawowym planie nauczania każdej ze
szkół. Wszystko to funkcjonuje dotąd bez zarzutu. Wydaje mi się, że żaden z
Kościołów lokalnych na świecie nie może się czymś podobnym wykazać – Irlandia już
ładnych parę lat temu wypadła z konkurencji. Jest tylko jedna możliwość,
warunkowa potencja, która obnażona celowo lub przypadkiem, mogłaby zakłócić
bieg polsko – katolickiej maszyny duszpasterskiej. Otóż prawie cały ów
mechanizm oparty jest wciąż na pozycjach klerykalnych. Bez księdza nie ma
rozruchu, bez księdza para nie dojdzie do gwizdka. To dlatego życie w polskim
Kościele katolickim, przy tak absolutnej pozycji duchownych, przypomina
najczęściej współudział w dobrze wykfalifikowanej stacji religijnego serwisu –
oni organizują, my oceniamy usługi. I dlatego też nawrócenie w kontekście
polskiego katolicyzmu liczy się ciągle również jako akt lojalności wobec
księdza. Trzeba jednak zgodzić się, że w kontekście powszechnej zapaści
duchowej współczesnego świata – w tym także kryzysu kleru – tak wyregulowany faktor
kościelnej otwartości na przynależność i nawrócenie, może okazać się
niewydolny, niewystarczający a nawet szkodliwy w tym i owym przypadku.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.45pt;">
Ufam, że bez odbierania właściwej godności księżom, cytując
wszakże synod z Aparecidy nad Wisłą, bardzo udanym i skądinąd koniecznym już
chyba procesem, byłby odważny akt przejścia od nacisku na parafialną lojalność
do szerokiego udziału Kościoła w egzystencjalnym doświadczeniu ludzi. Tylko w
polskich parafiach co miesiąc księża mogą mieć setki gimnazjalistów przygotowujących
się do bierzmowania. Dla Marcelo i Hectora taki widok przypominałby paruzję
Pana lub cud. Ale potrzeba pewnej wyobraźni by uznać, że dziewięćdziesiąt
procent tych młodych adeptów konfirmacji robi to z innego niż duchowy powodu –
natychmiast należy więc zwiekszyć wysiłek, spotkać ich w małych wspólnotach z
katechezą, modlitwą, Eucharystią, by obudzić serce, a nie stemplować indeksy.
Tylko w polskich parafiach księża w Adwencie i Wielkim Poście spowiadają
godzinami, patrząc przez kratki na cierpliwie skupionych, czekających w kolejce
do konfesjonału penitentów. Trzeba więc wyjść ludziom naprzeciw, pomóc w
rachunku sumienia, uzupełnić rekolekcje nabożeństwem pokutnym i trzeba właśnie
pokory, by łaskę tego spotkania przetworzyć potem na hojność w kierownictwie
duchowym. Tylko w polskich parafiach księża zapisują wypominki – ale nie
umiałbym wskazać wielu placówek, w których grupy modlitewne z duszpasterzem
przygotowują ludzi do pogrzebu lub towarzyszą im w żałobie. I tylko w polskich
nareszcie parafiach, zaraz po Świętach, proboszcz z wikarymi idą na kolędę.
Otwarte są więc każde drzwi do tego, by zorganizowany funkcjonalizm nawracając
się - nabierał ducha. Aby energię sprawnej maszyny duszpasterskiej, jaka dotąd
funkcjonuje w polskim Kościele katolickim, przełożyć na proces egzystencjalnego
udziału ducha Ewangelii w życiu ochrzczonych, potrzeba odważnej odpowiedzi na
bardzo podstawowe pytanie: czym jest nawrócenie? Przecież nie można sprowadzić
znaków nawrócenia do obecności na niedzielnej Mszy Świętej, odhaczania rodziny
w parafialnej kartotece lub poprawnego rozliczenia rachunków z proboszczem.
Aparecida przez nawrócenie rozumie nie tyle większą obecność ludzi w
kościelnych ławkach, w niedzielę, w świątyni pełnej kadzidła - co raczej
większą obecność dojrzałych chrześcijan w świecie...</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.45pt;">
<br /></div>
<div align="center" style="background: white; margin: 0cm 0cm 0.0001pt 36pt; text-indent: -18pt;">
<!--[if !supportLists]--><b><span style="font-size: 13.0pt;">3.<span style="font-size: 7pt; font-stretch: normal; font-variant-numeric: normal; font-weight: normal; line-height: normal;">
</span></span></b><!--[endif]--><b><span style="font-size: 13.0pt;">Favele, barria i Kościół ubogi...<o:p></o:p></span></b></div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; margin-left: 36.0pt; margin-right: 0cm; margin-top: 0cm;">
<br /></div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
Zupełnie nie wiem, kto jest autorem tego zdroworozsądkowego
stwierdzenia o moralnym podłożu ciężkiego kalibru: ludzie księdzu wybaczą
wszystko – mówi się – ale nie darują mu pazerności na pieniądze. Być może
twórcą tego wniosku, który szeptem filtruje powszechnie nasze wspólnoty, jest
doświadczenie, codzienność, kontakt, tak zwana mądrość ludowa. Co by nie
pomyśleć na dnie tej definicji kryje się jakaś prawda. Duchowny jest
człowiekiem, który świadczy życiem i służbą o świecie nadprzyrodzonym – jeśli
upada, w każdym z jego grzechów czuć dramat. Tylko w pazerności, kontrastującej
przyziemnością wobec tego co wysokie i święte, nie ma dramatu. Jest szmira,
kicz, płycizna i wstyd. Dramat się wybacza, od przyziemności można tylko
odwrócić oczy. Nie znam świątyń pełnych grzeszników, powikłanych żywotów, łez i
przebaczania, które by opustoszały. Znam jednak puste kościoły pełne kiczu. I
myślę od lat, że jedynym sposobem na wyleczenie nas ze spotykanej tu i tam
przyziemności oraz napełnienie pustych świątyń wierzącymi ludźmi jest
ewangeliczne ubóstwo. W Ameryce Łacińskiej mówi się nawet radykalnie - co jest
też swoistym dziedzictwem Aparecidy - o skończeniu z duszpasterstwem
konsumpcyjnym. W obliczu jednak niezliczonej listy błędów w praktyce ubóstwa
oraz ideologii, które ubóstwo zmieniały na politykę, nie można w tym komentarzu
uniknąć jeszcze i tego pytania: jakie ma być naprawdę ubóstwo Kościoła?</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
Kilka lat temu wyszło na jaw, zresztą nie po raz pierwszy, jak
genialnym ojcem współczesnego Kościoła był kardynał Ratzinger. Jednym z
wielkich, pewnie do dziś nie wyjaśnionych zmartwień świata katolickiego z drugiej
połowy ubiegłego wieku, była teologia wyzwolenia. Ratzinger w Rzymie czytał
pisma Guti<span lang="ES-UY">érreza, Boffa i
innych ale chciał ten palący problem swej epoki rozpoznać praktycznie, zaczął
wiec posyłać z Kongregacji Doktryny Wiary na kontynent południowoamerykański
swych najlepszych profesorów. Ci dawali wykłady w Limie albo w Saó Paulo –
ucząc,</span> jednocześnie zbierali bardzo praktyczne doświadczenia. Wśród
najbardziej zaufanych profesorów z latynoskiej, strategicznej grupy Ratzingera,
w latach osiemdziesiątych znalazł się także Jego dzisiejszy następca: kardynał
Mueller. W roku 2014 ukazała się - po wielu latach jego działalności w Ameryce
Łacińskiej – znakomita książka hierachy pod tytułem: „<i>Ubóstwo</i>”. Pozycja jest na tyle znacząca, że wstęp do niej
zdecydował się napisać sam papież. Franciszek, odnosząc się do swobodnej dość
medytacji nad wyjaśnianiem biblijnego słowa <i>mammona</i>,
mówi między innymi: „Jeśli człowiek nauczył się praktykowania fundamentalnej
solidarności, jaka łączy go ze wszystkimi ludźmi – o czym przypomina nam
społeczna nauka Kościoła – wówczas wie, że dóbr, którymi dysponuje, nie może
zatrzymywać dla siebie. Kiedy solidarne życie jest nawykiem, człowiek wie
także, że to, czego odmawia innym i zatrzymuje dla siebie, prędzej czy później
obróci się przeciwko niemu. W istocie Jezus wskazuje na to w Ewangelii, kiedy
wymienia rdzę czy mole, które niszczą egoistyczne przechowywanie bogactwa.
Kiedy natomiast dobra, którymi dysponujemy, nie są używane jedynie dla własnych
potrzeb, rozrastają się, ulegają zwielokrotnieniu i przynoszą często
nieoczekiwany owoc. Rzeczywiście istnieje pewien specyficzny związek pomiędzy
zyskiem a solidarnością, pewien urodzajny obieg pomiędzy zyskiem a darem, który
grzech próbuje podważyć i przysłonić. Odzyskanie tej cennej i oryginalnej
jedności zysku i solidarności, życie nią i jej głoszeniem jest zadaniem
chrześcijan. Jak bardzo współczesny świat potrzebuje ponownego odkrycia tej
pięknej prawdy! Im bardziej uda się ją przeforsować, tym bardziej będzie
zmniejszało się ubóstwo gospodarcze, które tak bardzo nas dręczy” (L. G.
Mueller, Ubóstwo, Lublin 2014, s. 7.). To prawda, że wyżej cytowanego wywodu
papieża nie da się czytać jako teologicznej definicji ubóstwa, da się jednak –
w moim odczuciu – stosować go jako faktor ubogiego statusu kościelnych
wspólnot.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
Przepraszam kolejny raz za śmiałość, ale bieg codziennego
życia w Ameryce Łacińskiej od jakiegoś czasu doprowadził mnie do radykalnego
wniosku: że Kościół tego kontynentu bardzo wiele swej uwagi poświęcił ubóstwu,
nie poradził sobie jednak z jego właściwą aplikacją. Dlaczego? Tylko w Ameryce
Południowej spotyka się tak drastyczny, niepokonalny podział na skrajnie
biednych i nieprzyzwoicie bogatych - bez żadnej klasy średniej. Ten mur wznosi
się również wewnątrz Kościoła. To bogaci chodzą na Mszę, biedni nie
przekraczają częstokroć progu świątyni. Nawet ich dzieci chrzci się zazwyczaj w
garażach, mianowanych chwilowo kaplicami. Na mapie pastoralnej Kościoła
katolickiego tutaj łatwo rozróżnia się kontury diecezji i parafii spauperyzowanych,
opuszczonych, marginalnych oraz instytucji administracyjnie bogatych. Złamanie
linii demarkacyjnej jakby nie jest możliwe, kontakt między tymi światami nie
jest znany. W Urugwaju dla przykładu, w mentalności mieszkańców miast
rozpoznawalną parafią jest najczęściej jedynie katedra, umiejscowiona na placu
centralnym, gdzie od lat mieszkali bogaci – parafie w dzielnicach oddalonych i
skromnych materialnie (tak zwane: barria, fevele z Brazylii), zasługują
zaledwie na miano kaplic, do których chodzi się nie na modlitwę lecz po
zapomogę socjalną, po miskę ryżu, po ubrania. W drugiej połowie lat
osiemdziesiątych, gdy popularną tutaj stała się teologia wyzwolenia, ludzie
Kościoła skierowali cały impet swej działalności jakby w stronę przeciwnego
szaleństwa: Kościół miał się zubożyć, to znaczy przez własne, skromne oblicze,
miał przybliżyć się do twarzy biedaka. Skończyło się na tym, że dziś katolicka
wspólnota nie ma środków na funkcjonowanie, upadają kościelne kolegia, brakuje
pieniędzy na malarza, a nawet świątynie zasmucają nieładem, bo dwadzieścia
jeszcze lat temu po prostu wyrzucano ołtarze, rzeźby, złocone ozdoby z czasów
kolonialnych – wszystko dla wzniosłej, szalonej idei: by nie szokować bogactwem
ubogich. Ci pozostali z daleka jak zawsze, Kościół zaś znalazł się w sytuacji
drastycznego, materialnego opuszczenia. Gdzieś tam pod chórem, w krużgankach pustych fakultetów, wciąż uprawia się jakąś teorię o ubóstwie, przypomina ona jednak z gruntu naiwny sentymentalizm popularnych noweli o Janosikach, z chybionym na wstęp założeniem: źli bo bogaci, dobrzy bo biedni.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
Ten scenariusz nie jest właściwy dla wspólnoty katolickiej w
Polsce. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że jest to Instytucja wciąż materialnie
mocna – bardzo mocna! I taką powinna pozostać. Nie dla pychy – dla
ewangelicznej skuteczności. Imponująca jest ofiarność polskich katolików
świeckich. Jako misjonarz, wiem dobrze, o czym mówię: gdyby nie hojna kieszeń
moich, świeckich i duchownych Przyjaciół, być może miałbym co jeść w Urugwaju,
nie wiadomo, ale z pewnością nie byłbym zdolny przeprowadzić napraw, upiększeń,
budów i remontów. Kościół nad Wisłą jest prawdopodobnie jedyną instytucją katolicką,
która nie potrzebuje dzięki tej właśnie ofiarności, oglądać się w organizacji
ekonomicznej tak bardzo na sponsorów i księgowych, utrzymując swój wielobarwny
korpus materialny - od budynków parafialnych, przez szkoły katolickie, aż do
kościelnych hospicjów - po prostu z tacy. Katolickie świątynie w Polsce
zachwycają swym pięknem, stając się nie tylko miejscem harmonijnej liturgii ale
współtworząc najczęściej żywe dziedzictwo kulturowe narodu. Dzięki znakomitemu
statusowi materialnemu Kościół katolicki nad Wisłą prowadzi własne wydawnictwa
i rozgłośnie, stając się uznanym komentatorem życia społecznego. Tego nie wolno
lekceważyć. Nie twierdzę, że bez stabilizacji materialnej głoszenie nie jest
możliwe – z pewnością jednak zabiera więcej czasu, wymaga kombinacji,
organizacji, a często zatrzymuje się na wiele lat w pozycji zawieszenia. W tym
imponującym dla wyznawców a irytującym dla zazdrosnych ateuszy ekonomicznym
monolicie Kościoła polskiego jest tylko jeden punkt namacalnie słaby. Jak
wspominałem wyżej, Kościół nad Wisłą jest klerykalny i jednym z mało
korzystnych efektów ubocznych dość biernej pozycji laikatu bywa pewna
niejasność, jakby niedograna nuta i nieodoświetlona część schludnego
apartamentu – czasem nie da się wyliczyć różnicy między kontem parafii a
kieszenią jej duchownego administratora.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
W tym sensie ostatnia z trzech wielkich idei synodu z
Aparecidy – ubogi Kościół dla ubogich – również przychodzi nam z pomocą. Nie
trzeba wcale powielać chybionych doświadczeń katolików z Ameryki Łacińskiej,
trwoniąc bez głowy materialne dobra wspólnoty. Wypada natomiast wprowadzić dwa
pojęcia, które są obecne już i żywe w tle cytowanego tu, papieskiego rozważania
o solidarności bogatych z ubogimi: transparencja oraz użyteczność.
Przejrzystość to klarowny zarząd pieniędzmi. Należy przede wszystkim odróżnić
status materialny księdza od zasobnego konta wspólnoty. Dobrze, gdyby od
seminarium duchowni uczyli się skromności. Nie życia byle jakiego,
zaniedbanego, brudnego – ksiądz też jest dzieckiem Boga i ma prawo do godnego
stroju, jedzenia i mieszkania. Godność jednak jest zawsze przyzwoita,
harmonijna i wolna od przesytu. Nie tak dawno przebywał w mojej misji Krzysztof
- jedyny, polski kleryk z seminarium misyjnego Redemptoris Mater w Montevideo.
Osiem lat temu Krzysiek podniósł się na głos powołania podczas jednego ze
spotkań z Kiko Arguello, inicjatorem Drogi Neokatechumenalnej, potem wylosował
Urugwaj jako kraj swojej misji i ufając w Bogu, rozpoczął tutaj formację do
kapłaństwa. Rozmawialiśmy długo. Zapytałem kiedyś Krzysztofa, na co jego zdaniem
przełożeni w urugwajskim Redemptoris Mater zwracają im szczególną uwagę. Pomyślał
chwilę i jak to on odpowiedział krótko: „żebyśmy po święceniach byli gotowi bez
dyskusji pójść, żyć i pracować do najbardziej opuszczonych parafii...”.
Natomiast użyteczność dóbr kościelnych – druga wartość znacząca obok
przejrzystości w ich zarządzaniu – oznacza po prostu, że Kościół ma ale nie dla
siebie. Ma i wie jak rozdawać. Ma i wsłuchany najgłębiej w potrzeby
współczesnej cywilizacji, ludzi oraz lokalnych kultur, w których aktualnie
działa, inwestuje to, czym zarządza. Uważam, że wtedy Kościół jest właściwie
ubogi – nie gdy trwoni bezmyślnie to, co otrzymuje, bo taka jest ideologiczna
moda lecz gdy tego, co ma nie gromadzi dla siebie, bo tego wymaga miłosierdzie.
Aktywna, przejrzysta praktyka miłosierdzia jest najlepszym wyznacznikiem
ewangelicznego ubóstwa Kościoła – dowodzi Aparecida.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 35.4pt;">
Przez pierwsze tygodnie, gdy tylko przyjechałem do miejsca
mojej nowej misji, wciąż jeszcze korygując hiszpański, poznając dopiero co
urugwajski Kościół i tutejsze obyczaje, nie miałem placówki, za którą byłbym w
pełni odpowiedzialny duszpastersko. Co tydzień jednak chodziłem regularnie do
katedry, aby dwie godziny spowiadać. Penitentów nie spotkałem zbyt wielu. Co
miesiąc za to kończąc mój dyżur w konfesjonale i wychodząc z katedry,
pozdrawiałem jej proboszcza, który w pierwszych dniach każdego miesiąca,
odpowiedzialnie, osobiście, pieczołowicie zawieszał w gablocie od strony ulicy
szczegółowy bilans rozliczeń ekonomicznych swej parafii.</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm;">
<br /></div>
<div align="center" style="background: white; margin: 0cm 0cm 0.0001pt;">
<b><span style="font-size: 13.0pt;">***<o:p></o:p></span></b></div>
<div align="center" style="background: white; margin: 0cm 0cm 0.0001pt;">
<br /></div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify;">
Być może warto więc z uwagą spojrzeć
w połprzymknięte oczy papieża podczas Mszy na Jasnej Górze i podsłuchać, co
szeptały opuszczone nieco w dół wargi Franciszka w Krakowie. Za rok przypada
dziesiąta rocznica zakończenia obrad synodu w Aparecidzie. Jestem dogłębnie
przekonany, że żywy Kościół katolicki w Polsce, z Jego zdrową doktryną, sprawną
organizacją, prawdziwie katolicką liturgią i rozmachem apostolskim, jest dziś
paradoksalnie bardziej przygotowany do autentycznej aplikacji trzech,
zarysowanych w tej refleksji pomysłów z Aparecidy, niż skonfliktowana
ideologiami, przesycona sprzecznymi naukami i bardzo osłabiona funkcjonalnie
katolicka wspólnota w Ameryce Południowej. Na tym bowiem kontynencie Kościół
musi najpierw przeprowadzić długi i roztropny proces uzdrowienia wewnętrznego,
aby dorosnąć do misji, nawrócenia i ubóstwa. A z kolei stabilnej Polsce
służyłoby jakby nowe i bardziej finezyjne otwarcie w stronę wielkiej misji międzykontynentalnej,
którą Kościołowi Powszechnemu zaproponować pragnie latynoski papież. Niedługo
po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, jeden z moich przyjaciół
księży, przysłał mi list, w którym kończąc swe pozdrowienia napisał w
przenośni: my tu w Polsce, po pielgrzymce Franciszka, wciąż odcinamy kupony... </div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> </span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt;"> </span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt;"> </span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt;"> </span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt;"> </span></div>
<div style="text-align: justify;">
</div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> </span><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhBvQ212n1BXkznarsL4p4udH4c82WaIk27-oP-9t3pVsz4xCx0VfZi2yjz9AkrLHJwkRjIxf_jVrSQeeqXkVndYBZTQABl3PkKbWkIFzz6wNzjmyWLSsL60m4Vj-iffWkSJAptQSfsdiQ7/s1600/20160403_172845.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em; text-align: center;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhBvQ212n1BXkznarsL4p4udH4c82WaIk27-oP-9t3pVsz4xCx0VfZi2yjz9AkrLHJwkRjIxf_jVrSQeeqXkVndYBZTQABl3PkKbWkIFzz6wNzjmyWLSsL60m4Vj-iffWkSJAptQSfsdiQ7/s320/20160403_172845.jpg" width="240" /></a></div>
</div>
<div style="background: white; margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="line-height: normal; margin-bottom: .0001pt; margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-7401465165703103474.post-81763471686410378172016-08-11T12:53:00.000-07:002016-08-11T18:27:05.580-07:00Mały oskarżyciel wielkiego Winowajcy...<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Kilka
dni temu odwiedził mnie Edison - Urugwajczyk, który od ponad dwudziestu lat
otrzymuje solidną formację na Drodze Neokatechumenalnej. Jest nawet
odpowiedzialnym za jedną ze wspólnot. Wyznał mi z wielką szczerością, że od
jakiegoś czasu trapią go trudności w wierze. Obserwuję od lat z zainteresowaniem, iż religijność
Latynosów związana jest zdecydowaniem bardziej z poziomem przeżyć, doświadczeń,
pociągnięć emocjonalnych niż z głową. Edison czytał więc w prasie, że w
oddalonej od nas o jakieś sto kilometrów miejscowości San Jos</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">é de Mayo, pożar spalił </span><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">na śmierć trójkę małych dzieci,
zamkniętych przez nieuwagę rodziców pod klucz w drewnianym garażu. W obliczu
tak wstrząsającego wydarzenia, musiało powrócić klasycznie dramatyczne pytanie:
czy Bóg nie mógł temu zapobiec? Ta kwestia trapi nas w każdej z epok ludzkiej
historii, niezależnie od tego, czy jest ona nasycona mniej lub bardziej duchem
pobożności. W bardzo ściśle określonych momentach krańcowego dramatu człowieka,
Bóg – z powodu posiadania przymiotu absolutnej, niczym nieograniczonej
wszechmocy – jest zawsze winien. Wątpliwości przy tym wyrażone wprost wobec
Boga w takich sytuacjach nie zamykają się współcześnie w wysublimowanej
intelektualnie auli uniwersyteckiej. Okrutne zdanie Nietzschego, który
twierdził, że jeśli Bóg w obliczu cierpienia nie robi nic, to znaczy, że albo
nie jest Bogiem albo jeśli Bogiem jednak jest, to musi być absolutnym potworem,
w epoce masowej komunikacji z katedry akademickiej przeszło w tłum.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Tym bardziej nasz osławiony wiek w
dziele promocji nietzscheańskiego doloryzmu jako ostatecznego ciosu w osobę Boga
ma swój nieoceniony wkład, jest bowiem epoką monumentalnej, ideologicznej,
sztandarowej emancypacji wszystkich wobec wszystkiego: kobiet wobec mężczyzn,
traktorów wobec fabryk, marchewek wobec królików, polityków wobec wyborców,
zakonników wobec przełożonych, wreszcie nowoczesnego człowieka wobec starożytnego
Boga. Nasza epoka oddycha dogmatem emancypacji. Na gruncie religijności ów
modernistyczny dogmat przeobraził się w następującą tendencję myślenia: jeśli
osoba ludzka ma argument w postaci cierpienia, może oskarżyć Boga o wszystko i
odejść od Niego obrażona, wyobcować się, z pretensją wyrzec się Jego wiecznego
istnienia i zapomnieć. Człowiek w innych epokach cierpiąc, stawiał wszak to
samo pytanie: dlaczego Bóg dopuszcza? Miał jednak na tyle przyzwoitości,
dystansu wobec własnych sądów a tym samym pokory, że zaraz potem z reguły
obejmował swój Krzyż, przypuszczając, że istota Boża wie lepiej lub widzi po
prostu dalej niż istota ludzka. Męczącym stygmatem naszego czasu jest wprost
przeciwne wyznanie. To ludzie wiedzą lepiej, a Bóg w powszechnie nowoczesnej
opinii jednoznacznie kompromituje się, imponując absolutną wszechmocą i jednocześnie
nie używając jej w porę. Byłoby bardziej więc już pożyteczne, gdyby ten atrybut
podarował solidarnemu, bezinteresownemu, współczującemu stworzeniu człowiekowi.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Uniwersalna emancypacja ery
nowoczesności nie tylko z Bożej wszechmocy czyni przedmiot ironii ale posuwa
się o krok dalej – zabiera Stwórcy prawo do stworzenia. Jeśli więc Stwórca
prowadzi się dobrze wobec stworzenia, chroni, zapobiega pożarom i wypadkom na
drogach, sowicie opłaca aniołów stróżów rano, wieczór, we dnie, w nocy –
otrzymuje w kościele pieniążek. Jeśli jednak spadnie z nieba grom, rzeki
wystąpią z brzegów lub ktoś w powszechnej opinii odejdzie z tego świata nie w
stosownym czasie - z Bogiem wówczas idzie się do sądu. Przez tę mentalność
Stwórca ostatecznie stracił swe prawo do stworzenia, co najwyżej może czuć się
wiecznym zarządcą doczesnych dóbr ludzkości lub urzędnikiem firmy
ubezpieczeniowej, który kajać się musi w rumieńcach, jeśli powierzone Jego niebieskim
funduszom poletko nawiedziła susza.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Agresywnej ideologicznie emancypacji
udało się współcześnie oderwać stworzenie od Stwórcy także z powodu jaskrawego skonfliktowania dwóch wartości, niezwykle istotnych w procesie wyjaśnienia związku
między cierpieniem ludzkości a wszechmocą Boga: transcendencją oraz immanencją.
Jak wiemy, transcendencja oznacza, że Bóg nie jest tożsamy ze światem, że
istnieje On niejako w swoim bycie odrębnym, osobowym, scharakteryzowanym ściśle
określonymi cechami. Immanencja z drugiej strony głosi, że ów Bóg odrębny
angażuje się w świat, czyni się w świecie obecnym, a nawet udziela mu swojego
życia. Tymczasem emancypacja ten odwieczny i żelazny w orzekaniu o Bogu dublet,
rozdzieliła, kreując z Boga już nie współuczestnika ludzkich dramatów lecz
chłodnego obserwatora. Skoro stworzenie cierpi - głoszą religijne emancypantki
- a Stwórca zapiera się w swej bierności, oszczędzając na wszechmocy, to
immanencja jest mitem. Napompowany pewnością siebie człowiek współczesny zaczął
patrzeć na Boga wyłącznie z daleka, w transcendentnym dystansie, bez koniecznie
immanentnej ufności. Uważam, że w tym rozszarpaniu transcendencji od
immanencji, tkwi zasadnicze nieporozumienie co do rzekomo pasywnego zachowania
się Stwórcy wobec przymiotu własnej wszechmocy.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Tymczasem wszechmocy i władzy Boga w
konfrontacji z fenomenem cierpienia nie da się prawidłowo zrozumieć odrzucając wspomnianą
zasadę immanencji. Bóg bowiem zarządza stworzeniem, jeśli można tak powiedzieć,
nie jak zewnętrzny wobec niego menedżer lecz jak najgłębiej wewnętrzny
pierwiastek życia. Od wnętrza - nie na sposób zewnętrzny. To nie jest tak, że
pewnego dnia Boski dyrektor otwiera na oścież drzwi swego gabinetu, dokonując
administracyjnej selekcji. Bóg w swej wszechmocy nie podejmuje decyzji
zewnętrznych wobec stworzenia, jakby przekładając dla kaprysu wajchę: ci
przeżywają, inni zaś idą na zagładę. Boskie kierowanie stworzeniem jest
wewnętrzne, jest współudziałem wiecznego pierwiastka absolutnego życia w
ludzkiej, doczesnej egzystencji. To z tego powodu, jeśli stworzenie cierpi z
jakiegoś motywu, Stwórca zarazem jest w tym cierpieniu, przez bycie w
cierpieniu tak nim zarządza, aby mogło ono dać jeszcze większy sens istnieniu i
ocalając sens, jednocześnie przez to niczego ze stworzenia nie traci.
Wyemancypowanym zewnętrznie stworzeniom wydaje się, że trójka dzieci
nieszczęśliwie zamkniętych w drewnianym zasobniku, zaginęła w płomieniach. Dla
Boga jednak, wewnętrznie obecnego w stworzeniu, ci, którzy spłonęli, żyją dalej
jednakowym darem życia: wewnętrznie bowiem nic nie uległo zmianie, wszystko w
istocie trwa dalej, ba, być może trwa intensywniej. To prawda, że dla bliskich
ktoś odszedł. Zmieniła się sytuacja zewnętrzna, okoliczności, kontakt,
natężenie uczuć. Zawsze wiąże się to z falą trudnych afektów i przeżyć - i o
ileż bardziej w świetle wyżej przytoczonej sytuacji. Obiektywnie jednak,
wewnętrznie, immanentnie, życie tych istot zmieniło się, nie dobiegając kresu. Bóg
w swym stworzeniu nie utracił niczego. Tracą ci, którzy wobec wszechmocy Boga
czynią się zupełnie zewnętrznymi.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;"> Osobiście wierzę, że podobnie
dramatyczne chwile, jak choćby wspomniana śmierć dzieci z San Jos</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;">é de Mayo, czy wiele innych drastycznych sytuacji, to
stanowcze upomnienie się Boga o prawo do swych stworzeń – o </span><span style="font-family: "times new roman" , serif; font-size: 12pt; text-indent: 35.4pt;">prawo, które
emancypacja nowoczesności - na własną zgubę zresztą, powtórzmy - Stwórcy z
pretensją odebrała. Na wyemancypowanie stworzenia od Stwórcy można bowiem spojrzeć
nie tylko z perspektywy praw Boga ale też z poziomu losów odseparowanego od
wieczności stworzenia. Do kogo ono zaczyna przynależeć, jeśli nie jest już Bożą
własnością? Czy ma sens istnienie kobiety, która wyemancypowana wobec Boga,
oddała się na własność kochankom? I czy podobnie ma sens życie dzieci, które
wyemancypowane od Boga, stają się łupem wszelkiej maści inżynierów dusz:
seksuologów, psychologów i pedagogów, wieszczów, polityków i nauczycieli. Jeśli
wyemancypowane istnienie staje się pustym kalejdoskopem przebiegających przez
scenę chaotycznych obrazów, to lepiej już niech wcześniej zewnętrznie zaginie,
przechodząc w harmonię wieczności. Bóg decydując wewnętrznie o losach swego
stworzenia jest wolny od dyktatu śmierci i tej samej wolności z hojnością
udziela stworzeniu, które jest Mu przynależne.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Pismo Święte o immanentnym sposobie
stosowania władzy Bożej wobec stworzenia zdaje się mówić bardzo sugestywnie.
Analizując problem wewnętrznego zarządzania stworzeniem przez Stwórcę chciałbym
odwołać się do trzech miejsc biblijnych, poczynając od Starego Testamentu,
poprzez pisma Nowego Przymierza, dochodząc aż do Ewangelii. Oto więc autor
Psalmu 139 toczy z Bogiem intymny, wewnętrzny lecz szczery dialog, mówiąc:
„Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza? Gdy
wstąpię do Nieba – tam jesteś. Jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę...”.
Modlitwa psalmisty jest poruszająco sugestywna. Niebo i Szeol to dwie granice,
do których doprowadza człowieka śmierć. Istniejąc gdzieś pomiędzy tymi liniami
wieczności, człowiek egzystencjalnie i
realnie doświadcza, że śmierć nie jest jednak oddaleniem od Boga, a być może w
całej swej pomroczności, jest ona czymś przeciwnie intensywnym? Im bardziej
jesteśmy w stronę Nieba lub im bardziej okrywają nas cienie Szeolu, tym
pewniejszym odkryciem staje się wieczne istnienie Boga. Przy czym nie jest to
odkrycie intelektualne lecz przenikanie, które zdaje się sięgać do samych
podstaw ludzkiego pierwiastka życia. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Drugi z odpowiednich fragmentów to
nauczanie Pawła z Tarsu, zanotowane przez świadków w siedemnastym rozdziale
Dziejów. Apostoł, uporczywie starając się o adekwatną argumentację, która
zdolna byłaby poruszyć filozofujące umysły jego słuchaczy, zamyka w efekcie
swój dyskurs do bezdyskusyjnego zdania: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i
jesteśmy” (Dz 17, 28). Nie wiem, czy w całej Biblii istnieje jakaś bardziej
jednoznaczna ekspresja boskiej immanencji? Paweł z Tarsu udowadnia, że nie ma
życia stworzonego poza istnieniem Stwórcy, tak jak nie byłoby nurtu bez źródła,
siły bez impulsu lub światła bez atomu. Rozdzielanie więc partykularnych aktów
stworzenia, takich choćby jak: narodzenie, płodność, cierpienie lub śmierć, od
zasadniczej, ożywczej siły bytu jego Stwórcy, jest żałośnie pretensjonalne.
Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Wypada wreszcie dojść do ścisłej
nauki Chrystusa. Nikt z nas nie wątpi, że najbardziej mistycznym zapisem
spośród znanych nam, autentycznie apostolskich i natchnionych czterech
Ewangelii, jest narracja janowa. W czternastym rozdziale swego tekstu zatem,
Święty Jan odnotowuje poruszający fragment kazania Pana, pisząc: „Jeśli kto
Mnie miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec umiłuje go i przyjdziemy do
niego i będziemy w nim przebywać” (J 14, 23). Przebywanie Boga nie odznacza się
cechą czasu albo przestrzeni, jest stuprocentowe w każdym swym przejawie,
niezależnie od zewnętrznych, transcendentnych okoliczności, w jakich decyduje
się ukazywać. Bóg jest niezmiennym życiem, życie niezmienne jest Bogiem. Wobec
tak stałego przebywania życia w człowieku, jaką przeciwną krytyką w istocie
legitymować może się śmierć, zmiana losu lub cierpienie? Ułuda kapituluje wobec
stałości. Istnienie Boże potwierdza się od wnętrza.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Niemożność oddalenia się dwóch
bytów, poruszanie się ludzkiego życia w Boskim istnieniu, przebywanie
pierwiastka Bożego w człowieku, to czytelne, biblijne źródła immanencji, która
zgoła inaczej wytłumaczy zarząd Stwórcy nad stworzeniem. To wszystko
teologicznie może nawet jest spójne, czy jednak jest praktyczne? Wszak wiara
bez praktyki to tylko irytująca egzaltacja. Gdyby przyszło nam teraz – a
przecież to zdarza się wielokrotnie – ze stosem zapisanych powyżej medytacji,
siąść vis </span><span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">á vis </span><span style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">ojca tej trójki dzieci, które spłonęły w zamkniętym
przez niego drewniaku w nieznanej wcale wielkiemu światu mieścinie San Jos</span><span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;">é de Mayo. Co nam po tych kartkach zadrukowanych stosem
filozoficznych analiz? Trudno jest w praktyce być adwokatem Boga. To prawda,
przepraszam jednak za śmiałość – jestem w tym zaprawiony. Byłem wtedy jeszcze
młodym księdzem, gdy umierał Bartek. Chłopak o niezwykłych zdolnościach
plastycznych, który jako jeden z setki kandydatów przeszedł krajowe egzaminy i
został przyjęty na krakowską ASP. Spełniało się jego marzenie, otwarta została
droga do sukcesu. Za kilka lat rozwoziłby swoje obrazy po świecie, pił z
kielicha sławy i deptał pod żyrandolem elitarne dywany na salonach. Zaraz po
maturze rodzice zawieźli Bartka pierwszy raz do lekarzy. Wyrok – rak. W tej
wyjątkowej sytuacji rektor ASP na wejście zgodził się dać chłopcu z Mazowsza
urlop dziekański. Kilka miesięcy trwała przegrana walka o jego życie. Nigdy nie
zapomnę dnia, w którym mama Bartka - wspaniała pani Gabrysia - zawiozła mnie do
ciechanowskiego szpitala, gdzie umierał jej genialny syn. W kieszeni sutanny na
piersiach zdążyłem zawieźć Bartkowi wiatyk. Był przeraźliwie wychudzony, siny,
nie rozumiał już nawet, co do niego mówimy. Odszedł w kilka chwil po przyjęciu
Ostatniej Komunii Świętej. Czułem się na tej białej sali jak nieudolny adwokat,
który przegrał sprawę i świeci oczami przed klientem. W tamtym momencie pani
Gabrysia, mama nierozpoczętego zarazem i niedokończonego jeszcze artysty,
położyła mi jakoś głowę na ramieniu, mówiąc tylko: to pewnie dla Bartka było
lepsze. Ta wczesna zmiana życia, czuwanie matki z księdzem i biała Hostia w
szpitalnej izolatce, zamiast westchnień bohemy, koncertów nocą, zachwytów
cyganerii, tupotu na estradzie i samotnej twarzy na zdjęciach z tabloidów. Czy
wolno nam powiedzieć, że tak będzie lepiej? Istnienie Boga potwierdza się od
wnętrza.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> W takich momentach trzeba przyjąć,
że poznanie prawdy o życiu nie zawsze jest intelektualnym procesem. Czasem musi
ono być silnym aktem woli: nadziei, ufności i wiary. Wobec spalonych w garażu
dzieci, wobec przedwcześnie obumarłego geniuszu, wobec samotnej śmierci
niewinnych, intelekt mnożąc swoje spekulacje prowadzi jedynie do eskalacji
oskarżeń wobec wiecznego Winowajcy. Ale intuicja duchowa znajdzie swą
odpowiedź, bez klasyfikowania jej w filozoficzne pojęcia. Nie znam osoby, która
po przebyciu egzystencjalnego dramatu, czekałaby aż siądę przy niej na
krzesełku i rozpocznę lekturę “Metafizyki” Arystotelesa. Natomiast byłem
wielokrotnie świadkiem ulgi, która przenikała serce zdruzgotanego człowieka,
gdy ktoś w chwili tragedii trzymał go za rękę, wziął na siebie cały bunt
opuszczenia, nie bał się widzieć łez lub odsłuchać słów rozpaczy. Tylko w taki
sposób nadzieja przekonuje, że śmierć jest przybliżeniem. Wiara spostrzega, że
wszystko zawsze porusza się w Bogu - tam i tu, wcześniej i potem. Ufność zaś
doświadcza, że poczucie utraty jest chwilowym przeżyciem serca – trwałe jest
zamieszkanie stworzenia w Stworzycielu. Gdy porządek myślenia, w chwili
tragedii, zdolny jest zwrócić się w stronę immanencji, dramat trwa, przestaje
być jednak nieznośnym obciążeniem. Próba rozstrzygnięcia egzystencjalnego bólu
i buntu wobec Boga na poziomie przyrodzonym, filozoficznym lub przypuszczeniowo
– intelektualnym, w takich momentach jest paplaniną clowna, aberracją. Jedynym
możliwym sensem jest otwarcie nadprzyrodzonego horyzontu.<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Przed kilkoma miesiącami moi wierni
przyjaciele przysłali mi za ocean kilka lektur dla ducha. Wśród nadesłanych
książek znalazłem też pozycję anonimowego kartuza – dziełko, które co prawda
czytałem już przed laty: “Miłość i milczenie”. Książka ta należy do szeregu
jakże niespotykanych dziś już wydawnictw, które nie tylko nie męczą czytelnika,
nie atakują, nie deprawują, nie prowokują, nie obnażają i nie zawstydzają ale
budują jeszcze bardziej przy ponownym odczytaniu. W pewnym fragmencie lektury
natrafiłem na następujące rozważanie, które wydało mi się być spójnym i
ostatecznym rozstrzygnięciem doświadczanego przez nas czasem paradoksu
niekwestionowanej wszechmocy Boga i zarazem Jego pozornej pasywności: “Nie
wystarcza, że Bóg rządzi stworzeniem i kieruje jego aktywnością. Będąc jedyną i
nadrzędną zasadą wszystkich bytów, podtrzymuje je w istnieniu, daje im
nieustannie, w każdej chwili, wszystko czym są. Jeśli działanie Boże ustałoby
na sekundę, świat i my sami rozpłynęlibyśmy się jak sen. Kiedy pojmie się
konieczność aktu Bożego zachowującego rzeczy, które uprzednio stworzył,
odnajdzie się w każdym przedmiocie szczególną wielkość, ponieważ to
Wszechpotężny i tylko On, obecny w tym drobnym bycie, podtrzymuje go poza
nicością. Cień wydaje się być najbledszą z rzeczywistości: nasz cień jest
niczym w porównaniu z nami samymi. Ale w porównaniu z Bogiem obecnym w nas, my
mamy jeszcze mniej realności. Wobec rzeczywistości Bożej nie jesteśmy nawet
cieniami” (Miłość i milczenie, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1987, s.
22).<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"> Gdy przełożyłem stronę przeczytanej
powyżej refleksji, w pamięci powróciłem do pierwszych lat szkolnej katechezy,
jaką dane mi było otrzymywać jeszcze w czasach licealnych. Mam przed oczyma zabawny obrazek z podręcznika do religii: oto na wielkiej dłoni Stwórcy stoi
głośno krzyczący człowiek, a w ręku trzyma transparent z napisem: Bóg umarł!
Śmiesznie mały oskarżyciel wiernie wszechmocnego Winowajcy, który nigdy swej
podstawy nie usunie mu spod nóg.</span></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<span lang="ES-UY" style="font-family: "times new roman" , "serif"; font-size: 12.0pt;"><br /></span></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhSR8Zz4azm4nxfhmrvhpM41vxhILTuc8CSdrf4ZJJbJtP20Zjwa6x7ALTsKVr0PEhoqk3Ydu_tKsMZQEeXBd93X_MTlox0LVDgmP-zmm-hj2ocIM2y0SQ9seZGHICwQDxsJORvsfksNybB/s1600/20151120_160655.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhSR8Zz4azm4nxfhmrvhpM41vxhILTuc8CSdrf4ZJJbJtP20Zjwa6x7ALTsKVr0PEhoqk3Ydu_tKsMZQEeXBd93X_MTlox0LVDgmP-zmm-hj2ocIM2y0SQ9seZGHICwQDxsJORvsfksNybB/s320/20151120_160655.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="margin-bottom: 0.0001pt; text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 31.2pt;">
<br /></div>
<br />
<div style="margin-bottom: .0001pt; margin: 0cm; text-align: justify; text-indent: 31.2pt;">
<br /></div>
Anonymoushttp://www.blogger.com/profile/17672504469133924087noreply@blogger.com4