sobota, 16 maja 2015

Tryumfy pana Antonio Gramsciego...

   Trzy, codzienne wydarzenia nie dawały ostatnio odpoczynku moim myślom. Od jakiegoś czasu, w ramach tak zwanych Cuestiones de teología, prowadzę na Universidad de Montevideo dość regularne zajęcia akademickie, w których brać muszą udział - bo to obowiązkowe - studenci księgowości, dziennikarstwa i ekonomii. Jedni przychodzą na zaliczenie, inni z nieco wyższą motywacją. Tak naprawdę jest to szeroki plan katechezy studentów w Urugwaju. Na ostatnim wykładzie poruszyłem kwestię trzech, słynnych mistrzów podejrzliwości: Freuda, Marxa i Sartre'a, w kontekście ich ideologii analizując pewien profil kulturowy chrześcijanina dziś. Z konieczności dotknęliśmy też komunizmu. W Urugwaju wciąż mieszka i działa bardzo silna społecznie grupa wyznawców Che Guevary, Fidela Castro oraz ich radzieckich pobratymców. Dyskusja była ciekawa lecz natychmiast po wykładzie podszedł do mnie prywatnie najlepszy spośród studentów, Juan Manuel i z intelektualnym niepokojem wypytywał o moje zdanie odnośnie spotkania-audiencji, na której papież Franciszek przyjmował Raúla Castro. Zastanowił mnie ten skrajny lek oraz dobrze ułożone argumenty młodego, inteligentnego Urugwajczyka i pomyślałem sobie wówczas: w mojej mentalności polskiego katolika istnieje oczywista granica radykalnego oddzielenia ideologii komunistycznej od wewnętrznego życia Kościoła. Ta granica jest gruba i od lat nieprzepuszczalna. Może jednak nie dla każdego chrześcijanina, nie w każdym miejscu świata i z powodu rozmaitych wydarzeń historycznych, ta linia demarkacyjna: komunizm - katolicyzm, nie jest oczywistością?
   Drugie wydarzenie z kolei wywołało już kilka poważnych szmerów w kuluarach kościelnych południowej części Ameryki Łacińskiej i mocną decyzję latynoskiego biskupa z północy Urugwaju. Oto właśnie w miesiącu maju, na zajęciach w jednym z seminariów diecezjalnych tego kontynentu, doszło do nieprzyjemnego zgrzytu. Kleryk zanegował wykład profesora, który obwieszczał, iż nie ma różnic między związkiem dwóch osób homoseksualnej orientacji a naturalnym małżeństwem kobiety i mężczyzny oraz że Komunię Świętą od tej, historycznej chwili mogą przyjmować już wszyscy ochrzczeni. Gdy twardogłowy alumn racjonalnie oponował, został wyproszony z sali wykładowej oraz obdarzony epitetami: mudżahedina, betonu, ekstremisty. Po chwili profesor dokonał jakiejś autorefleksji, zezwolił studentowi powrócić lecz do końca semestru odebrał mu prawo głosu. Na szczęście prawie natychmiast pojawiła się reakcja biskupa, odpowiedzialnego za powołanie tego kleryka. Ordynariusz wycofał chłopca ze studiów i formacji w jedynym seminarium duchownym tego kraju, od nowego semestru posyłając Go do hiszpańskiej Pampeluny. Myślałem potem długo z nadzieją, czy gdzieś wkrótce, na jakąś intelektualną rekonwalescencję, nie zostałby lepiej skierowany sam profesor? Ów alumn zresztą, w pełnym zaufaniu i z niekłamanym bólem głowy, po innych zajęciach pokazywał mi spis obowiązkowych lektur libertyńskiego wykładowcy. Na czołowych pozycjach listy nie mógł nie znaleźć się: Boff, Juan Luis Segundo, de Mello a nawet Międzynarodowa Karta Miłośników Ziemi!
   Zakończyłem właśnie - po trzecie - dość opóźniony w rozwoju, lekturę znakomitej, ciekawej i godnej polecenia książki autorstwa ks. Roberta Skrzypczaka, pod tytułem: Chrześcijanin na rozdrożu, szeroko i z teologiczno-kulturową swadą traktującej o kryzysie w Kościele posoborowym dziś. Ks. Skrzypczak mówi z wybitną inteligencją i miłością Ewangelii o najbardziej palących sprawach jakie dzieją się od lat we wnętrzu Kościoła. Diagnoza Autora jest ciekawa: różnice w łonie katolicyzmu stały się tak wielkie, że są dziś jakby nie do przekroczenia. Pisze ks. Skrzypczak: bracia już nie tylko urodzili się odmienni lecz dziś nie są w stanie siąść ze sobą do stołu i spokojnie rozmawiać. Umarła chęć dialogu pomiędzy tradycjonalistami a postępowymi. Na szczęście Autor podaje rozwiązanie, którego teoretyczny powab należałoby wypróbować szybko w praktyce duszpasterstwa: autentyczny katechumenat - czyli właściwa, radykalna praktyka wtajemniczenia chrześcijańskiego, stosowana w Kościele zarówno wobec Dzieci, czyli Rodzin, jak też wobec Dorosłych. Oczyszczenie źródła - myśli ks. Skrzypczak - spowodowałoby powrót do regularnego biegu rzeki. Mimo, iż książka jest wybitnie odważna, wciąż trapiło mnie pytanie: jak do tego doszło? Jak to się stało, że toksyna niepewnych ideologii, przez krwioobieg lektur, dysput, przemian i kryzysów, doszła naprawdę do samego serca chrześcijaństwa?
   Moje gratulacje chciałbym tu nieszczerze złożyć niejakiemu panu Antonio Gramsciemu. Był to inteligentny komunista. Urodził się na Sardynii w roku 1891, zmarł tuż przed drugą wojną światową, w Rzymie, w roku 1937. Wespół założył był Włoską Partię Komunistyczną. Do ideologii komunistycznej wniósł jednak myśl, która komunizmowi pozwoliła na poziomie teoretycznym przeżyć nawet samego siebie. Gramsci nie był wyznawcą czynnej rewolucji, wraz z obalaniem rządów lub paleniem świątyń. Przeciwnie. Ów inteligentny Sardyńczyk wymyślił teorię, która w historii filozofii rozsiadła się pod nazwą: hegemonii kulturowej. Według Gramsciego infekcja komunizmu miała nastąpić nie tyle siłą, co za pomocą inteligentnej, stopniowej, cierpliwej i narastającej infiltracji marksistowskiej od wnętrza wszystkich, aktywnie obecnych w życiu społecznym grup - nie wyłączając wcale Kościoła. Zatem Antonio Gramsci nie wniósł nic nowego do filozofii komunistycznej na poziomie teoretycznym. Rozegrał jednak genialnie problem na poziomie praktycznym. Wynalazł taktykę, która okazała się być skuteczniejsza od - traktowanej dogmatycznie w marksizmie - czynnej rewolucji. Co więcej, Gramsci zasponsorował i opisał nam strategię, która odbyła swoją rzetelną służbę już nie tylko w szeregach wymierającego komunizmu. Zapożyczyli ją sobie z powodzeniem wkrótce zarówno libertyni jak i masoni.
   Moim zdaniem, to właśnie taktyka gramscizmu sprawiła, że monumentalne mury katolickiej świątyni od wewnątrz nasiąkać poczęły stopniowo wilgocią obcych ideologii. To strategia Gramsciego przekonała wielu katolików świeckich, zakonnych i duchownych ubiegłego stulecia, że w katolicyzmie różnorodne bogactwo charyzmatów ważniejsze jest od centrum, identyfikującego ich tożsamość. Stąd każda próba zespolenia Kościoła w sprawny, dynamiczny monolit - jak choćby ostatnia za pontyfikatu Benedykta XVI - kończyła się oskarżeniem papieży o pokusę integryzmu. To praktyczny gramscizm wmówił wielu katolikom, że subiektywny, pobożnościowy powiew może skutecznie zastąpić jakąkolwiek dyscyplinę wewnętrzną, personalną, liturgiczną czy duchową w Kościele. Że zaangażowanie polityczne czy społeczne katolików świeckich wolno pragmatycznie oddzielić od chrześcijańskiego etosu, który miał stać się jedynie echem świątynnej zakrystii. To dlatego dziś, w Parlamencie Europejskim prawie każda chrześcijańska demokracja nie oznacza wcale tego, jak się nazywa. I to dlatego również choćby podjęta przed laty decyzja marszałka Marka Jurka, aby złożyć swój urząd z powodów moralnych, nie spotkała uznania wśród większości katolików polskiej prawicy - bo to nie było praktyczne! Wreszcie to taktyka gramscistów powoduje, że w świecie katolickim ktoś myśli dziś o tym, by odwieczne fundamenty Dekalogu i nieomylnej nauki o naturze łaski uświęcającej oraz nierozerwalności sakramentu małżeństwa, podporządkować wątpliwej skutecznie praktyce pastoralnej.
   Pewnie momentów przecieku przez mur jest kilka. Najpierw źle sformułowana koncepcja dialogu Kościoła ze światem, która bardziej ceni ubieranie się katolików w kolorowe barwy coraz to dziwaczniejszych ideologii, niż własną tożsamość ewangeliczną. Następnie nasze upajanie się intelektualizmem tego świata, ta ciągła pokusa bycia grzecznie nowoczesnym, która w końcu terapią zastępuje duchowość a pogłębioną doktrynę i solidną katechezę - ewangelizacyjnym frazesem. Również błąd w reakcji i stosowanie odrealnionej retoryki wiary, bez odpowiedniego rozeznania kontekstu kulturowego, który kosztował Kościół kilka lat opóźnienia w skutecznej apologii. Potem błędna idea koniecznego w Kościele ubóstwa, jaka szczególnie w świecie Ameryki Łacińskiej lecz nie tylko, obróciła wspólnoty katolickie w biura pomocy społecznej a piękne świątynie odarła z ich godności, sakralności i ciepła. Wreszcie praktyczna taktyka uwodzenia, stosowana wobec ludzi Kościoła, którzy potem skrępowani niebezpiecznym układem, musieli milczeć albo co gorsza mówić, nauczać i żyć jak chcieli ci, którzy wiedzieli o nich więcej, niż wszyscy i zawsze mogli to wyjawić. Dość, że przeciek gramscizmu nastąpił i trwa, infekując nowicjaty, seminaria, fakultety, redakcje świeckich czasopism a w konsekwencji wreszcie nawet pobożne, katolickie parafie. Szturmu nie było. Nikt świątyni nie zdobywał atakiem. Wystarczyło toksyną, od wewnątrz, rozcieńczać siłę i spoistość muru. 
    Myślę, że problem ten krótko, dobitnie lecz genialnie w swej homilii na początek konklawe po bolesnej śmierci Jana Pawła II, nazwał kardynał Joseph Ratzinger. Któż z nas wtedy jednak słuchał? A przyszły papież mówił: "Iluż to powiewów nauki zaznaliśmy w ostatnich dziesięcioleciach, iluż ideologicznych prądów, iluż sposobów myślenia...Łódeczka myśli wielu chrześcijan była nierzadko huśtana przez te fale - miotana z jednej skrajności w drugą: od marksizmu do liberalizmu aż po libertynizm; od kolektywizmu do radykalnego indywidualizmu; od ateizmu do niejasnego mistycyzmu religijnego; od agnostycyzmu po synkretyzm i tak dalej. Każdego dnia rodzą się nowe sekty i urzeczywistnia się to, co Święty Paweł nazywa <<oszustwem ze strony ludzi i przebiegłością w sprowadzaniu na manowce fałszu>> (Ef 4,14). Posiadanie jasnej wiary, zgodnej z Credo Kościoła, zostaje często zaszufladkowane jako fundamentalizm. A tymczasem relatywizm, to znaczy zdanie się na <<każdy powiew nauki>>, zdaje się być jedyną postawą godną współczesności. Ustanawiany jest rodzaj dyktatury relatywizmu, która nie uznaje niczego za pewnik a jedynym miernikiem ustanawia własne ja i jego zachcianki". Przyznam się, że słuchając tej homilii w roku 2005, być może zwiedziony mnogością "izmów", sądziłem, iż Ratzinger opowiada o bólach ludzkiej kultury poprzedniego stulecia. Dopiero po latach homilia kardynała wróciła na moje biurko. Wczytałem się w nią ponownie i ze zdumieniem odkryłem, że przyszły papież wówczas mówił nie o problemach świata na zewnątrz chrześcijaństwa lecz o kłopotach, które miotać zaczęły wnętrzem delikatnej łódeczki Kościoła. To wszystko przetoczyło się przecież przez samo serce katolickiego świata.
   A jednak zgadzam się z odważną diagnozą ks. Skrzypczaka i również wiem, że lekarstwo istnieje. Co prawda do powrotu w stronę pogłębionego katechumenatu jako antidotum, dodałbym jeszcze dwa, bardzo praktyczne działania, w celu uleczenia organicznej gorączki: ochronę formacji przyszłych duchownych i troskę o rozum laikatu - w zarodku! Oto kilkanaście już dni temu poproszono mnie o poprowadzenie dnia skupienia w seminarium Drogi Neokatechumenalnej Redemptoris Mater w Montevideo. Do kapłaństwa i misji przygotowuje się tam szesnastu kandydatów - jak na Urugwaj to rekord. Byłem zachwycony. Seminarium Drogi to prawdziwy dom, gdzie rektor i wychowawcy nie tyle pilnują i pracują ale są ojcami dla alumnów. Biblioteka potężna, dobrze wyposażona, bez zbędnych i męczących umysł nowinek literackich - klasyka teologiczna i filozoficzna. Formacja bez zarzutu, w młodych mężczyznach czuć zdrowego ducha ofiary, miłości Kościoła i ubóstwa. Liturgia piękna i godnie przygotowana. Życie duchowe solidne. Z pewnością tacy księża nie ulegną taktyce Gramsciego, bo wiedzą, co myślą - w co wierzą. Ciekawa była przed laty rozmowa między Kiko Arguello, inicjatorem Drogi a biskupem z Montevideo. Kiko wcześniej myślał o otwarciu seminarium misyjnego w Buenos Aires lecz tę intuicje uprzedził przez swą prośbę urugwajski metropolita. Gdy Kiko zapytał: dlaczego akurat w Urugwaju, ówczesny arcybiskup Cotugno odpowiedział szczerze: "bo ja chcę mieć księży wierzących a nie ideologów...". Również co jakiś czas odzywa się do mnie jeden z kleryków, którego mój biskup z Minas posłał na studia do międzynarodowego seminarium w hiszpańskim Bidasoa, powierzonym opiece formacyjnej Opus Dei. Nicolas jest szczęśliwy. Zaczyna rozumieć Kościół powszechny. Pije wodę ze zdrowego źródła chrześcijańskiej filozofii, uczy się klasycznej modlitwy i liturgii, nabywa cnót ludzkich, tak niezbędnych do bycia człowiekiem w sutannie.
    Natomiast po ostatnim kręgu biblijnym w mojej parafii wywiązała się inna, ciekawa dyskusja. W maleńkiej miejscowości Aiguá, w której od jakiegoś czasu jestem proboszczem, było przez dwadzieścia lat kilku, różnych księży. Różne też głosili nauki. Ludzie tutaj są prości lecz niegłupi. Pytają więc o to, jak to jest naprawdę: jedni kazali klękać, inni stać prosto na Mszy; jedni wynieśli konfesjonał z kościoła, inni wozili na rekolekcje; jedni udzielali Komunii Świętej wszystkim, teraz przyszedł Polak i mówi o grzechu ciężkim. Gdzie jest, drogi Ojcze, prawdziwa nauka Jezusa? Tamtego wieczoru w odpowiedzi wziąłem do ręki Katechizm Kościoła Katolickiego, mówiąc krótko: weryfikujcie nas - myśląc! Na koniec spotkania podeszła do mnie nauczycielka Nedis, która w miasteczku uchodzi za wzór wiary, inteligencji oraz moralności i z ujmującym jak zawsze uśmiechem, dodała: sprawdzałam już od lat...I dlatego może dotąd nie zbłądziła? 
   Zgadzam się zatem z ks. Skrzypczakiem: by uleczyć, trzeba zejść do źródeł. Nie tylko jednak wracając do prawdziwego katechumenatu. Trzeba ochronić serce kapłańskiej formacji w Kościele. I osłonić od zepsucia umysł i sumienie ludzi, którzy modlą się wciąż pobożnie w katolickich parafiach. Naruszyć jest łatwo, odbudować trudniej. Cierpliwość jednak wszystkiego dosięga...

1 komentarz:

  1. Od dawna czekałam na jakiś przystępny tekst o Gramschim. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń