(16) Wielka cisza ronina
Intymność
to cnota wyparta z wyobraźni współczesności. Myślę o powszechnym dość i
bezwiednym w większości przypadków odruchu z cyklu facebook-story: wszystko co
ludzkie wieszam na ekranie. Smutek po zgonie cioci z Konstancina, narodziny
kociaków z kocicy, nowe zęby po wizycie u stomatologa i łańcuszek wsparcia dla
koleżanki po przeszczepie biustu. Ów nudyzm emocjonalny ma za zadanie
podporządkować absolutną prawdę egzystencji dowolnej fabule istnienia. Będą
czytać moje donosy, wierząc, że jestem tym, kim nie jestem. Wspominam o tym z
obawą, by nie wstąpić przypadkiem do kręgu celebrytów - nudystów. Zmuszony
zostałem bowiem do napisania ze szczerością słów, które zrobią łatwą karierę na
wszystkich estradach wirtualnej autoodsłony: miałem kryzys! Przed laty, w samym
epicentrum formacji, na przejściu między filozofią a teologią, świat prawd
chrześcijańskiej wiary przestał mi się łączyć w jakąś wyczekiwaną całość
logicznej układanki. Filozofię studiowałem z zapałem. Bóg ujawniał się w
prawdzie. Rozumiałem i wiedziałem, co z czego pochodzi. Przejście po dwóch
latach od filozofii do teologii systematycznej - nawet nie wiem: dlaczego? -
skończyło się dla mnie wstrząsem, tumanem intelektu i mgłą. Rozważałem po cichu
przed wszystkimi dokończyć trzeci rok w seminarium i pójść sobie w świat.
Wszedłem w kryzys!
Wtedy
właśnie stosowni formatorzy zaprosili biskupa Edwarda Dajczaka w roli
kaznodziei na kilka dni wielkopostnych rekolekcji w seminarium. Ten biskup był
jakiś inny. Gdy o poranku przed jutrznią wchodziłem do kaplicy, on już tam
klęczał w skupieniu. Uczył nas modlitwy nie tyle katechezą, co osobistym jej
doświadczeniem. Gdy głosił nauki, patrzył przenikliwie gdzieś poza horyzont.
Żył w nim pelikan Bożego Słowa. Autentyczne piękno przepowiadania wyszarpywał
sobie spod serca. Zmagał się bardziej za nas, niż z nami. Wszystko to, co obserwowałem,
oswoiło mnie do tego stopnia, że trzeciego dnia rekolekcji, na chwilę przed
finiszem, poprosiłem biskupa o rozmowę. Mistyk ambony wielkich lotów okazał się
bliskim, cierpliwym rozmówcą. Odsłuchał ze mnie wszystko. Było czymś oczywistym
i dla mnie i dla niego, że w pierwszym i ostatnim, bo przecież przelotnym
kontakcie, nie wolno udzielić kategorycznych odpowiedzi. Biskup Edward starał
się po mistrzowsku rozszerzyć horyzont problemu, pomóc mi odejść od ściany,
zobaczyć świat poza linią kryzysu. Dzielił się też otwarcie własnym życiem.
W
trakcie formacji w seminarium – mówił – wszystko było rytmiczne i odmierzone.
Miałem swój schemat, łatwo było pilnować modlitwy, a treść medytacji z reguły ktoś
podpowiadał. Natychmiast po wtargnięciu w pracę duszpasterską, utraciłem równowagę
działania i skupienia. Zajęć było za dużo. Zresztą każdą aktywność
duszpasterską przeżywałem z właściwą początkom radością kapłańskich pierwocin. Ale
modlitwę zaniedbałem. Pewnej soboty – kontynuował swoje świadectwo biskup – jak
zwykle starałem się przygotować kazanie dla parafian na niedzielę. Otworzyłem
Biblię z czytaniami, wziąłem papier do ręki i długopis. W między czasie
zadzwonił telefon, a palcem lewej ręki włączyłem telewizor, nasłuchując
wydarzeń z kraju. Coś pisałem. Nagle całe moje wnętrze przeszył nieznany dotąd
ból: ja nie słyszę Boga!
Obserwując
współczesny świat, można stwierdzić, że cała cywilizacja dziś słucha czegoś aż
do przemilczenia kogoś. Jesteś w metrze, autobusie czy tramwaju i widzisz, jak
ludzie mają słuchawki na uszach, gumę w ustach a szklaną watę w oczach. Nie
próbuj ich rozproszyć, podpytać, zaczepić. Wyciągnięta ręka zagubi się na
szlakach światłowodów, umrze z głodu w gardłach wirtualnych sieci, zagubi
położenie na mapie politycznych plotek czy oślepnie do reszty w kinetoskopach
kabaretów. Trzeba więc dla przyzwoitości podkreślić znaczącą różnicę między
nawykiem słuchania u współczesnych a odwiecznym słuchem wiary. Metodą świata
jest zewnętrzna intensyfikacja dźwięku. Chodzi ostatecznie o to, by coś
usłyszeć. Duch wiary podkreśla natomiast konieczność nabycia wewnętrznej
umiejętności wyciszenia. Trzeba zdobyć się na odwagę życia w ciszy, by słuchać.
Taka
dychotomia słyszenia i słuchania zdradza również dwuwarstwową istotę problemu.
Po pierwsze - to, że dźwięk narasta, wibruje i wypełnia sobą całą przestrzeń
wokół, powoduje niedosłuch jako wewnętrzną wadę w człowieku. Ten właśnie – rozproszony
kakofonią odgłosów - traci poprawną orientację duchowego słuchu. I wprost
przeciwnie. Zapadająca w zewnętrzną przestrzeń cisza, potęguję zdolność
zasłuchania. W duchowym znaczeniu słuchać nie tyle znaczy absorbować
chaotycznie dźwięki, co myśleć, modlić się, rozróżniać, kontemplować, rachować
sumienie i dokonywać wyborów. W konsekwencji intensywna kumulacja dźwięków
ogranicza twórczość człowieka do płytkiej możliwości interpretowania tego, co
słyszy. Natomiast umiłowanie ciszy wyzwala w nim właściwą ludzkiej osobie,
pełną kreatywność, która polega na świadomym, wolnym i zorganizowanym
prowadzeniu linii życia. Po drugie – uzależnienie od zewnętrznego komentarza bądź
też akceptacja statusu ciszy, istotnie decyduje o tym, gdzie znajduje się
centrum dowodzenia człowiekiem. Jeśli zostanie on zaintubowany kompulsywnie
przez całą gamę agresywnych dźwięków, będzie decydować o nim polityka, biznes,
moda lub rozrywka. Gdy potrafi zwrócić się w ciszy do samego siebie, w sobie
też wcześniej czy później – przez sumienie, rozum i serce – znajdzie niezawodne
miejsce podejmowania decyzji codziennych, przełomowych, trudnych a nawet
heroicznych. Dla nikogo nie jest bez znaczenia, co nim rządzi? Z tego właśnie
powodu odciski po słuchawkach na uszach oznaczają depresję, a pogłębiony wyraz
oczu – niezależność.
Dla
wielu Paweł z Tarsu przypomina aktywistę. Jest nieustannie w ruchu. Ma
niespokojne wnętrze, gwałtowny, prowokuje do zmiany mentalności. Gaduła
wzniecający wokół siebie wiele hałasu. Paweł przebiegł połowę świata, zakładał
nieskończoną liczbę wspólnot, mieszał się do areopagów. Napominał, motywował
lub karcił – ideał dla współczesnego ewangelizatora. Najczęściej więc dziś przytaczanym
przez wszystkich zdaniem z listów pawłowych jest słynna lamentacja apostolska,
która w Słowie Bożym zapowiada w szerokim sensie apokaliptyczne podsumowanie
historii: “Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9, 16c).
Niewielu jednak zwraca uwagę na to, że szesnasty werset dziewiątego rozdziału
pierwszego listu do chrześcijan w Koryncie, jest złożony z trzech równoważnych
części. Jedna nie jest zasadna bez drugiej. Ruch, dźwięk i aktywny radykalizm
ostatniego zdania, to dla Pawła z Tarsu konsekwencja osobistego,
niepowtarzalnego przeżycia duchowego, jakie opisuje on w częściach a i b, wyznając:
“Nie jest dla mnie powodem do chluby to, że głoszę Ewangelię. Świadom jestem
ciążącego na mnie obowiązku”. W podstawowej decyzji formującej styl życia
Apostoła Narodów, trzeba odczuć ponad wszystko wewnętrzny ciężar sumienia,
oświeconego rozumu i zdobytego przez Boga serca, które pozwala Pawłowi znaleźć
siebie nieskończenie wolnym wobec aktualnych uwarunkowań kultury, polityki i
propagandy. To właśnie nazywa on świadomością ucznia. A kiedy jej dosięgnął?
Oślepiony pod Damaszkiem. Sparaliżowany słowami Jezusa. Nieco ośmieszony w swej
pozie - przecież nic nie widzieli jadący obok niego żołnierze! Słyszeli coś, czego nie byli w stanie słuchać! (por. Dz 9,7). Miesiącami potem
czekał na Barnabę, który zaprosił go hojnie do chrześcijańskiej rodziny w
Rzymie. Odosobnienie i oczekiwanie są niezbędnymi elementami, których
potrzebuje człowiek by słuchać, czyli rozeznawać i rozumieć. Tym samym Paweł z
Tarsu nie jest uwiedzionym zewnętrzną aktywnością administratorem pierwotnego
Kościoła. Jest za to wsłuchanym w przekaz Słowa i wpatrzonym w światło łaski
kontemplatykiem. Tylko tutaj odkryć można źródło nadzwyczajnej skuteczności
jego życia i totalne centrum dowodzenia jego apostolskiej misji.
Doświadczony
ronin rozumie dziś życie. Dane mu było przechodzić wszystkimi ścieżkami
spotkań, rozstań i wypadków. Zna dni chaosu, głośnej muzyki i pazernej propagandy
megafonów. Pamięta jeszcze noce, podczas których nie gasił nocnej lampki.
Potrzebował światła dla przytłumienia strachu. Spod półprzymkniętych o północy
powiek śledził lot ćmy, mozolnie sunącej w stronę elektrycznej poświaty. Motylicę
i szpilkę brał za jedyną, prawdziwą relację. Ronin latami gniewał się na siebie,
by obrażać następnie innych, na próżno szukając spełnienie w zupełnym wyzuciu
się z przyzwoitości. Pewnego ranka znaleziono go nagiego na plaży, z
zaschniętymi od soli wargami, bez ubrania i portfela. W tamtej chwili pierwszy
raz od lat wyszeptał ze wstydem: to już nie jest życie, tak dalej być nie może!
Ale nawet do Boga powracał z krzykiem. Oskarżał siebie bez litości, siłą
okrutnego ascetyzmu nadrabiając roztrwonione lata. Nie chodził do kina,
chłostał wzrokiem całujących się na ulicy nastolatków, obiegał wszystkich
egzorcystów świata, codziennie recytując psalmy i stare modlitwy z wydanego
przed wiekami, łacińskiego śpiewnika. Pokochała go takim najmłodsza
siostrzenica proboszcza. Stary kapłan katolicki słuchał ronina uważnie, z
delikatną mądrością oddzielając łaskę od egzaltacji. Kiedy pierwszy raz po
latach przyjmował Komunię Świętą, nadeszła burza i w mazurskiej wiosce
wyłączono prąd. Drewniany kościółek nad brzegiem jeziora zatonął w wieczornym
milczeniu, podobny do starego organisty, co przespał kazanie i zapomniał grać
swoje pieśni, podpierając z chóru brodę na dłoni. Dziś wewnętrzna cisza stanowi
centrum dowodzenia chrześcijańskiego ronina. Cisza sumienia, które odróżnia
prawdę od fałszu. Cisza woli bez zawahania. Cisza rozumu odważnego w myśleniu.
Cisza serca pewnego swej miłości. Jak do tego doszedł? Stało się tak, gdy ronin
przestał ciskać z krzykiem twarde słowa przeciwko światu i zgodził się zwrócić
Słowo Boga w milczeniu przeciwko sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz