środa, 18 kwietnia 2018

KODEKS RONINA

(16) Wielka cisza ronina

Intymność to cnota wyparta z wyobraźni współczesności. Myślę o powszechnym dość i bezwiednym w większości przypadków odruchu z cyklu facebook-story: wszystko co ludzkie wieszam na ekranie. Smutek po zgonie cioci z Konstancina, narodziny kociaków z kocicy, nowe zęby po wizycie u stomatologa i łańcuszek wsparcia dla koleżanki po przeszczepie biustu. Ów nudyzm emocjonalny ma za zadanie podporządkować absolutną prawdę egzystencji dowolnej fabule istnienia. Będą czytać moje donosy, wierząc, że jestem tym, kim nie jestem. Wspominam o tym z obawą, by nie wstąpić przypadkiem do kręgu celebrytów - nudystów. Zmuszony zostałem bowiem do napisania ze szczerością słów, które zrobią łatwą karierę na wszystkich estradach wirtualnej autoodsłony: miałem kryzys! Przed laty, w samym epicentrum formacji, na przejściu między filozofią a teologią, świat prawd chrześcijańskiej wiary przestał mi się łączyć w jakąś wyczekiwaną całość logicznej układanki. Filozofię studiowałem z zapałem. Bóg ujawniał się w prawdzie. Rozumiałem i wiedziałem, co z czego pochodzi. Przejście po dwóch latach od filozofii do teologii systematycznej - nawet nie wiem: dlaczego? - skończyło się dla mnie wstrząsem, tumanem intelektu i mgłą. Rozważałem po cichu przed wszystkimi dokończyć trzeci rok w seminarium i pójść sobie w świat. Wszedłem w kryzys!
Wtedy właśnie stosowni formatorzy zaprosili biskupa Edwarda Dajczaka w roli kaznodziei na kilka dni wielkopostnych rekolekcji w seminarium. Ten biskup był jakiś inny. Gdy o poranku przed jutrznią wchodziłem do kaplicy, on już tam klęczał w skupieniu. Uczył nas modlitwy nie tyle katechezą, co osobistym jej doświadczeniem. Gdy głosił nauki, patrzył przenikliwie gdzieś poza horyzont. Żył w nim pelikan Bożego Słowa. Autentyczne piękno przepowiadania wyszarpywał sobie spod serca. Zmagał się bardziej za nas, niż z nami. Wszystko to, co obserwowałem, oswoiło mnie do tego stopnia, że trzeciego dnia rekolekcji, na chwilę przed finiszem, poprosiłem biskupa o rozmowę. Mistyk ambony wielkich lotów okazał się bliskim, cierpliwym rozmówcą. Odsłuchał ze mnie wszystko. Było czymś oczywistym i dla mnie i dla niego, że w pierwszym i ostatnim, bo przecież przelotnym kontakcie, nie wolno udzielić kategorycznych odpowiedzi. Biskup Edward starał się po mistrzowsku rozszerzyć horyzont problemu, pomóc mi odejść od ściany, zobaczyć świat poza linią kryzysu. Dzielił się też otwarcie własnym życiem.
W trakcie formacji w seminarium – mówił – wszystko było rytmiczne i odmierzone. Miałem swój schemat, łatwo było pilnować modlitwy, a treść medytacji z reguły ktoś podpowiadał. Natychmiast po wtargnięciu w pracę duszpasterską, utraciłem równowagę działania i skupienia. Zajęć było za dużo. Zresztą każdą aktywność duszpasterską przeżywałem z właściwą początkom radością kapłańskich pierwocin. Ale modlitwę zaniedbałem. Pewnej soboty – kontynuował swoje świadectwo biskup – jak zwykle starałem się przygotować kazanie dla parafian na niedzielę. Otworzyłem Biblię z czytaniami, wziąłem papier do ręki i długopis. W między czasie zadzwonił telefon, a palcem lewej ręki włączyłem telewizor, nasłuchując wydarzeń z kraju. Coś pisałem. Nagle całe moje wnętrze przeszył nieznany dotąd ból: ja nie słyszę Boga!
Obserwując współczesny świat, można stwierdzić, że cała cywilizacja dziś słucha czegoś aż do przemilczenia kogoś. Jesteś w metrze, autobusie czy tramwaju i widzisz, jak ludzie mają słuchawki na uszach, gumę w ustach a szklaną watę w oczach. Nie próbuj ich rozproszyć, podpytać, zaczepić. Wyciągnięta ręka zagubi się na szlakach światłowodów, umrze z głodu w gardłach wirtualnych sieci, zagubi położenie na mapie politycznych plotek czy oślepnie do reszty w kinetoskopach kabaretów. Trzeba więc dla przyzwoitości podkreślić znaczącą różnicę między nawykiem słuchania u współczesnych a odwiecznym słuchem wiary. Metodą świata jest zewnętrzna intensyfikacja dźwięku. Chodzi ostatecznie o to, by coś usłyszeć. Duch wiary podkreśla natomiast konieczność nabycia wewnętrznej umiejętności wyciszenia. Trzeba zdobyć się na odwagę życia w ciszy, by słuchać.
Taka dychotomia słyszenia i słuchania zdradza również dwuwarstwową istotę problemu. Po pierwsze - to, że dźwięk narasta, wibruje i wypełnia sobą całą przestrzeń wokół, powoduje niedosłuch jako wewnętrzną wadę w człowieku. Ten właśnie – rozproszony kakofonią odgłosów - traci poprawną orientację duchowego słuchu. I wprost przeciwnie. Zapadająca w zewnętrzną przestrzeń cisza, potęguję zdolność zasłuchania. W duchowym znaczeniu słuchać nie tyle znaczy absorbować chaotycznie dźwięki, co myśleć, modlić się, rozróżniać, kontemplować, rachować sumienie i dokonywać wyborów. W konsekwencji intensywna kumulacja dźwięków ogranicza twórczość człowieka do płytkiej możliwości interpretowania tego, co słyszy. Natomiast umiłowanie ciszy wyzwala w nim właściwą ludzkiej osobie, pełną kreatywność, która polega na świadomym, wolnym i zorganizowanym prowadzeniu linii życia. Po drugie – uzależnienie od zewnętrznego komentarza bądź też akceptacja statusu ciszy, istotnie decyduje o tym, gdzie znajduje się centrum dowodzenia człowiekiem. Jeśli zostanie on zaintubowany kompulsywnie przez całą gamę agresywnych dźwięków, będzie decydować o nim polityka, biznes, moda lub rozrywka. Gdy potrafi zwrócić się w ciszy do samego siebie, w sobie też wcześniej czy później – przez sumienie, rozum i serce – znajdzie niezawodne miejsce podejmowania decyzji codziennych, przełomowych, trudnych a nawet heroicznych. Dla nikogo nie jest bez znaczenia, co nim rządzi? Z tego właśnie powodu odciski po słuchawkach na uszach oznaczają depresję, a pogłębiony wyraz oczu – niezależność.
Dla wielu Paweł z Tarsu przypomina aktywistę. Jest nieustannie w ruchu. Ma niespokojne wnętrze, gwałtowny, prowokuje do zmiany mentalności. Gaduła wzniecający wokół siebie wiele hałasu. Paweł przebiegł połowę świata, zakładał nieskończoną liczbę wspólnot, mieszał się do areopagów. Napominał, motywował lub karcił – ideał dla współczesnego ewangelizatora. Najczęściej więc dziś przytaczanym przez wszystkich zdaniem z listów pawłowych jest słynna lamentacja apostolska, która w Słowie Bożym zapowiada w szerokim sensie apokaliptyczne podsumowanie historii: “Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9, 16c). Niewielu jednak zwraca uwagę na to, że szesnasty werset dziewiątego rozdziału pierwszego listu do chrześcijan w Koryncie, jest złożony z trzech równoważnych części. Jedna nie jest zasadna bez drugiej. Ruch, dźwięk i aktywny radykalizm ostatniego zdania, to dla Pawła z Tarsu konsekwencja osobistego, niepowtarzalnego przeżycia duchowego, jakie opisuje on w częściach a i b, wyznając: “Nie jest dla mnie powodem do chluby to, że głoszę Ewangelię. Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku”. W podstawowej decyzji formującej styl życia Apostoła Narodów, trzeba odczuć ponad wszystko wewnętrzny ciężar sumienia, oświeconego rozumu i zdobytego przez Boga serca, które pozwala Pawłowi znaleźć siebie nieskończenie wolnym wobec aktualnych uwarunkowań kultury, polityki i propagandy. To właśnie nazywa on świadomością ucznia. A kiedy jej dosięgnął? Oślepiony pod Damaszkiem. Sparaliżowany słowami Jezusa. Nieco ośmieszony w swej pozie - przecież nic nie widzieli jadący obok niego żołnierze! Słyszeli coś, czego nie byli w stanie słuchać! (por. Dz 9,7). Miesiącami potem czekał na Barnabę, który zaprosił go hojnie do chrześcijańskiej rodziny w Rzymie. Odosobnienie i oczekiwanie są niezbędnymi elementami, których potrzebuje człowiek by słuchać, czyli rozeznawać i rozumieć. Tym samym Paweł z Tarsu nie jest uwiedzionym zewnętrzną aktywnością administratorem pierwotnego Kościoła. Jest za to wsłuchanym w przekaz Słowa i wpatrzonym w światło łaski kontemplatykiem. Tylko tutaj odkryć można źródło nadzwyczajnej skuteczności jego życia i totalne centrum dowodzenia jego apostolskiej misji.
Doświadczony ronin rozumie dziś życie. Dane mu było przechodzić wszystkimi ścieżkami spotkań, rozstań i wypadków. Zna dni chaosu, głośnej muzyki i pazernej propagandy megafonów. Pamięta jeszcze noce, podczas których nie gasił nocnej lampki. Potrzebował światła dla przytłumienia strachu. Spod półprzymkniętych o północy powiek śledził lot ćmy, mozolnie sunącej w stronę elektrycznej poświaty. Motylicę i szpilkę brał za jedyną, prawdziwą relację. Ronin latami gniewał się na siebie, by obrażać następnie innych, na próżno szukając spełnienie w zupełnym wyzuciu się z przyzwoitości. Pewnego ranka znaleziono go nagiego na plaży, z zaschniętymi od soli wargami, bez ubrania i portfela. W tamtej chwili pierwszy raz od lat wyszeptał ze wstydem: to już nie jest życie, tak dalej być nie może! Ale nawet do Boga powracał z krzykiem. Oskarżał siebie bez litości, siłą okrutnego ascetyzmu nadrabiając roztrwonione lata. Nie chodził do kina, chłostał wzrokiem całujących się na ulicy nastolatków, obiegał wszystkich egzorcystów świata, codziennie recytując psalmy i stare modlitwy z wydanego przed wiekami, łacińskiego śpiewnika. Pokochała go takim najmłodsza siostrzenica proboszcza. Stary kapłan katolicki słuchał ronina uważnie, z delikatną mądrością oddzielając łaskę od egzaltacji. Kiedy pierwszy raz po latach przyjmował Komunię Świętą, nadeszła burza i w mazurskiej wiosce wyłączono prąd. Drewniany kościółek nad brzegiem jeziora zatonął w wieczornym milczeniu, podobny do starego organisty, co przespał kazanie i zapomniał grać swoje pieśni, podpierając z chóru brodę na dłoni. Dziś wewnętrzna cisza stanowi centrum dowodzenia chrześcijańskiego ronina. Cisza sumienia, które odróżnia prawdę od fałszu. Cisza woli bez zawahania. Cisza rozumu odważnego w myśleniu. Cisza serca pewnego swej miłości. Jak do tego doszedł? Stało się tak, gdy ronin przestał ciskać z krzykiem twarde słowa przeciwko światu i zgodził się zwrócić Słowo Boga w milczeniu przeciwko sobie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz