niedziela, 1 listopada 2015

Litania do rodzin...

   Kto słyszał o małej, zagubionej gdzieś prawie pod brazylijską granicą z Urugwajem, miejscowości Los Talas? Dwa miesiące temu władze urugwajskie zwinęły z Los Talas nawet posterunek policji. W wiosce żyje bowiem stary cygan, który molestuje seksualnie dzieci. W pewnej chwili zaczął zbliżać się również do małych dziewczynek miejscowego policjanta. Znałem osobiście wiejskiego komendanta. To prosty człowiek, uczciwy, przygotowany raczej do obezwładniania złodziei na miejscu, niż do studiowania poszlak w śledztwie. Za trzecim razem, gdy cygan znów zastąpił drogę jego dzieciom, kiedy same wracały ze szkoły - policjant nie wytrzymał i zaczął strzelać z odległości do dewianta. Ciekawe, że cygan przeżył i żyje dalej w Los Talas, a Bogu ducha winnego strażnika porządku publicznego, wraz z rodziną, przeniesiono do pracy w charakterze strażnika banku państwowego w Aiguá. Taki tu mamy klimat. Ludzie poszeptują, że nawet nauczycielka - jedyna, obsługuje w miejscowej szkole cztery klasy naraz - nie bardzo chce dojeżdżać już do Los Talas i szuka sposobu ucieczki. Ja natomiast wprost przeciwnie. Dojeżdżam i wręcz raz w miesiącu czekam na wyjazd do tej, tak odległej od mojej misji, maleńkiej miejscowości. Bo w Los Talas udaje się - nie wiadomo jak - to, czego nikt z nas nie może dokonać jak Urugwaj długi i szeroki: ludzie czekają na Mszę zanim misjonarz dojedzie, atmosfera sympatyczna, po Mszy obowiązkowa integracja, dzieci na katechezie bez liku, nie nadążam odpowiadać na pytania - słowem, to jakiś misyjny sen, w zapomnianym przez Opatrzność miejscu, w którym moja placówka nie ma nawet jeszcze kaplicy. Eucharystia i wszystko organizuje się w garażu sympatycznego małżeństwa Blanki i Victora, tak, że przekazując innym znak pokoju, co i raz trzaskam głową w zawieszone pod sufitem grabie.
   Od początku na katechezę przychodzi też jedenastoletnia Ani. Wspaniała, wewnętrznie zdrowa grzeczna i sympatyczna. Niestety, nie zdążyła nigdy poznać swego ojca, bo po szybkim i ulotnym związku z jej matką, wylądował on na lata w więzieniu. Ani nie potrafi powiedzieć za co. Ma tylko ośmioro, młodszych braci. Nieszczęścia, także tu - na południowej półkuli - uparły się chodzić parami. Kilka miesięcy temu matka Ani, wraz z jej kolejnym amantem, zostawiła wszystkie dzieci babci i uciekła do San Carlos. Sytuacja starszej, schorowanej kobiety, jest teraz skrajnie trudna. Kiedy odwiedziłem Los Talas oraz ich rodzinę ostatni raz, Ani była jakaś nieswoja. Jakby znikł z jej oczu ten dobry błysk, który zawsze widziałem. Wyczułem w końcu, że chciałaby porozmawiać. Znaleźliśmy więc stosowną chwilę samotności i zapytałem małą, co się dzisiaj z nią dzieje? Ani opowiedziała mi, że w obchodzi w listopadzie urodziny i że z San Carlos wtedy przyjedzie jej mama. Zapytałem, czy matka często ich odwiedza? Przyjeżdża tylko jak są czyjeś urodziny. Była już w październiku, gdy sześć lat kończył młodszy brat dziewczynki - Amilkar. I zapytała wtedy Ani: co chciałaby dostać na swoje urodziny w listopadzie? W tamtą sobotę, na końcu świata, w zapadłej, urugwajskiej wiosce, w której każdy człowiek budzi się tylko z jednym pragnieniem pod sercem: emigrować - usłyszałem od tej wspaniałej dziewczynki zdanie, którego nigdy nie zapomnę. Ani wyznała mi szczerze, że na pytanie mamy o prezent, odpowiedziała jej mocno: jedyne pragnienie jakie w życiu mam, to poznać wreszcie mojego ojca...
   Przyznam się wprost, że kiedy przed ponad miesiącem, przeczytałem jeden z pierwszych komentarzy arcybiskupa Gądeckiego do zakończonej już szczęśliwie dzisiaj, drugiej części synodu, poczułem gdzieś pod sercem opór. Bo metropolita poznański przystąpił do obrad w Rzymie z niezmiennie twardą perspektywą. Mówił jasno, że przyszłością świata i kultury ludzkiej jest zdrowa rodzina. Synod nie może zajmować się jedynie wypadkami skrajnych zjawisk matrymonialnych czy familiarnych, ale przedmiotem jego debaty musi być rodzina w rozumieniu klasycznym - rodzina, która istnieje wciąż w świecie i szuka swego miejsca w Kościele. W chwili pierwszej pokusy zaparłem się w sobie i postanowiłem nawet zaprosić arcybiskupa do Los Talas na bierzmowanie. Myślałem, że dobrze zrobi Ekscelencji zobaczyć, jak to nie wszystkim dzieciom świata mama rano robi kanapki do szkoły. Ponieważ jednak ten hierarcha polski zajmuje w mojej głowie pełne szacunku miejsce, bunt powoli zaczął ustępować, powracało z biegiem dni, refleksji i modlitwy za synod, harmonijne myślenie. Przecież ja swej rozmowy z Ani nie zakończyłem przekleństwem czy gestem rozpaczy. Powiedziałem jej to samo, co bardziej biblijnie wyłożył arcybiskup na synodzie: że Ani nie ma żadnej szansy, by odkupić lub zmienić życie swych rodziców. Trzeba więc to zostawić. Jedyne, co może zrobić, to teraz uczyć się pilnie, zdobyć dobry zawód, nie zachodzić z byle kim w ciążę, lecz doczekać do prawdziwej miłości i szczęśliwie przeżyć własne życie. Mała rozpłakała się nagle, ale szybko potem wrócił dawny blask do jej oczu. I jestem pewien, że tak jak ja nie zapomnę nigdy, co w Los Talas Ani powiedziała swej matce, tak samo ona nie zapomni już nigdy, co pewnego popołudnia powiedział do niej na końcu świata polski misjonarz.
   Kiedy zaczynałem pracę kapłańską, generalnie włożono mnie szybko i bez zasług do kurialnej szuflady z napisem: duszpasterz młodych. Chodziłem więc latami z młodzieżą na pielgrzymki, robiłem z młodzieżą rekolekcje, młodzież przesiadywała na moim wikariacie i młodzież zawsze miała swoje przywileje. Potem jednak los pchnął mnie do Irlandii, gdzie nagle poznałem z bliska życie i zmaganie setek polskich, emigracyjnych rodzin. Inne problemy, inna rzeczywistość, inne rozmowy - coś także we mnie zaczęło dojrzewać. Gdy niespodziewanie trzeba było wracać z Zielonej Wyspy, spostrzegłem, że moja dawna młodzież z wikariatu, to teraz też już rodzina. Jakoś nie chciało mi się za nic powracać do neoprezbiterskiego schematu. I dalsze lata kapłaństwa tak naprawdę spędziłem wśród małżeństw, dzięki którym otrzymałem więcej, niż zdołałem dać. Kiedy więc tamtego wieczoru wracałem pustą pampą do siebie z Los Talas, wróciła do mojego serca jakaś dawna, a ciągle żywa, istotnie aktualna, litania do moich rodzin.
   Aldona i Artur. Niezwykle uzdolnieni artyści. Byłem dumny kiedyś, że po latach znajomości, gdy oni pewnego dnia gościli z wywiadem w radiowej rozgłośni, zdołałem na żywo, z pamięci, w eterze wymienić imiona wszystkich ich dzieci według wieku. Nasza przyjaźń narodziła się w chwili, kiedy w skutek przyziemnych machinacji politycznych, Artur został pozbawiony swej pracy. Do dziś pamiętam, jak pojechałem tamtej nocy do ich domu i zobaczyłem przed sobą kogoś jakby obcego. Artur, człowiek nadzwyczajnej aktywności, który dziennie potrafił pokonywać setki kilometrów, organizować koncerty, śpiewać, animować kulturę w najbardziej zapadłych miejscowościach naszego regionu, leżał od wielu godzin na łóżku, nie mówił ani słowa, wpatrzony w sufit. Pamiętam, że towarzysząc sobie, przeszliśmy tą doliną cienia, choć każda ze stron poniosła w życie swoje koszty. Ale rodzina to właśnie miejsce, w którym człowiek podnosi się i walczy, wiedząc, że najważniejsi dla niego ludzie nie odsłonią jego tarczy w chwili ciosu.
   Agata i Adam. Uważam, że są zbyt zdolni, aby ta miałka kultura społeczna, w której przyszło nam wszystkim żyć, mogła ich należycie docenić. Nie znam lepszych analityków i zawsze pytam: skąd Adam, w natłoku swych zajęć, znajduje czas, by czytać, myśleć i stawiać pytania. Gdyby prezydenci wielkich miast Polski zatrudnili go do grona swych najbliższych doradców, to Polskę od lat Bruksela prosiłaby na kolanach o przewodnictwo w Unii Europejskiej. Agata mówi niewiele. Albo rzecz ujmując dosłownie: mówi tylko raz ale wszystko i bez cienia. Sercem ich domu jest trójka dzieci - szczęśliwych, wolnych i bezpiecznych od błędu. Kiedy przekracza się próg domu Agaty i Adama jest się u siebie, choć nic wcześniej naprawdę nie zostało przygotowane. Jeśli czasem ktoś wątpi, po co jeszcze światu potrzebny jest normalny dom, warto odwiedzić Agatę i Adama. Bo rodziny nic nie zastąpi w wychowaniu do zdrowego myślenia o świecie.
   Małgosia i Paweł. Ludzie refleksji, filozofii, książki oraz ikony. Zamiłowani w Tradycji katolickiej. Aktywni w świecie - w głębi duszy stanowczy, równi, milczący benedyktyni. Bóg jeden wie, ile teologicznych bitew stoczył Paweł jak Europa długa i szeroka i z ilu niesprawiedliwie zadanych ciosów się podnosił, by dziś ci, którzy pragną, w każdym kościele mogli iść na Mszę trydencką. Uważam tę parę za mistyków. W wyobraźni mam kolejny z naszych wieczorów sprzed lat, gdy odwiozłem im dzieci po skupieniu i na chwilę wszedłem się pożegnać. Kończyli właśnie jedno z rodzinnych spotkań. W głębi domu widziałem nieznanych mi krewnych, dziadków i braci. Paweł nagle poprosił mnie o błogosławieństwo. Podniosłem tylko dłoń, by skreślić w powietrzu znak Krzyża i z zaskoczeniem spostrzegłem, jak wszyscy w domu - od najstarszych, po najmłodszych - klękają i z pełnym szacunkiem kreślą znak krzyża na czole. Przejmujące. Bo nic tak jak zdrowa rodzina nie wychowuje do pogłębionego życia duchowego.
   Aneta i Marek. Bardzo samodzielni. Od początku małżeństwa zdecydowali się wyjechać z rodzinnego miasta i zacząć życie na drugim krańcu Polski. Tam się poznaliśmy. Szalenie szczerzy, prostolinijni, bez podstępu. Do chwili narodzin swego, pierwszego dziecka, byli zawsze rejonowymi liderami akcji "Szlachetna Paczka". Cały czas coś ciągnęło ich poza próg własnego domu - urodzeni społecznicy, w dobrym sensie niespokojni, tacy, co kochając własne dzieci, każdego tygodnia odwiedzając jeszcze pobliski dom dziecka. Przyciągnęli do mojego mieszkania generację młodych małżeństw: Izę i Darka, Sylwię i Marcina, Agnieszkę i Andrzeja, Izę i Jacka. Część z tych par poszła w politykę, ale można z nich być dumnym. Aneta i Marek pchają jednak do przodu wózek społecznej roboty - założyli z innymi stowarzyszenie rodziców, bronią młodych przed zepsuciem, otwierać będą zaraz własne szkoły. Bo rodzina nie oznacza muru wokół willi.
   Małgosia i Sławek. Niesakramentalni. Nie mogą wziąć ślubu kościelnego, choć często zazdroszczę im wiary, pokory, apostolstwa. Życie jednak wcześniej zrobiło zakręt - do dziś trudno jest jeszcze wyhamować. Sławek to dusza artysty - godzinami potrafi mówić o sztuce, pokazywać swe książki, gędźby i baśni, opowiadać. Małgosia jest żoną i matką, dosłowną, znakomitą, powołaną, jakby nigdy nie pragnęła dla siebie żadnej innej przygody. To prawda, że spędziliśmy ze sobą wiele wieczorów na dyskusji lecz nie pamiętam chwili, w której przyszłoby im może do głowy pytać mnie o Komunię Świętą. Zdrowa wiara w człowieku nigdy nie wzbudza sensacji. Kiedy wspominam Gosię i Sławka, zawsze przychodzi mi na myśl ta mądrość, w której Ojcowie Kościoła twierdzą, że w Niebie przyjdzie nam spotkać tych, których nie spodziewaliśmy się tam wcale zobaczyć - i nie zobaczyć tych, których spodziewaliśmy się tam spotkać. Bo rodzina to przestrzeń bezpiecznej akceptacji siebie w całkowitej prawdzie, bez fałszywego makijażu.
   Dorota i Emil. Emigranci. Znalazłem ich pod adresem na jednej z bocznych ulic centralnego Dublina, gdzieś za stołecznym Tesco, bo pragnęli poświęcić nowy dom. Dom? Wynajęty naprędce kawałek przedpokoju, przechodzącego w pokój z kuchnią i łazienką. Tamtego, deszczowego wieczoru, na końcu korytarza, w półcieniu, spostrzegłem małe łóżeczko z ich pierwszym, płaczącym dzieckiem w środku. Szybko i spontanicznie zawiązaliśmy nić dobrej znajomości. Odkryłem, że Dorota i Emil to utalentowani muzycy chrześcijańscy, tyle że - po wydaniu swej pierwszej płyty - bezczelnie oszukani przez jedną z wytwórni muzycznych katolickiej Polski. Złościłem się potem w sercu wiele razy słysząc w radiu znany wszystkim, wzruszający utwór z pierwszych miejsc listy przebojów. A ich życie zmusiło do szukania pracy daleko. Nie słyszałem nigdy ani jednego słowa oskarżenia. Dla mnie Dorota to wcielenie pokory, a Emil - milczącego męstwa. Bo rodzina, jeśli jest naprawdę więzią miłości, zyskuje niezależność miejsca i komfortu, nosi nas ze sobą wszędzie i nasyca.
   Sandra i Gaspare. Rodzina w misji. Małżeństwo Drogi Neokatechumenalnej. Dwadzieścia lat temu podnieśli się na spotkaniu powołaniowym, sprzedali potem wszystko, co mieli na Sardynii i odpowiedzieli: tak, na Boże wołanie, które przyszło do nich za głosem szalonego proroka nowego tysiąclecia - Kiko Arguello. Od dziewiętnastu lat prowadzą misję apostolską w masońskim, pogańskim jeszcze Urugwaju, wychowując w tak niełatwym świecie jedenaścioro dzieci. Gaspare uczy mnie zawsze, że małżeństwo katolickie nie jest ideałem, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Ich dzieci to typowi południowcy - o poranku ulewa, wieczorem już słońce. Przeszli wiele zaparcia się siebie i misyjnych cierpień, ale tych najgorszych, kiedy ból męczeństwa zadaje nie zewnętrzny wróg Kościoła, ale chrześcijanie tej samej niby wiary - jak bracia je zadali Józefowi. Kiedy pewnego miesiąca przyszło nam cierpieć razem pomówienia, plotki i osądy, powiedziałem do Gaspare: słuchaj, przecież my w każdej chwili możemy stąd wyjechać? Co nas trzyma jeszcze w Urugwaju? Doświadczony i spokojny Włoch spojrzał wtedy na swoje dzieci i odrzekł: ty w każdej chwili możesz wyjechać, ale dla nich i dla mnie nie jest to już jednak tak proste...jaka potęga radykalizmu musi mieszkać w rodzinie, od której zwykły ksiądz może uczyć się misyjnej odpowiedzialności?
   W przytoczonej tu przeze mnie wcześniej wypowiedzi, arcybiskup Gądecki mówił jeszcze, że rodzina jest też poważną nadzieją na rozbudzenie dynamiki chrześcijańskiej misji we współczesnym świecie. To prawda. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu pojęcie ewangelizacji zostało dziwnie zredukowane do wizji chaotycznej dość, stosunkowo krótkiej czasowo i publicznie męczącej, inwazji ulicznej namiętnych katolików na przypadkowych przechodniów. Jeśli zgodzimy się sprowadzić rozumienie misji w świecie dziś jedynie do kilku godzin przestanych z gitarą i Biblią pod kolejnym, miejskim dworcem, zmarnujemy czas. Ludzie z pracy wracają do domu zmęczeni i nie chce im się reflektować właśnie wtedy, że jedynym Panem jest Jezus. Dla ich wiary ważne jest nie to, co usłyszą, wyskakując z autobusu - lecz to, co odnajdą wchodząc do domu. Misja stabilnej rodziny we współczesnym świecie ma przynajmniej trzykrotną przewagę nad jędrnym entuzjazmem ulicznych ekip ewangelizacyjnych: stałość i długodystansowość pokoleniowej obecności, zdolność do budowania pogłębionej więzi z innymi w miejscu ich pracy, studiów, w sąsiedztwie oraz ugruntowanie tradycji, przekazu, autorytetu, sukcesji, który był, jest i będzie niezastąpionym fundamentem chrześcijańskiej inicjacji w wierze. Mam głęboką nadzieję, ze wizji rodziny w misji, nie wyprze się nigdy Kościół epoki posynodalnej.

  

1 komentarz:

  1. Bardzo oryginalna litania, jak dobrze byłoby wydłużać ją bez końca... Chciałbym poznać bliżej takie rodziny, zwłaszcza Agatę i Adama. Czy byłoby to możliwe?

    OdpowiedzUsuń