Jeśli
dobrze czytam z daleka, jeden z polskich funkcjonariuszy publicznych,
zapowiedział w mediach intensywną pracę nad wyhamowaniem presji emigracyjnej w
Europie. To zgrabne określenie - jeśli z kolei dobrze obliczam z daleka -
będzie dużo kosztować. Przyglądając się z uwagą tej sytuacji kolejny raz z
daleka, obawiam się, żeby rozwiązanie jednego z najbardziej spektakularnych i
problematycznych zjawisk na Zachodzie od wieków, nie sprowadziło się do
technicznego przetargu między Niemcami, ich sojusznikami a Turcją. Oczywiście,
każdy Europejczyk z niepokojem wygląda końca tego dramatu, jednak jestem silnie
przekonany, że u podstaw wyżej wymienionej presji emigracyjnej, nie znajdzie
ten, kto tam poszuka ani motywu ucieczki za granicę, ani głodu, ani lęku przed
wojną – to są intencje ludzkie, drugorzędne, spontaniczne. Uporczywie i jeszcze
raz pragnę zasygnalizować, że presja emigracyjna islamu z jednej strony oraz
niedowład adaptacyjny nowożytnej Europy z drugiej, to przede wszystkim szeroko
otwarte drzwi do kłopotliwych pytań i zagadnień, które obecny czas, epoka,
kultura, antropologia, religia i moralność, generowały w sobie od lat bez
adekwatnej odpowiedzi. Teraz więc wyszło szydło z worka. Tak naprawdę więc u
bram Grecji lub Macedonii przez zaporę z drutu kolczastego patrzą sobie w twarz
dwie kultury, których problem podstawowy domaga się złożonego działania. W
warunkach uwłaczających ludzkiej godności koczują tam najpierw mieszkańcy
muzułmańskiej Azji. Wobec ich nędzy i upokorzenia chrześcijanie nie mogą być
bierni, bo bez zbędnej filozofii Ewangelia nakazuje nam głodnych nasycić, a
spragnionych napoić – kropka. Z drugiej jednak strony, mówiąc metaforycznie,
gdzieś znów do bram nad Bosforem kroczy nowożytna Europa, tym razem zmuszona do
powszechnej i możliwie szerokiej refleksji nad zapaścią etyczną Starego
Kontynentu. Ten dialog i praktyczne wnioski należało podjąć jakąś dobrą dekadę
lat temu – nie było jednak woli, konta były pełne i to Europejczycy dyktowali
warunki światu. Historia więc sama przełożyła denko od klepsydry. Nie ma już
wyjścia. Trzeba przestać konsumować. Jeszcze czas myśleć, diagnozować i leczyć.
Dobrze, jeśli za doraźnym opróżnieniem
zasobnego trzosa poszłaby wreszcie teraz rzetelna analiza obecnego stanu i prawdopodobnej
regeneracji europejskiej kultury, która właśnie w konfrontacji z emigracyjnym,
muzułmańskim monolitem, musiała przyznać się prawie na kolanach, że jest
chaosem wartości, że nie wie czasem, co mówi, że na praktyczny, gigantyczny
kryzys reaguje sentymentalnie i że nie rozumie samej siebie, bo samą siebie
najczęściej komentuje sprzecznie. Islam był, jest i w takiej lub innej postaci
prawdopodobnie zawsze będzie ofensywny wobec chrześcijaństwa. Natomiast wydaje
się, że nigdy dotąd środowisko chrześcijańskie, bądź przynajmniej wyrosłe na
Ewangelii, nie wysyłało w świat aż tylu sygnałów bezradnej stagnacji. Kultura
to wielobarwny wachlarz jej aspektów, tym samym niemożliwe jest by szerokiej
odpowiedzi na temat złożonego kryzysu udzielić mogło jedno środowisko. Ktoś
inny da odpowiedź w kwestii regeneracji antropologii, ktoś inny zaradzi w
ekonomii, ktoś inny w polityce. Nam, chrześcijanom, przypada niechybnie
uporządkowanie sfery religijnej – religia bowiem, jakkolwiek zawsze bardziej
bogata i bezpieczna w swym nieporuszalnym odniesieniu do wieczności, w jej
wymiarze horyzontalnym jest jednym z elementów ludzkiej kultury. Gdy chwieje
się więc kultura, pewnych drgań pojęciowych z natury rzeczy może też
doświadczać religia.
Jest coś na rzeczy, bo oto 7 grudnia
jeszcze ubiegłego roku, w Telewizji Republika zaproponowano widzom ciekawy
program: „Starcie Cywilizacji”, tym razem analizując w studyjnej dyskusji
zagadnienie religijnego fundamentalizmu. Zawsze z głębokim szacunkiem odnoszę się
do twardych nieraz lecz zawsze szczerych, inteligentnych, miejscami wybitnych
wypowiedzi redaktora Pawła Lisickiego, który nota bene nie tak dawno
opublikował ciekawą książkę: „Dżihad i samozagłada Zachodu”. Mając to na uwadze,
od dłuższego czasu czuję się jednak powołany w sumieniu, by powiedzieć stop
zdaniu, które naczelny „Do Rzeczy” wygłosił we wspomnianym wyżej programie.
Słowa Lisickiego przebrzmiały raczej bez uwagi, nie chodzi więc o podsycanie
dyskusji dla bezpłodnych sporów – jestem jednak przekonany, że pod pozornie
lekko brzmiącą tezą: „przecież fundamentalizm to powrót do fundamentów
religii...”, ukrywa swój sarkastyczny uśmiech jeden z głównych problemów
kryzysu religii nowożytnej Europy. Człowiek Zachodu dość łatwo dziś myli
właśnie fundamentalizm z radykalizmem ducha, wyznaje swoje wszystko lub własne nic
i albo przyjmując Chrzest - zaraz rozpływa się w laickiej strukturze świata,
albo powracając swoiście do korzeni wiary - pogardza światem i oddala się od
niego. Moim zdaniem to nieporozumienie, jak zgrabnie streścił je Paweł Lisicki
w programie „Starcie Cywilizacji”, jest palącym problemem chrześcijańskiego
systemu religijnego dziś, który zamierzając dalej służyć kulturze, musi stawić
temu czoła, udzielając samemu sobie odpowiedzi na znaczące pytania: jak
odróżnić radykalizm od fundamentalizmu? Dlaczego czasem dochodzi tu do pomyłek?
I jak pogłębiać radykalizm, pożyteczny dla religii, wytrzegając się popadania w
fundamentalizm, który szkodzi tak samej religii, jak i promowanej przez nią
kulturze.
Uważam, że te dwa fenomeny religijne –
radykalizm i fundamentalizm – pozornie tylko zbliżone do siebie, da się łatwo
oddzielić, oczyścić i przefiltrować, weryfikując ich stosunek wobec
następujących wektorów pojęciowych: profil założyciela, rozumienie dziejów
wiary, stosunek do świata, wpływ formacji na człowieka oraz ocena wartości
dialogu z ludźmi o innych poglądach. Do tych, jakże ogromnych przestrzeni
dyskusji, wystarczy tylko przyłożyć czujnie ucho, aby z symptomów iluzorycznego
podobieństwa, wydobyć jaskrawy koloryt różnic niedopogodzenia między
bezpłodnym, ślepym fundamentalizmem, a radykalizmem dalekwozrocznym i twórczym.
W fundamentalizmie najpierw założyciel
jest odniesieniem jedynym, sprawczym i rozstrzygającym, a w zasadzie totalnym, ma
pozycję dyktatora, oświeconego całkowicie, który dla jakichś względów cieszy
się posiadaniem niezawodnej interpretacji wszystkiego: tak spraw duchowych, jak
i rzeczy tego świata. Jedynie on otrzymuje światło, przekazywane stopniowo tym,
którzy z nim chcą trzymać. Fundator tak naprawdę choćby umarł – przeżywa,
zawsze taki sam w dowolnym kontekście wszystkich epok. Każde jego słowo jest
interpretowane jako dosłowne definiowanie zjawisk i nie ważne, czy rozgrywają
się one na polu wewnętrznym, czy zewnętrznym, czy dotyczą sfery ducha, czy
spraw tego świata, modlitwy lub bankowości – zawsze mają tę samą wartość
absolutnie nieomylnych ustaleń. Z biegiem czasu każdy więc chce być taki jak
fundator, mówić jak on, wyglądać jak on – przy czym wygląd, sposób mówienia i
działania ustawia się na równi z wyznawanymi poglądami. W fundamentalizmie więc
wszyscy są zaprogramowani tak jak założyciel. A kto by nie wyglądał tak, nie
mówił w taki sposób lub wątpił – jest odstępcą i zagraża woli najwyższej.
Takiego zaraz trzeba urabiać, wzywać na rozmowy, stosownie wypytywać, by uległ
w końcu i wyglądał już potem z gruntu fundamentalnie podobny. Dlatego żaden
fundamentalizm nie wychował jeszcze nigdy nikogo na człowieka dojrzałego i
żaden fundamentalizm nie rozwinął w nikim pełnej potencji ludzkiej, moralnej
czy duchowej. Zgoda, fundamentalizm formuje, nieraz silnie, wydaje miliony na
urabianie jednostek – ale nie wychowuje nikogo, bo nie jest zdolny nikogo obdarzyć
właściwym jego godności zaufaniem.
Dalej w fundamentalizmie wiara nie ma
kontekstu. Jest betonem. I co więcej troska o utwardzanie betonu syci główne
zmartwienie wyznawców. Wszelka próba interpretacji depozytu w świetle
historycznego kontekstu, trąci relatywizmem. Konserwowany za wszelką cenę, pod
presją, w najdrobniejszych, drugorzędnych szczegółach, przekaz religijny,
upodabnia się szybko do sztywnego rytuału, nie jest racjonalny, ucieka się
łatwo do siły, narzucania i przemocy, sprawnie separując fundamentalistę od
normalnego świata. W fundamentalizmie skoncentrowanym na obronie swych jedynie
słusznych pozycji, świat jawi się w barwach podejrzanych, jest ciągłym miejscem
oczyszczeń, które musi przechodzić uciemiężony wierny, zmuszony aż do śmierci trwać
na tym łez padole. Dobrze sformatowany adept fundamentalnej religijności nie
może, broń Boże, ucieszyć się światem, iść jak człowiek do kina, muzeum, teatru
lub bez cenzury obejrzeć kontrowersyjny program, sztukę i film – wszystko
natychmiast zostaje mu przycięte nożycami rewizorów, którzy nieustannie dbają o
to, by toksyna świata nie zarażała swym jadem dusz przeznaczonych dla
zbawienia. Nierzadko fundamentalistom towarzyszy poczucie tragicznego
wybraństwa, sami sobie wydają się być predestynowanymi do męczeństwa
iluminatami, których dzieło, poświęcenie, wielkość, złośliwy świat doczesny
zrozumie dopiero potem – lub ostatecznie potępiony, wkrótce będzie żałował na
wieki, że nie zrozumiał go w porę. Fundamentalni oświeceni zatem wierzą, że
muszą być mniejszością. Uwiedziona większość dominuje lecz nie rozumie
jednocześnie nic. Z tego powodu ostatecznym umiejscowieniem fundamentalizmu w
stosunku do świata jest idea walki: wybrani muszą się obronić, muszą też wojną
wykorzenić zło, które zagraża dobru, wreszcie mają prawo ukarać dobro, bo w
wymierzonej światu karze, ujawnia się osteczny tryumf dobra. Tak zaperzony,
agresywy fundamentalizm, łatwo do swych celów wykorzystuje politykę, mieszając
pragmatycznie dwa porządki: doczesny i wieczny, bez wahania podtrzymując w
istnieniu pobożne dyktatury lub państwa wyznaniowe. Tę mentalność
fundamentalnej walki czuć dzisiaj czasem nawet w chrześcijaństwie, od jakiegoś
czasu podejrzanie zafascynowanym egzorcyzmem, opętaniem, misteryjnym zmaganiem
światła i ciemności, mesjańskim posłannictwem społecznym, na czym zbyt wielu
usiłuje opierać współcześnie swe życie duchowe.
Perspektywę radykalizmu, od
ograniczonego napastliwą i męczącą fobią fundamentalizmu, oddziela szeroki pas
demarkacyjny, ustalony przede wszystkim przez szacunek wobec pozytywnej
wartości życia. Jeśli bowiem w religijności o cechach fundamentalnych istotą
jest fanatyczna walka, to w radykaliźmie nawet konieczna czasem kampania nie
odbierze życiu nigdy radości, twórczości, wolności – przeciwnie: autentyczny
radykalizm religijny prowadzi właśnie do duchowej afirmacji istnienia. Z tego
powodu wiara radykalna szanuje fundatora lecz nigdy nie przekreśla w wyznawcach
ich cech indywidualnych. Życie założyciela jest mocnym impulsem duchowym,
inspiracją, przykładem, który następnie każdy z osobistą ineligencją,
twórczością, wrażliwością, może a nawet zobowiązany jest adoptować do warunków
aktualnych, specyficznych czy personalnych. Jeżeli dominantą fundamentalizmu w
tym aspekcie jest odruchowe odtwarzanie, to w radykaliźmie najważniejsze będzie
inteligentne uwewnętrznianie. Rozumny radykalizm ducha zna też i szanuje
odmienność kompetencji. Fundator religijny zatem mógł otrzymać światło
nadprzyrodzone w sprawach życia wiary, co nie znaczy jednak, że owo światło
predestynowałoby go do orzekania nieomylnie o każdej z rzeczywistości
doczesnych. To dlatego ścieżka religii radykalnej wzywa do posłuszeństwa
wewnętrznego, którego celem jest nawrócenie, a potem wzrost duchowy – a
jednocześnie pozostawia tym, którzy nią postępują absolutną i gwarantowaną ze
wszechmiar wolność sumienia w codziennych sprawach życia, takich jak: polityka,
biznes, szkoła czy sztuka. To właśnie dzięki wyzwolonej inteligencji, wierzący
radykałowie potrafią rozeznać i odróżnić istotę objawionego depozytu, którą
zawsze należy duchowo przerabiać, pogłębiać i rozumieć lepiej, od rytualnych,
kontekstualnych a czasem nawet naturalnych form jego wyrazu, które mogą ulegać
przemianie. Zatem fundamentalizm nie rusza się, uparcie usiłuje trwać w jedynym
miejscu, które uznaje zarazem za swój punkt inicjacyjny jak i za centralny,
generalny, istotny moment swojej historii. Radykalizm zna miejsce swego
narodzenia jak i chroni to, co gwarantuje mu zachowanie jego tożsamości, nie
lęka się jednak wychodzić z tego przyczółka, by zawsze aktualnie wędrować
między epokami.
Pozostając więc silnym i przez to niewygodnym
dla światowców, radykalizm wolny jest od egzaltowanego zacietrzewienia,
stabilny siłą swych wewnętrznych doświadczeń i wielokrotnie przemyślanych
przekonań. Radykałowie ciekawi są świata, bez oddawania światowości swych
naważniejszych pozycji. Jeśli dochodzi do starcia i walki między radykalnym
środowiskiem a modernistycznym światem, to przyczynkiem nieprzyjemnego
konfliktu jest zawsze troska o prawdę, nie zacietrzewienie, ideologia czy ryt.
Wiara radykalna nigdy nie ma nic wspólnego z polityką, bo też nigdy w politykach
nie upatruje mecenasów swego rozwoju i wzrostu. Cele działania tych dwóch
światów są zdecydowanie rozbieżne. Religia radykalna nie tyle walczy o liczbę
katolickich delegatów w parlamentach, co raczej troszczy się o to, by jej
dobrze uformowani wyznawcy, dochowali wierności sumienia w każdym, nawet
najbardziej wrogim Ewangelii systemie politycznym. Z tego też powodu –
niemożliwy, sankcjonowany czy histeryczny w przypadku fundamentalnym - dialog
między tym światem a religią radykalną, ma ciekawą cechę: jest nią wzajemny
szacunek, jaki okazują radykałowie swym współrozmówcom, otrzymując w pakiecie
zwrotnym podziw, gratulacje, uznanie, za to, że ktoś wbrew własnym słabościom
tak potrafi wierzyć i żyć. Ostatecznie więc fundamentalizm produkuje zmutowane
wielokrotnie osobowości, które mnożąc na potęgę różne warianty egzaltacji, ciążą
tak wspólnocie jak i społeczeństwu. Radykalizm wiary w konsekwencji rodzi
świętych – pewne filary życia Kościoła i protagonistów kultury ludzkiej.
W tym kontekście z ciekawością obserwuję
od lat pewną tendencję w interpretacji historii chrześcijaństwa, mocno
podkreślaną w niektórych środowiskach - mówiąc ogólnie – zrodzonych z reformy
Soboru Watykańskiego II. Niektórzy z nas, szukając autentycznie i szczerze
odnowy ducha religijnego w tak skomplikowanej kulturowo epoce, kluczowe miejsce
w zdefiniowaniu i określeniu wiary ewangelicznej, przyznają pierwszym wiekom
chrześcijaństwa. Gdzieś zatem do dekretu cesarza Konstantyna wszystko szło
dobrze, uczniowie Pana żyli w małych wspólnotach, wolni od zepsucia tego
świata, pomijani, ubodzy lecz autentyczni. Potem nawrócony imperator wyciągnął
chrześcijan z katakumb i postawił ich na centralnej scenie historii. Zaczęły
się problemy: rosła liczba wyznawców Chrystusa lecz z biegiem czasu drastycznie
spadała jakość ich życia. Słyszałem nawet twierdzenia, że od wieku Konstantyna
aż po Sobór Watykański II, przez otwarte drzwi katolickich świątyń do środka
wdzierał się gwałtem duch tego świata i całe fale religijności naturalnej. To
bardzo fundamentalne uogólnienie. Nikt z nas nie może zaprzeczyć, że pierwsi
chrześcijanie znali Chrystusa najlepiej, niektórzy pamiętali osobiście, jak
wyglądał, jakim tonem głosu przemawiał, w ich wyobraźni zapadły szczególne
słowa, które wygłosił lub znaczące gesty, które wykonał. Widzieli Jezusa
chodzącego drogami Galilei i umierającego na Krzyżu - dlatego też pokolenie naocznych
świadków będzie zawsze pewnym, autentycznym, inspirującym odniesieniem dla
następujących po sobie chrześcijańskich generacji. W sięganiu jednak do
pierwszych wieków nie może chodzić o fundamentalne podkreślanie wagi jednego
czasu i epoki, ale o wciąż nowe, radykalne odczytanie ducha Chrystusowej
Ewangelii. Nie powinno zatem dojść do ponownych, jałowych sporów, który
Chrystus jest bardziej chrześcijański: ten z katakumb, czy ten w stylu
barokowych figurek - podczas gdy On jest wczoraj i dziś ten sam, teraz, zawsze
i na wieki. Tylko fundamentalista religijny może przypuszczać, że da się z małą
grupą wyznawców robić literalnie to samo, co dwa tysiące lat temu robili
pierwsi uczniowie Pana. To nie jest możliwe, jest natomiast bardzo
niebezpieczne: generuje teoretyczne spory, zubaża życie wewnętrzne, wyrywa
wiarę z aktualnego kontekstu. Radykał dla odmiany nie będzie usiłował kopiować
tego, co robili ci pierwsi – lecz z twórczą wyobraźnią, tu i teraz, spróbuje
żyć tak jak ci pierwsi. Dlatego powrót do fundamentów to nie wehikuł czasu, jakaś
cudowna translokacja kilka wieków wstecz, w dowolny, subiektywnie upodobany
moment historii Kościoła – jak lubią to robić fundamentaliści. Przeciwnie - to
uaktualnianie pierwotnego, czystego ducha wiary zawsze i dziś, jak potrafią to
robić radykalni.
Paradoksalnie
więc, aby religia Chrystusowa – co jest powszechnym pragnieniem wszystkich
uczniów Pana dziś – raz jeszcze odnowiła się w duchu wiary pierwotnej,
ewangelicznej, autentycznej, oczyszczając ponownie to, co paraliżuje
współcześnie chrześcijańską wiarygodność, moim zdaniem należy w tym celu
pogłębić właściwe rozumienie gigantycznej idei, jaką nowożytnej epoce
chrześcijańskiej pozostawił - odchodząc w ciszę kontemplacji - wielki Benedykt
XVI. W jednym ze swoich wczesnych przemówień, skierowanym do Kurii Rzymskiej w
dniu 22 grudnia 2005 roku, papież pierwszy raz streścił publicznię tę myśl,
którą uważam za jedną z zasad podstawowych jego pontyfikatu, mówiąc z odwagą i
niepowtarzalną głębią o hermeneutyce ciągłości. Benedykt XVI charakteryzując
epokę współczesną, sięga najpierw do radykalnego porównania, twierdząc, że
kierunek poszukiwania odnowy wiary dziś, podobny jest w swych przejawach do
sporów, dociekań i ogólnej sytuacji Kościoła tuż po Soborze Nicejskim. Papież
mówił, opierając swoją analizę na medytacjach świetego Bazylego, jednego z
najwiekszych Ojców chrześcijaństwa: „Bazyli porównuje stan wiary w tamtej epoce do bitwy morskiej pośród
mrocznej nawałnicy. Pisze między innymi: «Ochrypłe wrzaski tych, którzy
skłóceni występują przeciw sobie; niezrozumiała gadanina, bezładny zgiełk
krzyczących bez ustanku wypełnił już cały Kościół, zniekształcając — przez
nadgorliwość lub uchybienia — prawdziwą naukę wiary». Nie chcę odnosić tego dramatycznego opisu do sytuacji po Soborze
– wyznawał Benedykt XVI - niemniej częściowo odzwierciedla on to, do czego
doszło. Powstaje pytanie: dlaczego recepcja Soboru w wielu częściach Kościoła
dokonywała się do tej pory z tak wielkim trudem? Otóż wszystko zależy od
właściwej interpretacji Soboru lub też — jak powiedzielibyśmy dzisiaj — od jego
prawidłowej hermeneutyki, od właściwego klucza do zrozumienia i wprowadzania w
życie jego postanowień”.
Papież rozumie i tłumaczy to przekonywująco,
że współczesność dopuściła dwie perspektywy, czyli dwie różne hermeneutyki
dynamicznego postępu historii wiary: hermeneutyka zerwania – według mnie
prowadząca szybko do wyżej naszkicowanego efektu fundamentalnego, oraz
hermeneutyka ciągłości – która postrzega dzieje wiary jako szeroką panoramę
rozwoju wewnętrznego - rozwoju, do którego każda epoka chrześcijan przykłada
coś osobistego i ważnego, uaktualniając tym samym zawsze i ubogacając od nowa
tego samego ducha niezmiennej Ewangelii Jezusa. Hermeneutyka zerwania sugeruje
się subiektywnym odkryciem, wzbudza ideologiczny tumult, podsyca kontrowersje i
mniema, że tylko jedno, jedyne, punktowe, epokowe doświadczenie wiary można
uznać za prawdziwie chrześcijańskie. Hermeneutyka ciągłości jest mądra, z tego
samego skarbca wydobywa rzeczy stare i nowe, uwydatnia dziś istotę wiary raz jeszcze,
sprawiając przedziwnie, że imię pierwszych chrześcijan nosi tak naprawdę każdy,
kto bezbłędnie czyta ducha Ewangelii. Tym samym pierwsi chrześcijanie to ci,
którzy widzieli smierć Jezusa na Krzyżu. To też ci, którzy po dekrecie
mediolańskim poszli na pustynię. Pierwsi chrześcijanie to mnisi benedyktyńscy i
zakony żebracze, to pobożni wieśniacy i mieszczanie z devotio moderna, założyciele Akcji Katolickiej i uczestnicy Mszy
Trydenckiej oraz członkowie nowych ruchów odnowy wiary po Soborze Watykańskim
II. Wszyscy możemy być pierwszymi chrześcijanami, niezależnie od czasu i
miejsca, które Opatrzność Boża wyznaczyła nam w historii Kościoła.
Od dwóch lat przypatruję się
współczesnym dziejom mojej Ojczyzny z konieczności na odległość. Zmuszony
jestem dużo czytać, by rozumieć aktualnie polskość, społeczeństwo i mój Kościół
nad Wisłą. To dlatego kilka dni temu wszedł mi w oczy podrwiwający z odczytanej
we wszystkich świątyniach deklaracji o stosunku polskich biskupów do dramatu aborcji
artykuł autorstwa redaktora Jacka Żakowskiego. Ponieważ dziennikarz na siłę
robi z tak ważnego etycznie tematu cyrk i błazenadę, tekst sam w sobie nie jest
wart dyskusji, natomiast trzeba zatrzymać się nad jednym wątkiem wydrukowanej
drwiny. Krótką i jasną doktrynę o chrześcijańskim nie dla aborcji Jacek
Żakowski nazwał fundamentalizmem. Ponieważ zmęczyłem się nad niniejszym
tekstem, by wszystkim myślącym i rozumnym udowodnić znaczącą różnicę, nie będę
się znów powtarzał. Dodam jedynie, że kilka lat temu przez długi czas
pracowałem w nauczycielskim środowisku dość ateistycznym i nauczyłem się na
podobne prowokacje w pokoju magistrów odpowiadać tak: proszę pana, ja panu
niczego nie narzucam, jestem jednak wierzącym chrześcijaninem i chciałbym
prosić, by pan z kolei wierzyć i żyć po chrześcijańsku też mi nie zabraniał –
na zabijanie dzieci podatków dawał nie będę. Działało zawsze. Nam chrześcijanom
po prostu życie podoba się na sto procent. A jak ktoś chce wietrzeć dalej
przeciągany trupim wiatrem po korytarzach historii, pozostaje nam współczucie
bez zrozumienia. Jeśli przyjdą tu muzułmanie, wszyscy Żakowscy nie będą mogli
lecz będą musieli mieć dzieci. To dlatego naprawdę lepiej, żeby pierwsi
chrześcijanie byli zawsze solą ziemi i światłością świata. Radykalizm wiary chroni
kulturę ludzką przed fundamentalizmem.
Dzieki Jarku! Takiego slowa brakowalo. Licze, ze tekst ten bedzie opublikowany w jakims polskiem czasopismie. Prosze o wiecej cennych slow.
OdpowiedzUsuń