środa, 26 września 2018

KODEKS RONINA

(21) Piękna zdobycz ronina

Dzięki nieoczekiwanej, szczerej i wielopostaciowej przyjaźni z Misjonarkami Krwi Chrystusa – siostrami: w znakomitym tego słowa znaczeniu – posunąłem się o krok w zdumiewającym odkryciu, przypuszczając, że piękno jest depozytem, zadatkiem i wyzwaniem a nie gotowym do użytku darem. O tak zwany niesprawiedliwy brak proporcji ludzie często kłócą się z rzeczywistością. Człowiekowi bowiem zdaje się, że jedni piękno i bogactwo jakby odziedziczą, dotyczy ich w życiu tylko podziw i poklask – tacy: skazani na sukces. A drudzy zawsze ciągną w drugim szeregu, narodzeni w tym biegu z poważną stratą czasu do lidera, choćby nie wiem co, pozostaną brzydcy i zmęczeni swoim upartym dociąganiem do poziomu. Codziennie z przekleństwem okno nadziei otwierają na swój trzeci świat. Poczucie krzywdy zabiera przedsądom właściwy im obiektywizm. Tak właśnie nie jest. Można być ładnym albo brzydkim bez zasługi i winy, można być eleganckim z urodzenia lub kroczyć kaczym chodem przez świat. Tak w jednym jak i w drugim przypadku, piękno nieskończenie przekracza zmysłowe doznania człowieka, bo przynależy ono do porządku obiektywnej aksjologii a nie subiektywnej estetyki. Piękno jest bowiem cnotą a nie wrażeniem. Nikt więc nie rodzi się pięknym. Piękno trzeba zdobywać.
Gdy jedna z grup kleryckich zwróciła się do mnie o towarzyszenie im w dniu skupienia podczas wakacji, naturalnie jakoś na miejsce refleksji wybrałem dom Misjonarek w Rogozinie. Siostry poznałem niedługi czas przedtem. Przyjechały na spotkanie formacyjne o spowiedzi, zostały potem na tak zwaną kawę i długo rozmawialiśmy. Już wtedy byłem dogłębnie ujęty ich siłą w poszukiwaniu wyjścia z sytuacji. Niemiecki ksiądz i w dużej mierze współczesny inspirator zakonnego życia Misjonarek, wstydliwymi przejawami fanatycznej egzaltacji nadpsuł całkiem sympatyczny początek wszystkiego. Młoda jeszcze i nieliczna wciąż, konsekrowana rodzina Krwi Chrystusa popękała na części. Czasem zachodzę w głowę, kto wreszcie aktualnym liderom nowych ruchów katolickich i wspólnot zakonnych uświadomi skutecznie, że to darowany charyzmat konkretnie ma kierować ich życiem, a nie że ich życie kieruje dowolnie charyzmatem? W tym dylemacie kryje się seryjny już problem autorytarnych nadużyć w sferze duchowości, jakie mają miejsce w Kościele katolickim od ostatnich czterdziestu lat. W każdym razie w podobnej sytuacji ktoś najczęściej buntuje się, odchodzi, zawiesza się lub zawodzi, pogniewany na osierocony przez piękno świat – a Misjonarki trudzą się dalej. Myślę, że poznałem dobrze trzy domy sióstr: ten skromnie przyklejony do Płocka w Rogozinie, ten nad samym morzem w Swarzewie i ten z wieczystą adoracją Najświętszego Sakramentu w Rawie. Wszędzie mieszka piękno. Misjonarki Krwi Chrystusa przez dyskretne życie zdołały połączyć w swych ośrodkach estetykę ze skromnością, eliminując jakoś sztuczność wymieszaną z przepychem – w tym tkwi klucz do sukcesu. Pamiętam dokładnie, że gdy kładłem pierwszy raz stułę na ramiona w małej zakrystii kaplicy z klasztoru w Rawie Mazowieckiej, dotarło do mnie z niezłomną pewnością: Bóg ma w tym domu wielkie upodobanie.
Myślę, że obraz dotkniętej gwałtem winnicy, jaki przedstawiony został w dwunastym rozdziale ewangelii według świętego Marka, można interpretować wewnętrznie, a nie zewnętrznie. Winnica w tym fragmencie podobna jest do duszy człowieka, którą właściciel bardziej podziwia niż uprawia. Bóg jest w tej scenie panem a Chrystus – ukryty niechybnie pod postacią syna dziedzica - zachowuje się nie jak rolnik lecz jak narzeczony. Wytrwale szuka pierwotnej wierności. Dojrzał do miłości. Gotów jest za wszelką cenę egzekwować dane mu w zaręczynach słowo. Słudzy dopominają się z energią o rękę wybranki i trzeba stwierdzić, że bardziej w tej ewangelii podobni są do posłańców, czyli aniołów, którzy do końca, własnym świadectwem i życiem, pieczętują akt małżeństwa. Składający po kolei swoje świadectwo aniołowie to zgodna z obyczajem procesja drużbów. Mają oni prowadzić narzeczonego na wesele. A On, jedyny syn pana, zakochał się w pięknej winnicy i za żadną kwotę na tym świecie już jej nikomu nie odstąpi. Przy tym piękno winnicy nie przypomina światowego powabu, nie jest tanim makijażem czy dwuznacznym uwiedzeniem. Winnica to wierna i wewnętrznie czysta dziewczyna. Wyrywa się stanowczo brudnym łapom gwałcicieli. Zagrożona, poszarpana i zmęczona - ucieka. Pomimo to, boski dziedzic, który kocha, dostrzeże w niej to samo piękno, co kiedyś. Po serii okrytych ciemnością doświadczeń winnica jest wciąż gotowa do wydania (por. Mk 12, 1-9). Mam przez to wszystko wrażenie, że przez przypowieść o winnicy, Jezus nadał nową wartość kanonom piękna duchowego.
Nie ma więc genu piękna albo genu brzydoty. Nikt na tym świecie nie może sądzić, że urodził się wiecznie pięknym, na salonach z perfumami i bogatym lub na wieki pozostanie oszpeconym, zamkniętym w slumsie i biednym. Cnotę piękna trzeba zdobyć jak zagrożoną rabunkiem winnicę. Pocieszenie jest w tym, że zdobywają piękno ludzie twórczy. Nie jest więc to męczące oddzielanie ziarna od plewy, ani długotrwałe kładzenie ociężałego fundamentu, ani schematyczne porządkowanie bałaganu – nie! Wydobywanie kształtu piękna nie jest inżynierią lecz artyzmem. To nie moralitet lecz poemat. Twórcy więc nie można oszukać krótkotrwałymi pozorami powabu, co zabłyśnie równie szybko jak zgaśnie. Powab wobec piękna jest śmieszną imitacją, ludyczną kopią arcydzieła i wstydliwym plagiatem. Twórcze wydobywanie cnoty piękna dane jest radosnym gwałtownikom, ambitnym wizjonerom, bezinteresownym społecznikom, bliźnim drugiego, osobom dumnym z wolności. Udziela się tym wchodzącym przez wąską bramę i tym, co mają odwagę podjąć płomień ognia rzuconego na świat, stanowczym mistykom, ludziom, którzy wyostrzonym wzrokiem widzą już poświatę za ciemnym jeszcze skłonem horyzontu.  
Ludziom ograniczonym w swoim myśleniu pokusą bezdusznej kalkulacji, wydawało się zawsze, że żywot chrześcijańskiego ronina przez okoliczności, piętrzące się trudności i brak środków, skazany został a priori na dyktaturę brzydoty. Ich zdaniem to kwestia kilku lat i ronin stał będzie godzinami pod budką z piwem na osiedlu, bił będzie swoją żonę i dzieci, patrząc na osiedlowy, betonowy świat przez wąski prześwit posiwiałej od dymu, kuchennej firanki na oknie. Tymczasem chrześcijański ronin od dziecka miał w sobie ten niepowtarzalny spryt, który wielu nie tylko służy do przeżycia ale jeszcze z pozoru beznadziejnej sytuacji wydobędzie arcydzieła. Na wyrzuconych do śmietnika pamięci rzeczach roni kładł swoją rękę i cuchnące dymem pudełko po zapałkach zamieniał jakoś w szkatułkę. Ciekawym wzrokiem zaglądał poza kołnierz cienia, penetrując promieniem jak palcem ociężałą ciemność ulicznych zaułków. I po chwili za rękę na scenę tego świata wyprowadzał brzydkie kaczątko lub księcia zaklętego w żabę, zachwyconej widowni oddech wbijając do piersi. Sam ronin, po wielu latach twórczego życia, nie był bardziej przystojny niż z początku, nie mówił z większym polotem niż przedtem, siwiał jak wszyscy i garbił się nieuchronnie ku ziemi. Kto jednak spojrzał na ronina, nie mógł oderwać potem już wzroku. Ronin nie urodził się pięknym. On pięknym się stał.
Edyta Stein, w książce “Wiedza Krzyża” mówi, że dusza chcąc podobać się Bogu, musi przyodziać się w szatę złożoną z trzech kolorów. Oczywiście, to język mistyki. Główne sformułowania tego sposobu myślenia genialna karmelitanka zapożycza od wybitnego znawcy wewnętrznych dróg - Jana od Krzyża. Duchowa szata, w wizji karmelitańskiego mistrza nocy ciemnej, ma zasadniczo trzy kolory: biały jak wiara, którą pokrywa zielony kaftan nadziei, a na tę białą i zieloną suknię – jako wykończenie i udoskonalenie – przychodzi trzecia barwa, wspaniała czerwona toga miłości. Zatem według mistyki, wytrwałe urabianie ludzkiego ducha w tyglu trzech cnót teologalnych, czyni człowieka obiektywnie pięknym wobec Boga. “W tym stroju – konstatuje Edyta Stein – dusza tak się podoba Umiłowanemu, że tyle odeń otrzymuje, ile się spodziewa...”. (E. Stein, Wiedza Krzyża, Kraków 1994, s. 163.)




czwartek, 9 sierpnia 2018

KODEKS RONINA


(20) Ronin przyszedł do góry

Gdy ojciec Marek wysłał mi nocą krótką i gęstą jak żałoba wiadomość: zmarł ojciec Wołoszyn - wiedziałem więcej niż na pewno, że wraz z tą śmiercią ubyło mi świata. Dziwne, bo w rzeczy samej nasza znajomość była okazyjna i krótka. Mogę przeliczyć tych kilka spotkań na palcach jednej ręki. A do tego dzieliło nas wszystko: on – wybitny uczony z poważnym dorobkiem, profesor, socjolog, człowiek w podeszłym już wieku, jezuita i ja – jeszcze młody ksiądz, porządkujący zaległe artykuły gdzieś na progu misyjnego życia, mocno niepewny podczas pierwszego z obowiązkowych egzaminów przed zamknięciem tezy. A jednak właśnie ten egzamin zaprzyjaźnił nas ze sobą na dobre.W istocie akademicki sprawdzian przeobraził się szybko w śmiałą dysputę nad stanem współczesnego świata. Ojciec Tadeusz Wołoszyn zaprosił mnie do zacisznego pokoju na Rakowieckiej, położył zagadnienia na stół i przystąpił do dyskusji. Choć to niewiarygodne, przez dwie godziny komentowaliśmy z intelektualną przyjemnością sytuację chrześcijaństwa w świecie, obraz Kościoła w Polsce na tle kultur mniej zapłodnionych katolicyzmem, czy zaskakującą zmianę papieża Benedykta na papieża Franciszka. Pamiętam, jak profesor zapytał: co myślisz? Odważyłem się wówczas powiedzieć: Benedykt odszedł tak niespodziewanie, bo może przestał już ufać, że świat i Kościół da się teraz zmienić, a przecież to papież jak nikt inny musi kroczyć w awangardzie nadziei. Ojciec profesor zamyślił się wówczas i z refleksją w oczach odpowiedział: to prawda, Benedykt był racjonalnym pesymistą. Oczy Tadeusza Wołoszyna, jezuity, patrzyły z nadzieją na ten świat przez ponad pół wieku kapłańskiego i naukowego życia. Refleks pozytywnego przeczucia wyjścia z sytuacji, odnalezienia się na prostej po wykręceniu kół z niebezpiecznego zakrętu, wyprostowania kręgosłupa po długoletnim leżeniu na opak, na proch czy na przekór, wylizaniu się pomimo wszystko, prześwietlały oczy profesora zawsze. Zarówno gdy nad biurkiem pisał znakomite podręczniki do katechezy, jak i gdy chodził odprawiać Mszę Świętą więźniom w zakładzie karnym na Rakowieckiej. Pamiętam, że ostatni raz spojrzałem w te oczy z odległości wykładowej mównicy. Tamtego dnia starałem się z determinacją udowodnić, że duchowość Newmana miała racjonalne podłoże. Podczas pierwszej rundy interpelacji, to właśnie profesor Wołoszyn, patrząc na mnie z sympatią i spokojem, zapytał: rozum, dobrze, a czy Nemwan mówił co nieco o uczuciach? Takim spojrzeniem obdarzają osoby, w których łączy się  nieprzeciętna siła woli z nadzwyczajną prawością serca. W takim wzroku nie ma przeszkody do spotkania. Ojciec Tadeusz Wołoszyn zamknął oczy późnym wieczorem, 15 stycznia 2018 roku, mocno schorowany. Myślę, że zrozumiał podstawę świata.
Jeśli kiedykolwiek katolicyzm cieszył się wiarygodną opinią u wielu, to dlatego, iż miał odwagę konfrontować prawdę wiary z realnym obrazem rzeczywistości. Wiara więc najpierw starała się pytać i rozumieć, a gdy uzyskiwała prawdziwą odpowiedź na dramat człowieka, prowadziła go potem ku bogatym formom pobożności. Tym samym duchowość katolicka była zawsze płodną konsekwencją a nie sztucznym przedpolem oświecenia i wyzwolenia człowieka. Obawiam się w tym kontekście, iż katolicyzm w krótkiej przestrzeni czasowej kilkunastu ostatnich lat i to często pasywnym walkowerem, rozegrał swój kiepski mundial ze światem. Czuć to jakoś najbardziej w drżącym głosie kościelnego języka, stosowanego coraz powszechniej w przepowiadaniu, ewangelizacji czy katechezie. Wydziedziczeni z ewangelicznej wytrwałości, sami skazaliśmy się na dyktat okrągłego kerygmatu, podawanego innym w formie szybkostrawnej, pobożnej papki, która potencjalnym misjonarzom umożliwia zejście z linii ciosu. Chodzi chyba nade wszystko o to, by nowej narracji o wierze wysłuchać bez wysiłku. W takim mówieniu bez osobistej urazy zmieszczą się wszyscy i wszyscy będą zadowoleni. A napuchnięte pięści misjonarzy, którzy od kilku lat bezskutecznie pukają do zaszczelnionych drzwi współczesnego świata, obłożyć należy w bandaże. Przypomina mi tu popularne, protestanckie filmy, w których często do biednego człowieka, potrąconego na pasach przez samochód, dopada nawiedzony pastor i potrząsając obolałym ciałem ofiary, nie zważając na jego potłuczone kości, ani myśli szukać ambulansu lecz wrzeszczy: wyznaj Chrystusa jako twego Pana zanim umrzesz, a będziesz wybawiony!
Dialog między religią a światem nie jest kwestią magicznie działającej metody – jest kwestią prawdy. To jedyne, co religia może zaoferować uniwersalnej rzeczywistości: przejrzyste mówienie o tym, jak jest. Tylko tak religia dopomaga światu. W przeciwnym razie katolicyzm chytrego, taktycznego przemilczenia faktów, przyczynia się do upadku kultury, a sam siebie zgadza się wprowadzić do sektora duchowej rozrywki. Trzeba sobie uświadomić, że szukając w obszarze wiary, każdy ma prawo do praktycznej odpowiedzi, która da mu realną nadzieję przemiany osobistej i całego świata. Nie chodzi więc o to, by pochwalić się umiejętnością odlotowej, słownej żonglerki w stylu: Bóg cię przytula, a Maryja chroni w swoim łonie lecz o to, by człowieka z depresją w oczach czy rewolwerem przy skroni wysłuchać, wyposażyć w argumenty, podnieść i uchronić. Bądźmy więc szczerzy – rozwodniony i zupełnie pozbawiony kontaktu z egzystencją człowieka styl głoszenia, zaadoptowany współcześnie przez katolicyzm, w większości przypadków nie tyle spełnia właściwą sobie funkcję podstawowego przepowiadania w celu zainteresowania wiarą oddalonych, co raczej przypomina białą flagę, woal na ustach, świadomy unik, by nie dostać pięścią między oczy. Katolicyzm bezpostaciowego kerygmatu już nie walczy o świadomość tego świata lecz przekonuje sam siebie, że ogólne hipotezy zdań o duchowym zabarwieniu, pozwalają mu w tym starciu utrzymać się jakoś na nogach. Dno podobnej taktyki jest jednak w końcu oczywiste: zredukowaliśmy dziś podstawowy depozyt wiary do kilku pobożnych inwokacji, ponieważ podświadomie uznaliśmy, że przesłanie ewangeliczne nie ima się współczesnego świata.
Natura poszukującego człowieka jest głęboko praktyczna, racjonalna i wolna. Katolicyzm dziś jak i zawsze, nie troszcząc się o wymierne rezultaty, musi zmierzyć się z ciężarem jego zwątpienia. Jeśli odpowiedzią katolicyzmu na bolesną kwestię życia będzie schematyczny zestaw religijnych haseł, przeleci on z fanatycznym krzykiem ponad sumieniem i głową. To dlatego Jezus dwukrotnie - co ze szczegółami zostało przedstawione w jedenastym rozdziale ewangelii Marka - przyprowadza swoich uczniów w pobliże drzewa figowego. Pan wychodzi z Betanii i czuje głód. Spostrzega z daleka figowiec pokryty zewnętrznie imponującymi liśćmi – wewnętrznie jednak bezpłodny, bo nie rodzi owoców. Chrystus przeklina drzewo figowe, które do rana usycha. Fakt ten wzbudza mgliste zamyślenie w apostołach, dlatego Pan wyjaśnia: “Miejcie wiarę w Boga! Zapewniam was: jeśli ktoś powie tej górze: <<Podnieś się i rzuć się w morze>>, a nie będzie powątpiewał w sercu lecz wierzył, że to, co mówi, spełni się, to tak mu się stanie” (Mk 11, 22-23). Jeśli Jezus wymaga pozornie rzeczy niemożliwej, to znaczy, że jakoś jest ona jednak możliwa. W żadnym momencie dziejów wiara katolicka nie może tchórzliwie zredukować samej siebie do wygodnej dla wszystkich formy pobożnego uniesienia. Chcemy, czy nie - trzeba rozkazywać skale, niezłomnym duchem przerabiając glebę tej ziemi, to jest kulturę, edukację, pracę, sztukę i rodzinę. Katolicyzm jest autentyczny, gdy konsekwentnie, z przyjaznym znużeniem i trudem, ziarno ewangelii uprawia w łonie świata. Katolicyzm w odrealnionej postaci będzie zaś dla świata jałowo niezrozumiały.
W osobistej pobożności ronina wiele zmieniło się po wnikliwej lekturze wczesnochrześcijańskich dzieł Gajusza Mariusza Wiktoryna, zwanego też Afrykańczykiem. Ronin długo rozmyślał nad jednym zdaniem pisarza, w którym zawarł on całą istotę swojego nawrócenia: kiedy poznałem Chrystusa, odkryłem też w sobie człowieka! Przedtem ronin postawiony wobec sprzeciwu rzeczywistości przybierał trzy postawy: albo idealizował, albo szamotał się wściekle, albo się obrażał. Teraz zabiera się do roboty. Nie tworzy ideologii. Nie jest politykiem, chętnie jednak rozpoznaje w sobie społecznika. Ronin zna historię i wie, że najwięksi mistycy najbardziej interesowali się światem. Płomień życia duchowego podniecał w nich nieustępliwą wolę działania. Ronin modli się więc dużo i pracuje z ryzykownym rozmachem. W duchowej izdebce ronina powstają śmiałe projekty, które czasem są skuteczne, czasem upadają, czasem czekają długo do chwili swojego spełnienia. Po latach inicjatyw ronin opanował sztukę rozeznania i wie, że ponad wszystkim liczy się jakość działania, głębia i rozmach propozycji oraz praktyczne jej wykonanie. Są one całkiem niezależne od skutków recepcji czy zasięgu właściwej im skuteczności. Co innego działać sprawnie, rzetelnie i dobrze, a co innego mieć od razu owoce. Przy tym projekty ronina odważnie zbliżają się z próbą praktycznej odpowiedzi do spraw, którymi żyje dziś człowiek i świat. A świat i człowiek wiedzą to dobrze, że ów mistyk ronin będzie ich z uporem zaczepiał.
Z bogatego i słynnego już życia księdza Luigi Giussaniego, wydobywam ku własnemu zbudowaniu trzy niepowtarzalne momenty. Po pierwsze – Giussani jest znakomicie zapowiadającym się teologiem, może zrobić karierę akademicką na wysokim szczeblu, kiedy nagle w roku 1954 pozostawia uprawiania kościelnej dyscypliny wiedzy i zatrudnia się jako nauczyciel w jednym z włoskich liceów Mediolanu, w którym dominował już wtedy lewicowy światopogląd a postawa katolicka była czymś nadzwyczajnie dziwnym. Po drugie – don Luigi, podczas jednej z papieskich audiencji zdobywa się na to, by jako paradygmat dziejów ludzkości zdefiniować figurę żebraka: ludzkie serce jest żebrakiem, który prosi o Boga i Chrystus staje się żebrakiem, który prosi o ludzkie serce. Wreszcie po trzecie – w swojej znakomitej książce “Zmysł religijny”, Luigi Giussani, chyba jako jedyny znany mi autor tej epoki, stawia bardzo odważne pytanie: co jest przyczyną współczesnego kryzysu wiary? Czy to zwątpiony świat w tych czasach opuścił Kościół? Czy to Kościół opuścił ten świat?



czwartek, 21 czerwca 2018

KODEKS RONINA

(19) Druga młodość ronina

Życie człowieka można podzielić na to przed i na to po doświadczeniu egzystencjalnego stanu bezradności. Bezradność musi być bliską krewną naiwności. Dopóki idealizujemy fakty, nie jesteśmy w stanie postępować ani o krok w procesie podboju rzeczywistości. Natomiast heroiczne otwarcie oczu jest aktem przełomu. Bezradność ustępuje miejsca zwycięstwu lub porażce, które w każdym z tych dwóch przypadków - grając co prawda na odmiennej strunie emocji - są zdecydowanie lepsze, bo żywe i wyraźne. Bezradność nie jest również stanem codziennym. Z reguły dajemy sobie radę, usiłujemy sprostać wyzwaniom, zmieniamy taktykę lub zawieramy sojusze – i rzeczywistość da się jakoś popychać do przodu. Zdolność człowieka do adaptacji w obliczu zagrożenia, zmiany, szansy lub wyzwania jest imponująca a zarazem zupełnie przyrodzona czyli naturalna, dana w pakiecie ludziom a priori na całe życie. W tym sensie bezradność, jeśli w końcu przychodzi, jawi się człowiekowi jako moment nadprzyrodzony. Za bezradnością musi przecież ukrywać się jakiś znak od Boga, a może nawet Jego ostateczne ultimatum. Definitywnie poza linią demarkacyjną na froncie bezradności jest albo-albo, odparowanie ciosu lub śmierć, sztandar wzniesiony ponad kłębem dymu lub pierwszy krok przeciwnika na murach upadłej fortecy. Dlatego jedni z chwil bezradności dedukują potęgę doświadczenia niezaprzeczalnej interwencji Boga. Komuś, kto to przeżył, żadne przeciwne siły nie są w stanie odebrać już potem wiary aktywnej. Innych – jeśli podołają przeżyć cyklon bezradności – zawozi się natychmiast do szpitala. Całe konsylium psychiatrów klepie ich godzinami po twarzy, przywraca do życia, wybudza i ocuca. Skąd pochodzi tak drastyczna rozpiętość silnej lub bezsilnej wytrwałości? Wszystko zależy od tego: o co idzie w grze z bezradnością? Chcę dokonać radykalnej transformacji mojej egzystencji czy tylko kolejny raz przetrwać? Kładę na stole całą stawkę vabank czy tchórzliwie ukrywam samotnego asa pod kolanem?
Ponad pół roku ze szczegółami i pieczołowicie przygotowywałem się do przyjazdu młodych studentów misjonarzy z amerykańskiej organizacji FOCUS (Fellowship of Catholic University Students). Najpierw nawiązaliśmy stosowny kontakt. Wiedziałem, że Curtis Martin, który dał pierwszy impuls Focusowi, wywodził swoje duchowe korzenie z ciekawego i dającego wiele nadziei środowiska amerykańskich katolików, inspirowanych w ich głębokim nawróceniu myśleniem, pisaniem i głoszeniem George Weigela czy Scotta Hahna. Od dawna chłonąłem książki tych panów, studiując z podziwem opisywane umiejętnie, racjonalnie i z wiarą sedno nowej ewangelizacji. Musi nim być rozumne centrum, harmonijnie łączące w wierze katolicką tożsamość z misją uniwersalną wobec wszystkich. Kiedy przed laty Curtis Martin miał okazję uścisnąć dłoń Jana Pawła II i prosić papieża o specjalne błogosławieństwo, ów wielki człowiek w białej sutannie popatrzył wymownie na Amerykanina i w swoim stylu powiedział: be soldiers!
W nadchodzącym Wielkim Poście miałem więc gotowe wszystkie praktyczne szczegóły, aby przyjąć ewangelicznych żołnierzy z Focusa i rozpocząć fundamentalną misję pierwszego głoszenia Chrystusa w pięciu dzielnicach przynależących do mojej parafii w Minas – dom po domu. Piętnastu młodych ludzi miało zamieszkać w ośrodku rekolekcyjnym, położonym przy sanktuarium w Verdun. Na trzy dni przed ich lotem z Miami do Montevideo wzgórze Verdun stanęło w płomieniach. Ludzie z ostatniego slumsu, położonego wzdłuż drogi wyjazdowej z Minas do stolicy, wypalali trawę, by dostać się do obfitych pokładów drewna, służących im potem za opał podczas dokuczliwej pory deszczowej. W tym czasie nie padało wcale już od dobrych kilku tygodni. Ogień konsumował suchą trawę z zaskakującym wszystkich głodem, prędko i systematycznie chłonąc kolejne partie wzgórza i zbliżając się niebezpiecznie do rekolekcyjnego ośrodka przy naszym sanktuarium. Z okna domu obserwowałem nieudolną akcję gaszenia pożaru. Nic nie funkcjonowało dobrze a jeden bezradny helikopter z lat sześćdziesiątych tańczył nad zuchwałymi płomieniami, jątrząc dodatkowo ogień pojedynczymi splunięciami wody. Cały plan techniczny misji wziął w łeb. Gdy wyjeżdżałem po Amerykanów na lotnisko, zadzwonił do mnie biskup i wydał wyrok: instalacja elektryczna spalona, rury od wody przegrzane – straż zakazała komukolwiek podchodzić w pobliże wzgórza. Jadąc do Carrasco rozpaczliwie szukałem w głowie planu B. Nie wypalił, bo pobliskie koszary żołnierzy przeludnione były rezerwami ze stolicy, które ściągnięto do Minas jako posiłki przy gaszeniu pożaru. Pozostawał plan C – upchnąć nas wszystkich gdzieś na misji, wierząc, że trzy prysznice i cała ta stara konstrukcja dzielnie wytrzyma dwa tygodnie ewangelizacyjnej kampanii. Przez półtorej godziny drogi z Minas na lotnisko najzwyklejsi ludzie na świecie – od bogatych po biednych, sąsiedzi lub przyjaciele, parafianie i dotąd jeszcze nie ochrzczeni - dzwonili do mnie, oferując jedzenie, picie, koce i materace do spania na podłodze.
Dwa tygodnie pierwszego głoszenia w towarzystwie Focusa były dla mnie najlepszym jak dotąd czasem podczas misji. Rano odprawialiśmy razem medytację, jedliśmy śniadanie aby następnie, do południa odwiedzać ludzi w domach, zapraszając do życia wiarą. Trzeci świat jest ostatnim światem na tej ziemi i trzeba mieć tego świadomość. Wszystkie sentymentalne opowieści o urodzie ubóstwa są emocjonalną legendą, która ma podniecić znudzoną wyobraźnię mieszkańców z tej lepszej części świata. Ubóstwo jako skromność środków może być piękne, to fakt, ale większą część świata pokrywa dziś ubóstwo przeciętności – a ono zniechęca, obniża poziom życia, odczłowiecza, zabiera ludziom ich naturalne piękno i sprowadza rozumną inteligencję do cwaniackiej sprawności przeżycia w każdych warunkach i za wszelką cenę. Ostatecznie trzeci świat pozostawiony bez rozwiązań przeistacza się w formę zazdrosnej o wszystko kontrcywilizacji, która trwa z dnia na dzień, bez duchowej wizji ni perspektywy całości, dożywiając swój blady jak szkielet organizm różnymi formami depresji czy ideologii. I jeszcze te głodne, ślepe psy włóczące się po ulicach trzeciego świata, czasem zgrupowane w bandach z kłami przeciwko przechodniom. To zjawisko ciekawe lecz trudne, bo biedny człowiek nie idzie do pracy, nie ma co jeść, buntuje się, słuchając o Bogu lecz potrafi schronić w swoim podupadającym domostwie od kilka do kilkunastu nawet czworonogów. Wszystko to widzieliśmy w mieszkaniach pozostawionych na marginesie świata ludzi, którym dwa tygodnie pierwszy raz głosiliśmy Ewangelię.
Po obiedzie dzień nabierał kolorów. Godzina adoracji w ciszy, a potem przychodziły dzieci i młodzież, takie same jak na całym świecie – ufne i ciekawe życia. To dzieciaki z dzielnic zostawały z nami na codziennej Mszy Świętej i nie chciały wcale wracać do domu. Bo tak naprawdę nie miały domu. Wreszcie wieczorem, po kolacji był czas na podsumowanie dnia i osobiste świadectwa – jak to mówili Amerykanie: our high and low moments. Bardzo polubiłem tę chwilę misyjnego dnia i do dziś brakuje mi jej najbardziej. Słuchałem z wewnętrznym poruszeniem szczerych słów piętnastu młodych studentów z bogatych rodzin północnej części kontynentu, którzy jednoznacznie i bez egzaltacji w twarzach mieszkańców trzeciego świata odkrywali samych siebie z niedalekiej przeszłości. Czas misji minął nazbyt szybko. Równie szybko staliśmy się przyjaciółmi. Na chwilę przed odlotem studentów do Miami, tuż po odprawie, wyczekiwaliśmy wszyscy na lotnisku w Montevideo, zmęczeni, wzruszeni, szczęśliwi. Zmówiliśmy krótką modlitwę o dobrą podróż, pobłogosławiłem każdego z nich i powiedziałem szczerze: to był jak dotąd mój najlepszy czas na tej misji.
W znanym wszystkim spotkaniu Jezusa z bogatym człowiekiem wyczuwalna jest znaczna różnica perspektyw. Na początek trudno jest zrozumieć dwie rzeczy: dlaczego ewangeliści zdecydowali się utrwalić w swych tekstach opis rozmowy tak przelotnej i w zasadzie obarczonej porażką – człowiek ów odchodzi bowiem z pustym sercem od Pana (por. Mk 10, 22). Jezus w czasie trzyletniej misji - od Jordanu po Golgotę - musiał przecież doświadczać kilku takich spotkań na dzień. Po drugie, nieco tendencyjne wydaje się być tradycyjne interpretowanie biogramu owego człowieka w kluczu młodości – większość badaczy Pisma nazywa go przecież z uporem bogatym młodzieńcem. Z pewnością był człowiekiem zamożnym ale można przyjąć, iż w chwili spotkania z Chrystusem młode lata miał on już za sobą. Bogaty człowiek sam bowiem deklaruje wobec Jezusa, że Prawo Boże zachowywał od młodości wiernie aż do dziś (w. 20). Młodość więc uleciała – pozostało gorzkie i męczące teraz, z którym coś innego chciałby może zrobić. Świat ludzi bogatych ma swoje przywileje ale potrafi również niszczyć. Po czerwonych dywanach, w delikatnym świetle lampionów i z kieliszkami szampana w dłoniach, przechadzają się upiory. Jest to świat rywalizacji i walki. Trzeba nauczyć się przetrwać, akceptując niemiłe osobistej godności kompromisy. Chrystus przenika stan sumienia tego człowieka. To ciekawe, że Pan odwołuje się w rozmowie z bogaczem do Dekalogu, komentuje jednak tylko niektóre z przykazań: nie popełnisz morderstwa, nie dopuścisz się cudzołóstwa, nie będziesz kradł, nie złożysz kłamliwego zeznania, nie dokonasz grabieży, czcij swego ojca i matkę (w. 19). To nie są wcale wybrane ilustracje do dziesięciu przykazań. To rachunek sumienia, jaki Jezus robi bogaczowi, dotykając precyzyjnie tych punktów życia moralnego człowieka, w których nie był on już tak przyzwoity. Bogaty człowiek, pierwszy raz słysząc wyraźnie głos wybudzonego sumienia, broni się wobec prawdy, stan swojej wierności opisując zdystansowanym słowem: przestrzegałem (w. 20). W gruncie rzeczy nie znaczy ono wiele. Przestrzegać to przecież nie to samo, co identyfikować się, zintegrować światy, poświęcić karierę, popularność i twarz - czyli dać krew za wartości. Można przestrzegać zasad, za kotarą prywatności paląc Bogu kadzidło, a na wielkich estradach salonów podgrzewając diabłu ogarek.
Perspektywa Pana jest zasadniczo odmienna. Ewangelista Marek podkreśla w swojej opowieści wyjątkowość spojrzenia Jezusa. Ta chwila w istocie jest procesem: Chrystus spostrzegł bogatego człowieka, umiłował go z całym jego życiem i potem dopiero zaprosił (w. 21 a). Konstrukcja zdania sugeruje, iż Pan musiał patrzeć na bogacza długo, intensywnie. Z reguły spieszymy się od słowa do słowa, a Jezus w tej jednej chwili przygodnego spotkania gdzieś na drogach Judei, objął wzrokiem miłości całą historię życia bogatego człowieka – z jego narodzeniem i wysokim przywilejem społecznym, ze wstydliwą częścią upokarzających go kompromisów i z tą resztą godności, którą zdołał w sobie potajemnie schronić na przekór środowisku, modzie czy polityce. Dlaczego więc bogaty człowiek nie wytrzymał wzroku Jezusa i odszedł zasmucony? Decydującym momentem dramatycznego rozczarowania jest posłanie, które otrzymuje on od Pana: “idź, sprzedaj to, co posiadasz i rozdaj wszystko ubogim...” (w. 21 b). Jezus nie akceptuje uroków pobożnego idealizmu. Pragnie posłać bogatego człowieka na powrót do świata, z którego on tak bardzo starał się wyskoczyć. Bo w perspektywie Chrystusa ubodzy to również ci bogacze, sąsiedzi, maklerzy, koledzy z kursu języka obcego, z którymi tyle lat rozmówca Pana grał w golfa i o których teraz nagle pragnie jak najszybciej zapomnieć. Bogaty człowiek ma wrócić właśnie do nich. Chrystus chce, by tu i teraz wyrzekł się ducha przeciętnej asekuracji, by wyłożył karty na stół, przyznał się, ujawnił swoje prawdziwe wartości, składając tym samym świadectwo wiary w świecie, do którego nie przypadkiem został zaproszony. Dałby jednocześnie tym biedakom szansę nawrócenia. Tego właśnie bogacz nie wytrzymał. Wydaje się, że dopiero Francisco Bernardone, kilka wieków później, całkiem nagi na rynku w Asyżu, zgodził się przyjąć za swoją perspektywę Jezusa Chrystusa.
Ronina upaja się czasem drugiej młodości. Ten spokojny krok, którym niespiesznie przemierza dystans do pracy, z pracy czy w czasie spaceru. Ten harmonijny ton mowy bez irytacji, który pozwala mu snuć codzienną rozmowę ze starszą panią w sklepie tak jak i z natrętnym sąsiadem, pchającym pod nos ronina listę podpisów z poparciem dla burmistrza. Te stateczne przypływy radości, z jaką jednakowo przekłada kolejną stronę ulubionej lektury i przeczesuje jesienny wiatr w siwych włosach. Drugą młodością ronin nazywa tę część życia, kiedy po wielu bolesnych doświadczeniach zdołał wreszcie dać rzeczywistości racjonalną, adekwatną i kompletną definicję. Idealiści to tchórze, którzy dla pozorów cedzą wielkie słowa. Realiści to ludzie wstrzemięźliwej odpowiedzialności. Poniekąd o tym wspomina też genialna, chińska pisarka Jung Chang w swojej fenomenalnej epopei Dzikie Łabędzie z roku 1991. To opowieść o konsekwencjach społecznych rewolucji kulturowej okrutnego maoizmu i o gwałtownych, bolesnych przemianach społecznych w Chinach dwudziestego wieku. Pisarka mówi: “Podsumowując dwadzieścia sześć lat mojego dotychczasowego życia stwierdziłam, że doświadczałam zarówno wyróżnień jak i odrzucenia. Byłam świadkiem odwagi i strachu. Poznałam tak samo dobro i lojalność jak i głębię ludzkiego okrucieństwa. Otoczona przez cierpienie, śmierć i opuszczenie, podziwiałam nade wszystko niezniszczalną zdolność człowieka do przeżycia tego wszystkiego i ponownego poszukiwania szczęścia”.


środa, 23 maja 2018

KODEKS RONINA

(18) Ronin ma prawo do miłości

Marzenie jest jak mgła gdzieś tam nad doliną. Otwierają się oczy i widać tylko szczyty gór, do których nie ma żadnego dostępu. Nagle góra oddycha wiatrem i w jednej chwili nie ma mgły lecz podnosi się ta ścieżka, po której trzeba wspinać się na szczyt i są kamienie, na których trzeba mocno wspierać konsekwentne kroki. Marzenia przeszkadzają w kochaniu. Bo miłość jest w istocie rewolucją. Gryzie rzeczywistość. Dopełnia się przez to, co realne. Miłość ludzka jeszcze nie narodzi się, a już stroni od utopii, mrzonek i snów – obłapianie odmętów wyobraźni nie pozwala kochać. Kłopot właśnie z tym, co jest poprawnym porządkiem miłości? Wielu - w momencie emocjonalnej pasji lub zakochania - bierze za coś drugorzędnego rozeznanie: od czego miłość wychodzi i ku czemu tak naprawdę zmierza? A zasada jest prosta. Jeśli u podstaw uczucia kładzie się słówka, pocałunki, pasje i obściski, podnieta co najwyżej dosięgnie pożądania. Gdy zaś fundamentem relacji będzie rzeczywistość, przyszłość, wierne postępowanie, przyjaźń i praca, uczucie przetrawi glebę świata. Przyjdzie też czułość lecz przedstawi się wówczas jako naturalna konsekwencja wespół obcowania - bez wymuszeń i bez braku dyskrecji. To dlatego ludzie konsekwentni w czynach przez miłość zmieniają świat.
Kiedy mocno spóźniony i poirytowany moją nieporadnością przy wymienianie autobusów na tramwaje, a przejść dla pieszych na kolejne stacje metra, dobiegłem wreszcie pod literkę M jak Metro Politechnika, Radek od dłuższego czasu był na wyznaczonym miejscu i czekał. Niezłomność oczekiwania zmierzyłem natychmiast intensywnością odmrożonej skóry na nosie i wargach przyjaciela. Musiał sterczeć tu ponad godzinę, selekcjonując badawczym wzrokiem wypadający chaotycznie z bramek metra tłum. I niech nikt nie pomyśli nawet, że na powitanie otrzymałem całą serię pełnych goryczy pytań z racji: gdzieś ty był tyle czasu? Nie widzieliśmy się ponad rok. Powitanie było krótkie i serdeczne. Wyjaśniłem motywy mojej bezradności. Usłyszałem oczywisty komentarz: Warszawa, po czym jadąc już w ciepłym aucie Radka w stronę Karczewa mogłem zamienić się w słuch. Radek ma nowe stanowisko w pracy. Rozpoczęli kolejny rok małżeńskiego życia z Patrycją. Brakuje mu czasu i częstszych wizyt w domu rodzinnym, w Przasnyszu. Stasiu – ich starszy syn, to arystokrata życia. Marysia za to bardziej stonowana, spokojna. Nie wiedzą tylko póki co, jak nauczyć Marysię i Stasia udziału w Mszy Świętej. Chodzą więc na zmianę do kościoła, a pragnęliby razem. Patrycję, która z radością otworzyła nam drzwi ich domu w Karczewie, znałem nie pamiętam od ilu już lat i byłem świadkiem tego, jak przechodziła wszystkie etapy życia: od młodej dziewczyny, śpiewającej psalmy na liturgiach, przez studentkę, żonę i mamę, aż do wytrawnej pani profesor od literatury. Patrycja dziś czyta książki nocą, gdy dzieciaki śpią. Radek i Patrycja to jedni z nielicznych ludzi, którzy zdecydowanie zagospodarowywują swoje miejsce w życiu i może nawet nie zdają sobie sprawy, że zmieniają tym świat. Godziny naszego spotkania płynęły zbyt szybko. Wychodziłem na przystanek gdy było już ciemno, więc Patrycja chciała towarzyszyć mi jeszcze kilka kroków. Wiedzieliśmy, że kolejny raz przyjdzie nam rozmawiać może za parę lat. Zanim nadjechał autobus, bez zbędnych sentymentów, omówiliśmy jeszcze szereg najważniejszych spraw i punktów chrześcijańskiego życia wewnętrznego.
Logika wiary pozostaje współcześnie dla wielu odległą wyspą bez latarni. Jedną z istotnych różnic w myśleniu jest też kwestia sporu o sens miłości. Otoczeni jedyną do przyjęcia interpretacją współczesnego świata zgadzamy się już dla świętego spokoju myśleć, że miłość to w istocie potańcówka, chamskie wsuwanie ręki pod sukienkę, narkotyk lub brzydki oddech pod płotem o północy – nic więcej. Dlatego Jezus, wykładając słuchaczom swój długi dyskurs w piętnastym rozdziale ewangelii Jana, dopuszcza się rzeczy współcześnie skandalicznej. Przedstawia miłość w świetle prawa i uwierzytelnia ludzkie uczucie przez kryterium przykazania. Chrystus Pan jest w swym rozumieniu miłości zupełnie kontrkulturowy, gdy mówi: “To jest bowiem moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem. Nie ma większej miłości nad tę, gdy ktoś poświęca swoje życie za przyjaciół. Wy jesteście moimi przyjaciółmi, jeśli spełniacie wszystko, co wam polecam” (J 15, 12 – 14). Przecież miłość dziś musi być wiatrem schwytanym we włosach, seksualną chimerą lub niedokończonym tajemniczo poematem, romantycznym kiczem, który będzie przeklinał klarowność definicji, bezprawnie skandowanej w przykazaniu.
Trzeba przede wszystkim zrozumieć, czym jest prawo w rozumieniu wiary? Gdyby bowiem Jezus zmuszał nas, aby miłość uwiązać do dekretu, którego autor upiera się, by jechać z taką a nie inną prędkością, podbijać dokumenty przed upływem czasu ich ważności, przysięgać na wszystkie konstytucje narodów lub przekraczać jezdnię po pasach, mielibyśmy rację, podejrzewając słowo Pana o gruby, apokryficzny blef. Prawo stanowione w ramach ludzkiej cywilizacji jest mniej lub bardziej pożytecznym paragrafem. W świecie wiary tymczasem przykazanie określa się mianem prawa naturalnego. Jest więc ono nie tyle konieczną regułą sprawnie koordynującą życie jednostek w stadzie, co niezbywalną zasadą, która pozwala człowiekowi być autentycznie sobą. Zapewne dlatego w Piśmie Świętym jest wspomniane, że fundament prawa to jednocześnie serce objawienia i nie dochodzi tu do żadnej kolizji między literą a duchem. Kochać autentycznie to pozostawać w samym sercu prawa naturalnego, gdy ten, kto przyjmuje i deklaruje uczucie, zgadza się do końca na to, kim jest. Prawdziwa miłość jest uporządkowana. Chaos przeczy miłości. Na próżno ojciec mówiłby swemu dziecku: kocham cię, odchodząc daleko i depcząc tym samym wierne i słodkie jarzmo powołania. Nie może myśleć o miłości ojczyzny zdrajca. I nie kocha Boga mnich, przeciw któremu cisza krzyczy. Tym samym miłość nie zależy od sentymentu. Człowiek ma prawo do miłości.
      W roku 2013 ronin wybrał się na premierę filmu “Ida”. Przed wygaszeniem świateł szanowny pan w oficjalnym garniturze przemawiał długo, dedykując emfatyczną laudację Pawłowi Pawlikowskiemu. Reżyser podniósł się z krzesła tylko na chwilę, niezręcznie sygnalizując, że przecież nie spodziewał się wizyty kogoś z ministerstwa. Na koniec odsłonięto blade oko ekranu. Recepcję produkcji u ludzi na widowni ronin przewidział już wcześniej – jedni ziewali znudzeni, drudzy w podnieceniu chłonęli każde przesłanie celuloidowego moralitetu. Sam ronin wysiedział na swym krześle prawie do końca projekcji. Nie wytrzymał jednak sceny, w której młody chłopak prosi Idę: pojedziemy nad morze, a ona mówi – po co? Potem kupimy sobie psa. Po co? Założymy dom, będziemy mieli dzieci – ale po co? W tym momencie ronin podniósł się z miejsca. Zaczął brnąć w stronę zaćmionego światła nad drzwiami, potrącając co chwila rozciągnięte nogi ludzi z kolczykami w nosach, ubranych w za szerokie koszule i spodnie opuszczone po kolana, palących skręty na widowni i spluwających pokątnie. Chrześcijański ronin wyszedł z kina. Ida zabrała walizkę i z goryczą wróciła do klasztoru.


poniedziałek, 30 kwietnia 2018

KODEKS RONINA


(17) Ronin znalazł klucze do Królestwa

Prawdziwa przyjaźń, choćby raz tylko spotkana w życiu i odłożona na potem z powodu odległości, osobistych wyborów, zajęć czy różnicy doświadczeń, nie pozostawia człowieka nigdy takim samym jak przedtem. Przyjęte i okazane zaufanie, które jest przecież istotą przyjaźni, podsyca niezaspokojony już niczym potem głód. Poszukiwanie przeżytego raz dowartościowania staje się sensem i otwiera, daje odwagę do stawiania światu zuchwałych pytań, podnosi głowę znad piasku i nie pozwala na powrót oczu wbić w bruk. Kto jest przyjacielem drugiego, jest z zasady wrogiem ignorancji. Zawsze będę pamiętał tę chwilę, kiedy ojciec Marek Sokołowski, jezuita, podsumowując lata naszej współpracy nad mistyką Newmana, położył mi rękę na ramieniu i powiedział: dzięki za tę transoceaniczną przyjaźń. Bo studium poświęcone duchowej doktrynie angielskiego konwertyty przeprowadziliśmy rozdzieleni w tym czasie przez wielką wodę. To nie była nawet nobilitacja. Nie o to chodzi – choć usłyszeć podobne słowa od własnego profesora, znaczyło więcej niż wyróżnienie po dobrze zdanym egzaminie. Ale ojciec Marek miał to coś. Zamiast profesjonalnie, na chłodno oferować studentom warsztat promotora, ujmował osobistą kulturą bycia, mowy i myślenia. Profesor ryzykował relację. Do dziś pamiętam pierwsze wykłady z mistyki ignacjańskiej, jakie ojciec Sokołowski dawał na Bielanach. Zawsze przychodził punktualnie lecz studentom, według właściwej sobie maniery, nie starczało nigdy przerwy na złapanie drugiego oddechu. Bywało więc, że profesor rozpoczynał dyskurs w obecności połowy audytorium. Po trzech minutach, po pięciu i tak dalej, ciągle ktoś dochodził, przepraszał, potrącał ławki, szurał krzesłami. I choć to niewiarygodne, ojciec Marek za każdym razem podnosił się zza katedry, wskazywał cierpliwie wolne miejsca na sali i streszczał spóźnialskim to, co omówił już wcześniej w trakcie rozpoczętego wykładu. Miał nie tyle tytuł, co klasę profesora. Bardzo łatwo jest przecież zmiażdżyć ignoranta ciężarem autorytetu. Dużo trudniej jest udzielić maluczkim - bez autodemonstracji i stopniowo – czegoś ważnego z własnej wielkości. Pewnie dlatego każde ze spotkań z profesorem uskrzydlało, podnosiło, umacniało – więcej jakości niosłem potem w sobie.
Jednym z dowodów świadczących, iż osoba ludzka pochodzi od Boga jest to, że w każdym czasie i w każdym miejscu, niezależnie od stanu fizycznego, psychicznego czy duchowego, tryskając zdrowiem lub cierpiąc latami na wózku inwalidzkim, człowiek zdolny jest się rozwijać. Nie istnieje po prostu nic, co mogłoby ludziom przeszkodzić w postępie wewnętrznym. Progres jest nieodzownym elementem wszystkich lat człowieka. Jest to idealny refleks tej samej cechy, która oświeca dyskretnie wielkie misterium wewnętrznego istnienia Boga. On jest Stwórcą zawsze, nie przestaje stwarzać nigdy. Dlatego z kolei regres, zaniechanie rozwoju, rebelia cierpienia lub gorycz starości, która wygodne otumanienie usprawiedliwia sloganami w stylu: mój pociąg już dawno odjechał – rozeznać trzeba jako przeciwne ludzkiej naturze. Człowiek stworzony jest tak, by postępować zawsze wzwyż i do przodu, nigdy wstecz, nigdy w dół.
Mowa Piotra apostoła, który jako coś więcej niż psychiczny wstrząs przeżył moment zmartwychwstania, w gruncie rzeczy i w pewnym aspekcie, ujawnia jego nową zuchwałość w myśleniu. Niedawny jeszcze rybak staje przed pewnymi swej wiedzy Żydami, aby wykrzyczeć im: jesteście ignorantami! Piotr nie jest w tym momencie hardy. To, co robi, nie jest wadą. Apostoł widział prawdę w jej kompletnej postaci i w świetle tego wydarzenia, religijne konstrukcje faryzeuszów przypominają szkielety świątyń opuszczone przez mnichów, żałobne ołtarze bez ofiary, gardziele niepoświęconych grobów bez dymu kadzideł. Wszystkie więc dosadne zwroty z dyskursu Piotra definiują czym jest duchowa gnuśność: jest zaparciem się świętości i sprawiedliwości, jest wypraszaniem łaski dla zbrodni, jest przeciwko życiu, jest działaniem w nieświadomości, czyli jest ignorancją – najgłębszym z wewnętrznych upadków człowieka! (por. Dz 3, 14 – 17)
Biblijna ignorancja jest stanem zawinionym, wybranym i długotrwałym. Może mieć sens intelektualny, moralny, duchowy lub kulturowy - czyli społeczny. Przez to jest gorsza od grzechu, który dotyka człowieka jedynie jako konsekwencja słabości. Nie ma też nic wspólnego z prostotą, brakiem wiedzy czy niedostatkiem oświecenia. Ignorancja w Piśmie Świętym to upór przeciwko prawdzie, podyktowany którymś z następujących motywów: bo tak jest wygodniej, bo nikomu nie trzeba się sprzeciwiać, bo nie muszę iść pod prąd, bo trudno jest ścierpieć krytykę, bo łatwiej jest wyprzeć coś z siebie niż to korygować, bo jestem skreślony, gdy megafony tego świata okrzykną mnie świrem lub fundamentalistą. Ignorancja ma swoje przyczyny, przebieg oraz konsekwencje. Przyczynami są zazwyczaj przeciętność, bezmyślność, komfort lub dowolnie przyjęty kompromis. Przebieg podobny jest do stopniowego zapadania się osobowości w głąb człowieka, aż do zaniku inteligencji, refleksji oraz rozeznania. Ignorant z dnia na dzień coraz bardziej zadowala się populizmem i rozrywką, które do spółki razem warunkują znacząco jego decyzje i wybory. Wreszcie konsekwencja jest jedna – człowiek zgadza się być manipulowanym i nie ma sił by to zmienić. Prawem apostoła by mówić tak radykalnie jest historyczny fakt, że Chrystus – jeszcze tego samego dnia, w którym zmartwychwstał – oświecił umysły świadków, czyli przemógł w nich stan przeciwnej odkupionej naturze tępoty, ciemnoty, wreszcie ignorancji (por. Łk 24, 45).
Jedną z najbardziej frapujących zagadek współczesnego katolicyzmu jest dość powszechny już proceder, w wyniku którego najbardziej inteligentni, wykształceni i oświeceni członkowie Kościoła, z rozmachem wypierają się pierwszych miejsc na rzecz ubóstwa i slumsu. Jaki bowiem impuls poruszył Alberta Chmielowskiego, aby podeptać karierę genialnego malarza i zejść do ogrzewalni lub Matkę Teresę z Kalkuty, by zostawić wychowawczą pracę w kolegiach dla bogatych i żyć na indyjskiej ulicy? Albo co dotknęło inteligentnego wykładowcę i psychologa Benedicta Groeschela z południowego Bronxu, który wpoił w swych braci konieczność ponownej odnowy franciszkanizmu? Gdy ronin poznaje ich życie, podobnie zuchwały dreszcz oświecenia przeszywa jego wrażliwą duszę. Ronin doszedł przez wierność mądrości do progu tego samego w swej cenie wyboru i wie, że stał się niewygodny. Są takie gabinety i kręgi, do których nie zostanie nigdy zaproszony. Upływał czas, przemijało życie i w pewnej chwili ronin zdał sobie sprawę, że nabyta mądrość może być przeszkodą do awansu. Musiał wtedy wybrać: pozostaję mądrym roninem i nie mieszczę się albo staram się zmieścić, skrywając światło mądrości do podziemia i grając przed oczyma zazdrosnych kombinatorów. W przypadku drugiego z możliwych scenariuszy siostrą ronina stałaby się ignorancja. Co prawda, jeszcze chwilę łudził się, że może jednak ktoś tę mądrość odpowiednio wyceni i stosownie zużytkuje. Gdy przestał się łudzić, został mnichem: człowiekiem kompletnym, ubogim, płóciennym trzosem, bryłą całkowitą, milczeniem nieśpiesznym w słowach – i wówczas zmieścił się w życiu. Mnich ronin szybko wyszedł ze zdumienia – wszak salon nie zdał sobie sprawy z pożytków jego mądrości! Nie znaczyło to jednak, że nikt jej nie potrzebuje. Odesłany na margines, bez oklasków, dywanów, bez kamer, znalazł się wśród ludzi biednych, o których planach i celach świat nie chce nawet słuchać. Ubodzy i prości nie dysponują niczym, mają jednak pragnienie mądrości. Syci i wpływowi dla odmiany dysponują wszystkim, są jednak nadzwyczajnie głupi. Ronin żyje więc z daleka. Swoim zwyczajem, po jakimś czasie, powraca znów i znów do wzruszającej lektury książki Archibalda Josepha Cronina pod tytułem Klucze królestwa.



środa, 18 kwietnia 2018

KODEKS RONINA

(16) Wielka cisza ronina

Intymność to cnota wyparta z wyobraźni współczesności. Myślę o powszechnym dość i bezwiednym w większości przypadków odruchu z cyklu facebook-story: wszystko co ludzkie wieszam na ekranie. Smutek po zgonie cioci z Konstancina, narodziny kociaków z kocicy, nowe zęby po wizycie u stomatologa i łańcuszek wsparcia dla koleżanki po przeszczepie biustu. Ów nudyzm emocjonalny ma za zadanie podporządkować absolutną prawdę egzystencji dowolnej fabule istnienia. Będą czytać moje donosy, wierząc, że jestem tym, kim nie jestem. Wspominam o tym z obawą, by nie wstąpić przypadkiem do kręgu celebrytów - nudystów. Zmuszony zostałem bowiem do napisania ze szczerością słów, które zrobią łatwą karierę na wszystkich estradach wirtualnej autoodsłony: miałem kryzys! Przed laty, w samym epicentrum formacji, na przejściu między filozofią a teologią, świat prawd chrześcijańskiej wiary przestał mi się łączyć w jakąś wyczekiwaną całość logicznej układanki. Filozofię studiowałem z zapałem. Bóg ujawniał się w prawdzie. Rozumiałem i wiedziałem, co z czego pochodzi. Przejście po dwóch latach od filozofii do teologii systematycznej - nawet nie wiem: dlaczego? - skończyło się dla mnie wstrząsem, tumanem intelektu i mgłą. Rozważałem po cichu przed wszystkimi dokończyć trzeci rok w seminarium i pójść sobie w świat. Wszedłem w kryzys!
Wtedy właśnie stosowni formatorzy zaprosili biskupa Edwarda Dajczaka w roli kaznodziei na kilka dni wielkopostnych rekolekcji w seminarium. Ten biskup był jakiś inny. Gdy o poranku przed jutrznią wchodziłem do kaplicy, on już tam klęczał w skupieniu. Uczył nas modlitwy nie tyle katechezą, co osobistym jej doświadczeniem. Gdy głosił nauki, patrzył przenikliwie gdzieś poza horyzont. Żył w nim pelikan Bożego Słowa. Autentyczne piękno przepowiadania wyszarpywał sobie spod serca. Zmagał się bardziej za nas, niż z nami. Wszystko to, co obserwowałem, oswoiło mnie do tego stopnia, że trzeciego dnia rekolekcji, na chwilę przed finiszem, poprosiłem biskupa o rozmowę. Mistyk ambony wielkich lotów okazał się bliskim, cierpliwym rozmówcą. Odsłuchał ze mnie wszystko. Było czymś oczywistym i dla mnie i dla niego, że w pierwszym i ostatnim, bo przecież przelotnym kontakcie, nie wolno udzielić kategorycznych odpowiedzi. Biskup Edward starał się po mistrzowsku rozszerzyć horyzont problemu, pomóc mi odejść od ściany, zobaczyć świat poza linią kryzysu. Dzielił się też otwarcie własnym życiem.
W trakcie formacji w seminarium – mówił – wszystko było rytmiczne i odmierzone. Miałem swój schemat, łatwo było pilnować modlitwy, a treść medytacji z reguły ktoś podpowiadał. Natychmiast po wtargnięciu w pracę duszpasterską, utraciłem równowagę działania i skupienia. Zajęć było za dużo. Zresztą każdą aktywność duszpasterską przeżywałem z właściwą początkom radością kapłańskich pierwocin. Ale modlitwę zaniedbałem. Pewnej soboty – kontynuował swoje świadectwo biskup – jak zwykle starałem się przygotować kazanie dla parafian na niedzielę. Otworzyłem Biblię z czytaniami, wziąłem papier do ręki i długopis. W między czasie zadzwonił telefon, a palcem lewej ręki włączyłem telewizor, nasłuchując wydarzeń z kraju. Coś pisałem. Nagle całe moje wnętrze przeszył nieznany dotąd ból: ja nie słyszę Boga!
Obserwując współczesny świat, można stwierdzić, że cała cywilizacja dziś słucha czegoś aż do przemilczenia kogoś. Jesteś w metrze, autobusie czy tramwaju i widzisz, jak ludzie mają słuchawki na uszach, gumę w ustach a szklaną watę w oczach. Nie próbuj ich rozproszyć, podpytać, zaczepić. Wyciągnięta ręka zagubi się na szlakach światłowodów, umrze z głodu w gardłach wirtualnych sieci, zagubi położenie na mapie politycznych plotek czy oślepnie do reszty w kinetoskopach kabaretów. Trzeba więc dla przyzwoitości podkreślić znaczącą różnicę między nawykiem słuchania u współczesnych a odwiecznym słuchem wiary. Metodą świata jest zewnętrzna intensyfikacja dźwięku. Chodzi ostatecznie o to, by coś usłyszeć. Duch wiary podkreśla natomiast konieczność nabycia wewnętrznej umiejętności wyciszenia. Trzeba zdobyć się na odwagę życia w ciszy, by słuchać.
Taka dychotomia słyszenia i słuchania zdradza również dwuwarstwową istotę problemu. Po pierwsze - to, że dźwięk narasta, wibruje i wypełnia sobą całą przestrzeń wokół, powoduje niedosłuch jako wewnętrzną wadę w człowieku. Ten właśnie – rozproszony kakofonią odgłosów - traci poprawną orientację duchowego słuchu. I wprost przeciwnie. Zapadająca w zewnętrzną przestrzeń cisza, potęguję zdolność zasłuchania. W duchowym znaczeniu słuchać nie tyle znaczy absorbować chaotycznie dźwięki, co myśleć, modlić się, rozróżniać, kontemplować, rachować sumienie i dokonywać wyborów. W konsekwencji intensywna kumulacja dźwięków ogranicza twórczość człowieka do płytkiej możliwości interpretowania tego, co słyszy. Natomiast umiłowanie ciszy wyzwala w nim właściwą ludzkiej osobie, pełną kreatywność, która polega na świadomym, wolnym i zorganizowanym prowadzeniu linii życia. Po drugie – uzależnienie od zewnętrznego komentarza bądź też akceptacja statusu ciszy, istotnie decyduje o tym, gdzie znajduje się centrum dowodzenia człowiekiem. Jeśli zostanie on zaintubowany kompulsywnie przez całą gamę agresywnych dźwięków, będzie decydować o nim polityka, biznes, moda lub rozrywka. Gdy potrafi zwrócić się w ciszy do samego siebie, w sobie też wcześniej czy później – przez sumienie, rozum i serce – znajdzie niezawodne miejsce podejmowania decyzji codziennych, przełomowych, trudnych a nawet heroicznych. Dla nikogo nie jest bez znaczenia, co nim rządzi? Z tego właśnie powodu odciski po słuchawkach na uszach oznaczają depresję, a pogłębiony wyraz oczu – niezależność.
Dla wielu Paweł z Tarsu przypomina aktywistę. Jest nieustannie w ruchu. Ma niespokojne wnętrze, gwałtowny, prowokuje do zmiany mentalności. Gaduła wzniecający wokół siebie wiele hałasu. Paweł przebiegł połowę świata, zakładał nieskończoną liczbę wspólnot, mieszał się do areopagów. Napominał, motywował lub karcił – ideał dla współczesnego ewangelizatora. Najczęściej więc dziś przytaczanym przez wszystkich zdaniem z listów pawłowych jest słynna lamentacja apostolska, która w Słowie Bożym zapowiada w szerokim sensie apokaliptyczne podsumowanie historii: “Biada mi bowiem, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9, 16c). Niewielu jednak zwraca uwagę na to, że szesnasty werset dziewiątego rozdziału pierwszego listu do chrześcijan w Koryncie, jest złożony z trzech równoważnych części. Jedna nie jest zasadna bez drugiej. Ruch, dźwięk i aktywny radykalizm ostatniego zdania, to dla Pawła z Tarsu konsekwencja osobistego, niepowtarzalnego przeżycia duchowego, jakie opisuje on w częściach a i b, wyznając: “Nie jest dla mnie powodem do chluby to, że głoszę Ewangelię. Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku”. W podstawowej decyzji formującej styl życia Apostoła Narodów, trzeba odczuć ponad wszystko wewnętrzny ciężar sumienia, oświeconego rozumu i zdobytego przez Boga serca, które pozwala Pawłowi znaleźć siebie nieskończenie wolnym wobec aktualnych uwarunkowań kultury, polityki i propagandy. To właśnie nazywa on świadomością ucznia. A kiedy jej dosięgnął? Oślepiony pod Damaszkiem. Sparaliżowany słowami Jezusa. Nieco ośmieszony w swej pozie - przecież nic nie widzieli jadący obok niego żołnierze! Słyszeli coś, czego nie byli w stanie słuchać! (por. Dz 9,7). Miesiącami potem czekał na Barnabę, który zaprosił go hojnie do chrześcijańskiej rodziny w Rzymie. Odosobnienie i oczekiwanie są niezbędnymi elementami, których potrzebuje człowiek by słuchać, czyli rozeznawać i rozumieć. Tym samym Paweł z Tarsu nie jest uwiedzionym zewnętrzną aktywnością administratorem pierwotnego Kościoła. Jest za to wsłuchanym w przekaz Słowa i wpatrzonym w światło łaski kontemplatykiem. Tylko tutaj odkryć można źródło nadzwyczajnej skuteczności jego życia i totalne centrum dowodzenia jego apostolskiej misji.
Doświadczony ronin rozumie dziś życie. Dane mu było przechodzić wszystkimi ścieżkami spotkań, rozstań i wypadków. Zna dni chaosu, głośnej muzyki i pazernej propagandy megafonów. Pamięta jeszcze noce, podczas których nie gasił nocnej lampki. Potrzebował światła dla przytłumienia strachu. Spod półprzymkniętych o północy powiek śledził lot ćmy, mozolnie sunącej w stronę elektrycznej poświaty. Motylicę i szpilkę brał za jedyną, prawdziwą relację. Ronin latami gniewał się na siebie, by obrażać następnie innych, na próżno szukając spełnienie w zupełnym wyzuciu się z przyzwoitości. Pewnego ranka znaleziono go nagiego na plaży, z zaschniętymi od soli wargami, bez ubrania i portfela. W tamtej chwili pierwszy raz od lat wyszeptał ze wstydem: to już nie jest życie, tak dalej być nie może! Ale nawet do Boga powracał z krzykiem. Oskarżał siebie bez litości, siłą okrutnego ascetyzmu nadrabiając roztrwonione lata. Nie chodził do kina, chłostał wzrokiem całujących się na ulicy nastolatków, obiegał wszystkich egzorcystów świata, codziennie recytując psalmy i stare modlitwy z wydanego przed wiekami, łacińskiego śpiewnika. Pokochała go takim najmłodsza siostrzenica proboszcza. Stary kapłan katolicki słuchał ronina uważnie, z delikatną mądrością oddzielając łaskę od egzaltacji. Kiedy pierwszy raz po latach przyjmował Komunię Świętą, nadeszła burza i w mazurskiej wiosce wyłączono prąd. Drewniany kościółek nad brzegiem jeziora zatonął w wieczornym milczeniu, podobny do starego organisty, co przespał kazanie i zapomniał grać swoje pieśni, podpierając z chóru brodę na dłoni. Dziś wewnętrzna cisza stanowi centrum dowodzenia chrześcijańskiego ronina. Cisza sumienia, które odróżnia prawdę od fałszu. Cisza woli bez zawahania. Cisza rozumu odważnego w myśleniu. Cisza serca pewnego swej miłości. Jak do tego doszedł? Stało się tak, gdy ronin przestał ciskać z krzykiem twarde słowa przeciwko światu i zgodził się zwrócić Słowo Boga w milczeniu przeciwko sobie.


czwartek, 1 lutego 2018

KODEKS RONINA

(15) Kotwica ronina i zasada kopernikańska

Najsilniejszymi mocarzami, którzy sprawnych w gębie ideologów powalają bez widowiska, krzyku czy propagandy, są ludzie przeciętnej postury, mrukliwi stratedzy i mali rycerze z legend. Taki nie łamie podkowy w ręku i nie śpieszno mu do bitki na gminnych potańcówkach, ale kiedy już sprowokuje go życie do zaciśnięcia pięści, marnie kończy ten, kto niepozornemu gigantowi chce zakroczyć drogę. Zawsze miałem wrażenie, iż tak bez hałasu a skutecznie, o najważniejsze rzeczy na świecie walczył Paweł Milcarek. Właściwie nie wiem, czy możemy nazywać się przyjaciółmi? Chronicznie ogołoceni – pan Paweł i ja - z chwil wolnego czasu dla siebie, rwaliśmy na wszelkie sposoby konieczne do wspólnego myślenia i modlitwy momenty. Stwierdzę trochę z przekąsem, że najwięcej wolnej przestrzeni dla wymiany poglądów mieliśmy gdzieś w podróży. Jeśli przywołuję nazwisko Paweł Milcarek, to zawsze pojawia się w mojej pamięci człowiek w warszawskim metrze, owinięty w zimowy szal na kolei w Kutnie, wybiegający szybkim krokiem z Dworca Centralnego, z plecakiem na prawym ramieniu, witający się serdecznie, by natychmiast porwać mnie do wspólnego korowodu na spotkanie w radiu, wydziale czy innym wydawnictwie. Przemierzaliśmy wiecznie spóźnieni serpentyny ruchomych schodów, zmyte deszczem chodniki i szklane windy, właśnie wtedy najgłębiej dyskutując o tradycji, Newmanie, sumieniu i liturgii. Pan Paweł wyglądał jak przeciętni Warszawiacy wokół – z wełnianą czapką nasuniętą na wysokość okrągłych okularów – ale mówił jak nieprzeciętnej klasy filozof, pisarz, analityk. Mylę się – w Pawle Milcarku, młodym niegdyś harcerzu, potem głowie wielodzietnej rodziny, katoliku świeckim i założycielu ambitnego czasopisma, zawsze odzywał się mnich.
Tamtej zimy po spotkaniu w Płocku odwoziłem Milcarka aż do Kutna. Dany nam był tym razem rzadki luksus godzinnej, swobodnej rozmowy. Już na samym dworcu, jakby sumując to wszystko, pan Paweł jeszcze przed wejściem na peron, odwrócił się i powtórzył po swojemu, z naciskiem: proszę księdza, suaviter sed fortiter...tak trzeba! Skąd ci skromni ludzie mają tak niezwykłą siłę? Pamiętam jeszcze, jak późnym wieczorem gdzieś w styczniu, podróżując z Warszawy do swoich, przejechałem przez urokliwy Brwinów, by dostarczyć jakiś tekst do redakcji. Milcarków w niezliczonej ilości zastałem na modlitwie w ich domu. Nieco speszony sytuacją i moim natręctwem nie w porę, chciałem tylko zostawić papiery, podpisać co konieczne, pozdrowić noworocznie i wycofać się dyskretnie. Pan Paweł poprosił mnie tuż przed drzwiami o błogosławieństwo. Z ochotą podniosłem prawą rękę, gdy wszyscy obecni tam – od dzieci po dziadków – klęknęli z powagą i wiarą, kreśląc znak krzyża na czołach.
W pobieżnym czytaniu dwóch monumentalnych pism doby wczesnego chrześcijaństwa – przynależącego do porządku objawienia Listu do Hebrajczyków oraz należącego do porządku patrystyki Listu do Diogneta – można popaść w płytką i pozorną sprzeczność, cechującą z reguły przejściowy zapał natchnionych chwilą lektorów. Anonimowy chrześcijanin z drugiego wieku wyjaśnia swemu przyjacielowi, nieochrzczonemu Grekowi, tajemnicę wiary, umieszczając chrześcijaństwo śmiało w zmiennym kontekście kultury, polityki czy społeczeństwa. Jest to bez wątpienia koncepcja religii otwartej na różnorodność. Jeśli Diognet zostanie chrześcijaninem, tlenem jego wiary będzie świat i zmienna egzystencja człowieka, cała ta rzeczywistość tętniąca wielobarwnym rytmem, tańcem, reformą, karnawałem. Zastanawia więc siłą rzeczy, że z kolei w szóstym rozdziale Listu do Hebrajczyków, autor nowotestamentowego pisma zdobywa się na jednoznaczne przywołanie znaku kotwicy – stałości pośród rozszalałych fal, oporu wobec przypadkowego losu, fundamentu, portu, kawałka stali podobnego skale, którego nie przesuną ruchome piaski czasu, wytrwałego podtrzymania kierunku wobec kaprysów namiętnego wiatru – mówiąc z żelazną pewnością ducha: “Dlatego Bóg, pragnąc okazać ponad wszelką miarę dziedzicom obietnicy niezmienność swego postanowienia, wzmocnił je przysięgą, abyśmy przez dwie rzeczy niezmienne, co do których niemożliwe jest, by skłamał Bóg, mieli trwałą pociechę, my, którzyśmy się uciekli do uchwycenia zaofiarowanej nadziei. Trzymajmy się jej jako bezpiecznej i silnej kotwicy duszy, kotwicy, która przenika poza zasłonę, gdzie Jezus poprzednik wszedł za nas, stawszy się arcykapłanem na wieki na wzór Melchizedeka” (Hbr 6, 17 – 20).
A jednak w świecie stworzonym przez Boga ani wewnątrz wiary, która przyszła od Niego, nie ma sprzeczności. Tak samo nie znajdzie się realnego konfliktu między wiernym trwaniem w stałości a dynamicznym udziałem w różnorodności. Jest możliwe harmonijne łączenie świadomej tożsamości z otwartym dialogiem. Co więcej, w chrześcijaństwie ewangelicznym naprawdę zdolny do misji w świecie – czyli do spotkania z tymi, którzy nie słyszeli jeszcze lub już nie chcą znać głosu Chrystusa – jest świadek – czyli człowiek pokornie świadomy tego, kim w istocie jest. W najbardziej oddalony kres zwątpionego świata nie ma co iść chrześcijanin niepewny swego rozumu, sumienia czy ducha. Jak można liczyć na sukces przedsięwzięcia, wchodząc na ruchome piaski tak niepewnym krokiem? Nieść misję najdalej oznacza stąpać z konsekwencją naprzód, a jednocześnie nieustannie czuć w dłoni ciężar kompasu, który niechybnie wskazuje na dom. Irytującym znakiem naszej jakże chwiejnej kultury, jest dręczący dziś człowieka, świat a nawet Kościół, sztuczny rozdział: różnorodność w opozycji do wierności, otwartość wobec tożsamości, czy misja w sprzeczności z tradycją. Wielu sądzi zatem, że wybierając różnorodność, musi zaprzeć się tożsamości. Że idąc na krańce świata, trzeba wytrzeć z pamięci jego centrum. I że nazywać się misjonarzem może tylko człowiek o zaburzonej i chaotycznej nowinkowości, zdolny w swej zuchwałej odwadze łamać w łapach z trzaskiem wątły pień tradycji.
Jeśli w którejkolwiek z przestrzeni wartości podstawowych człowiek ulega ciężkiej konfuzji i popada skutkiem tego w gniew, uprzedzenie lub podziały, tam z pewnością obfite żniwo zbiera ignorancja. Tak samo w podstawowej kwestii odnalezienia się między wielobarwnością a wspólnym mianownikiem, człowiek zaczął gubić się w swych podstępach, gdy zrezygnował z szacunku wobec jednej z głównych zasad klasycznej filozofii, uczącej bezbłędnie odróżniać istotę rzeczy od jej akcydensu albo formę od materii. Żonglując swobodnie między esencją rzeczywistości a jej mutacjami, zastępując jedno drugim dowolnie, bez logiki i sensu, człowiek pomieszał w rozeznaniu to, co jest przejściowe - więc nie decyduje o jego przyszłości, od tego, co jest niezbywalne - co zatem podtrzymuje oddech w jego płucach, bez czego żyć się nie uda. Obecna epoka jest tak niespokojna, ponieważ stanowi uciążliwie przedłużający się moment wychodzenia z hylemorficznej katastrofy. Panika błędu chwyciła ludzi za gardło, zaczęli więc wszyscy pędzić w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Każdy jednak napiera z furią na własne podwoje. A tłum zamarł zmylony gdzieś między tymi, którzy za drogę wybawienia uznają absolutyzowanie formy, a tymi, którzy w oburzeniu konserwują istotę rzeczy. Wreszcie przyjdzie ktoś mądry, kto krzyknie: nie tędy! Możesz zmienić buty, język, adres, nazwisko i architekturę – nie stanie się nic. Musisz zachować jednak prawdę, sumienie, rodzinę, liturgię i dogmat – bo zginiesz. W jednych drzwiach wówczas modernista poda rękę integryście.
Ronin chwyta kotwicę w dłoń i odcumowuje łódź od brzegu. Jest nowoczesnym obywatelem świata, który wszystko, co święte konserwuje w sercu. Zmieniający się krajobraz otoczenia nie jest w stanie zmylić go lub sprawić, by zgubił stały kierunek swej drogi. Chętnie przysiada się na targowisku idei do wspólnego stołu słuchając tylko, z rzadka dyskutując. Tamci już wiedzą, kim on jest. Widzą, co czyta. Słyszą o jego wyborach. Dociera do nich, jak żyje, który dzień jest dla niego święty, z jakiej klasy ludźmi poprzestaje. Wszyscy mówią z przemawiającym do innych szacunkiem: ten katolik ronin to twardziel ale swój.
Musi być zatem centrum integrujące różnorodność z fundamentem. Aby uleczyć dysonans między tym, co stałe, a tym, co ruchome w religii, kulturze lub społeczeństwie, trzeba może jeszcze wrócić na chwilę do sedna nauk ścisłych. Współczesny dylemat ludzkiej dysproporcji między materią a formą, warto analogicznie rozczytać w świetle znanej reguły fizyki, nazywanej zasadą kopernikańską lub kosmologiczną. Głosi ona – choć sprawiedliwie mówiąc, nie wymyślił jej wcale Kopernik – że wszechświat jest jednorodny, izotopowy w dużych skalach przestrzennych. Dzięki temu dla wielu obserwatorów, umieszczonych w dowolnych miejscach kosmosu, wygląda on podobnie a uśrednione parametry obliczeń są wszędzie jednakowe. I kto jest zdolny wyjaśnić, w jaki sposób całe galaktyki ciał niebieskich mieszczą się w jednej źrenicy człowieka?


środa, 20 grudnia 2017

KODEKS RONINA

(14) Ostatnie spojrzenie ronina

Nie ma spojrzeń nic nie znaczących. Nawet unikanie wzroku ma swoją wymowę. Myślę, że znacznie szybciej i dużo głębiej uczymy się mowy oczu niż języka ust. Ludzkie słowa potrafią kłamać. Oko człowieka jest zaś spontanicznie szczere, widoczne w pierwszym kontakcie i przejrzyste. Niektórzy więc usiłują zakrywać wzrok jak dzieci dłońmi lub jak kłamcy podczernionymi okularami. Na próżno. Oczy ukryte deklarują swoje coraz śmielej. Relacje ludzi wypełniają się niewypartą treścią, gdy krzyżuje się w nich ufny wzrok dziecka, gniewne spojrzenie wojownika lub miłosna tęsknota zakochanych. Wyraz oczu jest syntezą ludzkiej osobowości. Być może dlatego do dziś noszę w jasnej pamięci – jakbym zagapił się zdumiony w drugą stronę zwierciadła czasu – trzy spojrzenia pana Janusza i jedno jego żony. Nie wiem, który to był rok ery Pańskiej ale czułem jak w samo południe doskwierał nam sierpniowy upał. Ledwo ruszyliśmy z płockiej katedry na pielgrzymkę w stronę Częstochowy. Na pierwszym postoju w lesie za rezerwatem pan Janusz ściskał mnie serdecznie. Wiele lat pielgrzymował, w tym roku musiał jednak zaraz z Gostynina zejść na powrót do Płocka. Od krótkiego czasu zamieszkiwał go nowotwór, trzeba więc było rozpocząć długie, męczące, chemiczne zapasy z egzystencją. Wzrok pana Janusza tego dnia miał w sobie wolność, swobodę i modlitwę. Takim akcentem napełniają się oczy każdego, kto od świtu - nie ważne, że chwilę - może pielgrzymować.
Po kilku miesiącach, zimą, zadzwoniła do mnie żona pana Janusza - zresztą kobieta wspaniała, dyskretna i silna. Chodziło o to, by przyjść do ich domu z namaszczeniem chorych i adwentową spowiedzią, a potem regularnie, co miesiąc zanosić panu Januszowi Komunię Świętą. Spotkałem go wtedy powalonego potęgą bezwzględnego przeciwnika, w łóżku. Pan Janusz patrzył na mnie zrozpaczony. Żona nie przestawała się krzątać, zagadując ciążący nam wszystkim pesymizm sytuacji. Cóż jednak z tego? Strumień słów z przemowy o bożonarodzeniowej radości deptały bezwzględnie, trupio zdradzieckie legiony łez, płynące z kącików oczu żony pana Janusza. Minęły prawie trzy lata, gdy ksiądz Romuald poprosił mnie o prowadzenie dnia skupienia przed Wielkanocą w Miejskim Hospicjum na płockim Międzytorzu. Choć nigdy nie dane mi było służyć tam za kapelana, byłem i jestem od lat osobiście, duchem, sercem, uczuciem związany z tym miejscem, środowiskiem i ludźmi. Po medytacji odprawialiśmy szczególną Drogę Krzyżową, rozważania poszczególnych stacji prowadząc w pokojach pacjentów. Przy Weronice, która ociera twarz zmęczonemu Chrystusowi – nawet nie przypuszczając – znalazłem się w sali pana Janusza. W pobliżu łóżka śmiertelnie chorego stała jego żona, z chusteczką przy oczach i wzrokiem pełnym przedwczesnego cienia. A on sam nie mógł nawet już mówić. Po modlitwie wyciągnął do mnie rękę i tę ostatnią chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Pan Janusz na kilka godzin przed śmiercią miał w sobie jasny wzrok nowonarodzonego dziecka.
Od bardzo wielu lat noszę w sobie bezgraniczny respekt dla postaci Ambrożego z Mediolanu. Wczesnochrześcijańskie podania głoszą, że przy narodzeniu niemowlęcia około 340 roku w niemieckim dziś Trewirze, rój pszczół osiadł nagle na ustach maleńkiego chłopca. Dla pokąszenia warg czy dla obłożenia ich miodem? Przerażona matka gestem ręki chciała odegnać pszczoły jednak ojciec powstrzymał żonę, czekając aż one same zostawią niemowlę w spokoju. Ambroży był bratem dwóch świętych: Marcelina i Uraniusza Satyra. Śmierć tego ostatniego, którą biskup Mediolanu opłakiwał z bólem, dogłębnie poruszony, skłoniła go do napisania okolicznościowego dziełka, kryjącego w sobie jednak wstrząsające przesłanie. W „Mowie o życiu brata Satyra”, Ambroży  wychodząc od pawłowej logiki jakościowego rozdźwięku między śmiercią, która podobna jest do zysku, a życiem na tym świecie, które przypomina nieustanne cierpienie (por. Flp 1, 21 – 24), niespodziewanie dochodzi do gloryfikacji aktu śmierci, jako definitywnej dla dziejów świata decyzji Boga. Przez ukrzyżowanie Syna Bożego człowiek dosięgnął zbawienia. Z tego powodu też świat chrześcijański celebruje śmierć Chrystusa jako najbardziej wzniosłą rocznicę w ciągu roku. Śmierć zatem nie była częścią ludzkiej natury od początku – konkluduje Ambroży – ale dobry Bóg dołączył ją do losu człowieka jako uleczenie! W efekcie bowiem separacji stworzenia od Stwórcy, egzystencja ludzka stała się nieznośna, pełna ciężaru pracy i nadmiernych cierpień, które człowieczy los uczyniły żałosnym. Nieśmiertelność bez łaski obróciła się w przekleństwo. Aby więc wybawić człowieka od ciążącego nad nim wiecznie ucisku, Bóg pierwszy raz okazał swe miłosierdzie i zesłał Adamowi śmierć dla uzdrowienia (por. Św. Ambroży, Mowa o życiu brata Satyra, księga II, 40 nn). Kto miałby śmiałość pomyśleć, że śmierć nie przynależy do atrybutów Bożej sprawiedliwości lecz w istocie jest aktem Bożego miłosierdzia? Nie skazuje lecz wyzwala? Pszczoła, co obsiada wargi dziecka, chcę ukąsić czy osłodzić?
Chrześcijański ronin przez całe życie uświadamia sobie w jaki sposób będzie odchodził z tego świata. Śmierć dla ronina jest logicznym wyprowadzeniem podstawowej linii jego myśli, słów i uczynków poza próg wieczności. Jak nie może być istnienia, którego nie zakończyłaby śmierć, tak samo nie ma śmierci odmiennej od stylu istnienia. Jeśli ludzka egzystencja jest w gruncie rzeczy systematycznie narastającym procesem wyzwalania się człowieka z rzeczy, które przeszkadzają w dosięgnięciu pełni, tak śmierć będzie momentem wiecznego wejścia w posiadanie tego jedynego, co konieczne. Na ile zatem oddałem, na tyle i dosięgnę. Człowiek nie wyzwala się przy tym tak, jak sam chce, z tego, czego już nie potrzebuje lub wtedy, gdy tego zapragnie. Cykl odbierania złudzeń w życiu jest zaskakujący, gwałtowny i obiektywny – krótko mówiąc, nie jest zależny od naszych upodobań. Tak więc ronin z całych sił, rozumnie, w sposób moralnie uporządkowany, bez niepokojącej niedojrzałych sztucznej zwłoki, staje się gotowym by ostatni raz tutaj i pierwszy raz tam, objąć pełnym spojrzeniem cztery rzeczywistości podstawowe dla życia. Ronin patrzy na cały świat bez podziałów. Ronin spogląda na wszystkich ludzi z jednakowym szacunkiem. Ronin widzi swoje serce całkowicie otwartym. Wreszcie ronin rozpoznaje Boga takim, jakim On naprawdę jest, a nie takim, jakim chciałby Go odczuwać. Ronin może już odejść.
Ten sam ksiądz Romuald, który przed laty prowadził mnie po Drodze Krzyżowej salami płockiego hospicjum, napisał mi w liście, że jest gotowym na śmierć. Lubię chodzić ulicami Płocka – mówi – lubię wejść do katedry. Czuję, że nie gnębią mnie już ludzkie ambicje, nadmierne plany i rywalizacja. Chcę być naturalnie dobry i żyć w zgodzie ze wszystkimi. Jedyne czego pragnę dziś, to by świat szedł dalej drogami prawa objawionego. Poruszyło mnie bardzo to ostanie zdanie, choć zarazem ufam, że nie było ono zdaniem do mnie ostatecznym. Pewne jest tylko to, że jak żyłeś, tak też ostatni raz dane ci będzie spojrzeć na ten świat.


czwartek, 23 listopada 2017

KODEKS RONINA

(13) Wszystkie ciężary ronina
Tuż przy trzecich drzwiach od lewej na górnym piętrze domu Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny w Mławie, od wewnętrznej ściany - więc widoczny dopiero dla tych, co przekroczą próg konwentu - wisiał obrazek z Afryki. Kto zająłby się wyceną jego prawdziwej wartości? Wykonano go z afrykańskiej, taniej trzciny, naniesiono węglanym rylcem czarne postaci w tańcu na tle słomianych chałupek. Nigdy nie zwróciłbym oczu na obrazek, gdyby nie przyszło mi wyczekiwać tamtego dnia spotkania z przełożoną domu. Drzwi otworzyła sędziwa siostra Krzysztofa. Pozdrowiła mnie ciepło jak zawsze, po czym zanikła w przyciemnionym korytarzu, ofiarowując się w poszukiwaniu przeoryszy. Wodziłem wzrokiem po ścianie, aż dotarłem okiem do afrykańskiego obrazka. Przełożona zwlekała dłuższą chwilę z audiencją więc zajęła się mną dobra siostra Krzysztofa. Zrobiła ciepłą herbatę w mroźne popołudnie. To ona ten obrazek wiele lat temu przywiozła z Libii. Nie pomyślałbym nawet, że siostra Krzysztofa mogła być dawniej misjonarką. Chyba od dziecka tak jak i potem zresztą, bez przeobrażeń ni upływu czasu, widywałem ją na ulicach Mławy. Od dnia, gdy zamieszkała w klasztorze nad plebanią czas się dla niej zatrzymał. Miałem wrażenie, że zawsze wyglądała tak samo, chodziła tym samym krokiem i dźwigała ze sklepu te same ciężary z zakupami. Siostra Krzysztofa dbała w Mławie o zakonną kuchnię i pralnię. Pachniała więc proszkiem od ciasta i prania, miała niesłychanie dobrą twarz, spracowane dłonie oraz rozmodlone oczy. Aż do rozmowy pod obrazkiem przypisywałem jej tylko dwie funkcje. A ona była misjonarką. Miałem szczęście, bo potem zostaliśmy rzadkiej klasy przyjaciółmi: siostra Krzysztofa – doświadczona wiekiem zakonnica i ja, klecha smarkacz. Żyliśmy daleko jedno od drugiego ale zawsze pytaliśmy o siebie. Mieliśmy zaledwie chwilę na rozmowę i wiedzieliśmy o sobie wszystko. Nie często spotyka się człowieka o duszy tak po prostu szlachetnej, jakby najdalszej od korupcji. Siostra Krzysztofa odeszła jak istniała, nikomu sobą nie robiąc problemu. Wszak żyła tak, jak afrykański obrazek, który sama przywiozła z Libii – na drugim planie, z taniego materiału, za drzwiami. Aż po dziś dzień, gdy przekraczam próg domu Sióstr Misjonarek w Mławie, instynktownie wzrokiem poszukuję obrazka, a w korytarzu widzę wychodzącą ku gościom siostrę Krzysztofę. Tak nas wszystkich jakoś dźwigała ku górze i odmawiała stanowczo, bym jej siatki z zakupami choćby raz mógł udźwignąć na piętro.
W umysłach i ustach ideologów oraz reżyserów propagandy bycie katolikiem to przede wszystkim doświadczenie ciężaru wiary. Zwątpienie jest przytłaczające, to fakt. Nie dziwi zatem, że ludzie zmiażdżeni depresyjnym pesymizmem epoki, pragną to samo smutne uczucie przypisać wszystkim innym, zwłaszcza tym, którzy mają nadzieję, ufają miłości lub poszukują zbawienia. To dlatego w podejrzeniach wielu chrześcijaństwo od pierwszego kontaktu wyraża zawsze, wszędzie i przez wszystko deprymujący ciężar Krzyża. Być katolikiem – udowadniają nam powszechnie – to uginać się tym samym pod ciężarem drastycznej moralności, która w swym etosie pozostaje idealistyczną tęsknotą, w praktyce okrutnych norm nie do wypełnienia. Ile cierpienia sumieniu przydają niczym nie poskromione skrupuły. Na drugim miejscu doskwiera kościelna instytucja, do której z zapisu, od dziecka przynależeć musi katolik, uwikłany bezsilnie w pajęczą sieć świąt, przykazań, relikwii czy odpustów. Nie do zniesienia jest tryumfalny klerykalizm. Wreszcie przytłacza nawet ta niepewność bycia zbawionym. Nikt nie potrafi wskazać ile umartwień trzeba ofiarować, by uciszyć trwogę, anulować wyrok, oswoić pomruk słusznego gniewu Boga. Od chwili przybicia przez Lutra wszystkich tez na drzwiach wittemberskiej katedry, od momentu gdy Memling postawił ostatnią, czarną kreskę pędzlem na obrazie Sąd Ostateczny, Kant wzywał do wyjścia z niedojrzałości wieku dziecka i odwagi w korzystaniu z własnej inteligencji – sapere aude, Novalis wskrzeszał bohatera w podróżniku a Nietzsche ogłosił śmierć Boga – rozstrzygnięto arbitralnie, że katolicka wiara jest ciężarem.
Bywa więc, iż ludzie, których bezwzględnie prześladuje cień podejrzliwych idei, paraliżowani ich złowrogim przesłaniem, nie są w stanie słuchać Bożego Słowa. Oto bowiem już w Księdze Wyjścia jej autor sporządza poruszającą wszystkich listę imion i osób. Uwaga dobrego Boga zdaje się spoczywać na ludziach, którym trzeba przynieść wytchnienie: wdowa, sierota, ubogi, obcokrajowiec i człowiek z jednym tylko płaszczem (por. Wj 22, 20 – 26). Powiedz wdowie, że jutro znów umrze ktoś w jej domu, a nie uniesie w sobie więcej żałoby. Wyrwij sierocie dłoń z dłoni w ciemnościach, a pęknie mu serce z bojaźni. Zdzieraj lichwę z ubogiego, a zawiąże sobie sznur na szyi. Wydaj przybysza dyktaturze. Bez wahania przegryzie kruchy plastik cyjanku. Bóg precyzyjnie wylicza imiona tych wszystkich, którym nie wolno już więcej nakładać ciężarów. Ponadto On sam pierwszy chroni uciśnionych i skłonny jest darować ulgę temu, kogo życiowy kompleks przytłoczył nadmiernie ku ziemi. W Bogu nie ma żadnej potrzeby przeciążania człowieka, stąd każdemu cierpieniu towarzyszy pociecha, upadkowi przebaczenie, zwątpieniu umocnienie a wysiłkowi odpoczynek. Kto wierzy w Boga, doświadcza wytchnienia.
Ronin jak nikt inny przenika dwuznaczną konfuzję swoich czasów. Przypatruje się uważnie kulturze, punktując precyzyjnie wszystkiemu winny paradoks: człowiek współczesny wziął pozory za głębię, satysfakcję za szczęście, propagandę za przesłanie. W efekcie domagał się wolności lecz dał się katu posadzić na krześle. Odrzucał jarzmo i wierzgał przeciw brzemieniu, po czym tryumfalnie runął w gardziel  nienasyconej depresji. A chrześcijański ronin nie cofa się, gdy patrzy cierpieniu prosto w oczy. Lecz nie wytkniesz mu jednej, starczej zmarszczki na czole. Codziennie unosząc ciężary świata zachował dłonie artysty. Racjonalnie rozpoznaje ogień na linii horyzontu, mimo to zasypia z równym oddechem w piersi. Bywa, że ktoś ważny z kręgu wpływów przełamuje samego siebie, a upewniony, że nikt go nie widział, łapie ronina za rękaw i pyta: nie miałeś nigdy prywatnego jachtu, nie płaciłeś adwokatom, nie klaskałeś na wiecach i nie prosiłeś o pomoc terapeuty – czyś ty sam sprostał wszystkiemu?