(19) Druga młodość ronina
Życie
człowieka można podzielić na to przed i na to po doświadczeniu egzystencjalnego
stanu bezradności. Bezradność musi być bliską krewną naiwności. Dopóki idealizujemy
fakty, nie jesteśmy w stanie postępować ani o krok w procesie podboju
rzeczywistości. Natomiast heroiczne otwarcie oczu jest aktem przełomu. Bezradność
ustępuje miejsca zwycięstwu lub porażce, które w każdym z tych dwóch przypadków
- grając co prawda na odmiennej strunie emocji - są zdecydowanie lepsze, bo
żywe i wyraźne. Bezradność nie jest również stanem codziennym. Z reguły dajemy
sobie radę, usiłujemy sprostać wyzwaniom, zmieniamy taktykę lub zawieramy
sojusze – i rzeczywistość da się jakoś popychać do przodu. Zdolność człowieka
do adaptacji w obliczu zagrożenia, zmiany, szansy lub wyzwania jest imponująca
a zarazem zupełnie przyrodzona czyli naturalna, dana w pakiecie ludziom a
priori na całe życie. W tym sensie bezradność, jeśli w końcu przychodzi, jawi
się człowiekowi jako moment nadprzyrodzony. Za bezradnością musi przecież
ukrywać się jakiś znak od Boga, a może nawet Jego ostateczne ultimatum. Definitywnie
poza linią demarkacyjną na froncie bezradności jest albo-albo, odparowanie
ciosu lub śmierć, sztandar wzniesiony ponad kłębem dymu lub pierwszy krok
przeciwnika na murach upadłej fortecy. Dlatego jedni z chwil bezradności
dedukują potęgę doświadczenia niezaprzeczalnej interwencji Boga. Komuś, kto to przeżył,
żadne przeciwne siły nie są w stanie odebrać już potem wiary aktywnej. Innych –
jeśli podołają przeżyć cyklon bezradności – zawozi się natychmiast do szpitala.
Całe konsylium psychiatrów klepie ich godzinami po twarzy, przywraca do życia,
wybudza i ocuca. Skąd pochodzi tak drastyczna rozpiętość silnej lub bezsilnej
wytrwałości? Wszystko zależy od tego: o co idzie w grze z bezradnością? Chcę
dokonać radykalnej transformacji mojej egzystencji czy tylko kolejny raz
przetrwać? Kładę na stole całą stawkę vabank czy tchórzliwie ukrywam samotnego
asa pod kolanem?
Ponad
pół roku ze szczegółami i pieczołowicie przygotowywałem się do przyjazdu młodych
studentów misjonarzy z amerykańskiej organizacji FOCUS (Fellowship of Catholic
University Students). Najpierw nawiązaliśmy stosowny kontakt. Wiedziałem, że
Curtis Martin, który dał pierwszy impuls Focusowi, wywodził swoje duchowe
korzenie z ciekawego i dającego wiele nadziei środowiska amerykańskich
katolików, inspirowanych w ich głębokim nawróceniu myśleniem, pisaniem i
głoszeniem George Weigela czy Scotta Hahna. Od dawna chłonąłem książki tych
panów, studiując z podziwem opisywane umiejętnie, racjonalnie i z wiarą sedno
nowej ewangelizacji. Musi nim być rozumne centrum, harmonijnie łączące w wierze
katolicką tożsamość z misją uniwersalną wobec wszystkich. Kiedy przed laty
Curtis Martin miał okazję uścisnąć dłoń Jana Pawła II i prosić papieża o
specjalne błogosławieństwo, ów wielki człowiek w białej sutannie popatrzył
wymownie na Amerykanina i w swoim stylu powiedział: be soldiers!
W
nadchodzącym Wielkim Poście miałem więc gotowe wszystkie praktyczne szczegóły,
aby przyjąć ewangelicznych żołnierzy z Focusa i rozpocząć fundamentalną misję
pierwszego głoszenia Chrystusa w pięciu dzielnicach przynależących do mojej
parafii w Minas – dom po domu. Piętnastu młodych ludzi miało zamieszkać w
ośrodku rekolekcyjnym, położonym przy sanktuarium w Verdun. Na trzy dni przed
ich lotem z Miami do Montevideo wzgórze Verdun stanęło w płomieniach. Ludzie z
ostatniego slumsu, położonego wzdłuż drogi wyjazdowej z Minas do stolicy,
wypalali trawę, by dostać się do obfitych pokładów drewna, służących im potem
za opał podczas dokuczliwej pory deszczowej. W tym czasie nie padało wcale już
od dobrych kilku tygodni. Ogień konsumował suchą trawę z zaskakującym
wszystkich głodem, prędko i systematycznie chłonąc kolejne partie wzgórza i
zbliżając się niebezpiecznie do rekolekcyjnego ośrodka przy naszym sanktuarium.
Z okna domu obserwowałem nieudolną akcję gaszenia pożaru. Nic nie funkcjonowało
dobrze a jeden bezradny helikopter z lat sześćdziesiątych tańczył nad
zuchwałymi płomieniami, jątrząc dodatkowo ogień pojedynczymi splunięciami wody.
Cały plan techniczny misji wziął w łeb. Gdy wyjeżdżałem po Amerykanów na
lotnisko, zadzwonił do mnie biskup i wydał wyrok: instalacja elektryczna
spalona, rury od wody przegrzane – straż zakazała komukolwiek podchodzić w
pobliże wzgórza. Jadąc do Carrasco rozpaczliwie szukałem w głowie planu B. Nie wypalił,
bo pobliskie koszary żołnierzy przeludnione były rezerwami ze stolicy, które
ściągnięto do Minas jako posiłki przy gaszeniu pożaru. Pozostawał plan C –
upchnąć nas wszystkich gdzieś na misji, wierząc, że trzy prysznice i cała ta
stara konstrukcja dzielnie wytrzyma dwa tygodnie ewangelizacyjnej kampanii.
Przez półtorej godziny drogi z Minas na lotnisko najzwyklejsi ludzie na świecie
– od bogatych po biednych, sąsiedzi lub przyjaciele, parafianie i dotąd jeszcze
nie ochrzczeni - dzwonili do mnie, oferując jedzenie, picie, koce i materace do
spania na podłodze.
Dwa
tygodnie pierwszego głoszenia w towarzystwie Focusa były dla mnie najlepszym
jak dotąd czasem podczas misji. Rano odprawialiśmy razem medytację, jedliśmy
śniadanie aby następnie, do południa odwiedzać ludzi w domach, zapraszając do
życia wiarą. Trzeci świat jest ostatnim światem na tej ziemi i trzeba mieć
tego świadomość. Wszystkie sentymentalne opowieści o urodzie ubóstwa są
emocjonalną legendą, która ma podniecić znudzoną wyobraźnię mieszkańców z tej
lepszej części świata. Ubóstwo jako skromność środków może być piękne, to fakt,
ale większą część świata pokrywa dziś ubóstwo przeciętności – a ono zniechęca,
obniża poziom życia, odczłowiecza, zabiera ludziom ich naturalne piękno i
sprowadza rozumną inteligencję do cwaniackiej sprawności przeżycia w każdych
warunkach i za wszelką cenę. Ostatecznie trzeci świat pozostawiony bez
rozwiązań przeistacza się w formę zazdrosnej o wszystko kontrcywilizacji, która
trwa z dnia na dzień, bez duchowej wizji ni perspektywy całości, dożywiając
swój blady jak szkielet organizm różnymi formami depresji czy ideologii. I
jeszcze te głodne, ślepe psy włóczące się po ulicach trzeciego świata, czasem
zgrupowane w bandach z kłami przeciwko przechodniom. To zjawisko ciekawe lecz
trudne, bo biedny człowiek nie idzie do pracy, nie ma co jeść, buntuje się,
słuchając o Bogu lecz potrafi schronić w swoim podupadającym domostwie od kilka
do kilkunastu nawet czworonogów. Wszystko to widzieliśmy w mieszkaniach pozostawionych
na marginesie świata ludzi, którym dwa tygodnie pierwszy raz głosiliśmy
Ewangelię.
Po
obiedzie dzień nabierał kolorów. Godzina adoracji w ciszy, a potem przychodziły
dzieci i młodzież, takie same jak na całym świecie – ufne i ciekawe życia. To
dzieciaki z dzielnic zostawały z nami na codziennej Mszy Świętej i nie chciały
wcale wracać do domu. Bo tak naprawdę nie miały domu. Wreszcie wieczorem, po
kolacji był czas na podsumowanie dnia i osobiste świadectwa – jak to mówili
Amerykanie: our high and low moments.
Bardzo polubiłem tę chwilę misyjnego dnia i do dziś brakuje mi jej najbardziej.
Słuchałem z wewnętrznym poruszeniem szczerych słów piętnastu młodych studentów
z bogatych rodzin północnej części kontynentu, którzy jednoznacznie i bez
egzaltacji w twarzach mieszkańców trzeciego świata odkrywali samych siebie z
niedalekiej przeszłości. Czas misji minął nazbyt szybko. Równie szybko staliśmy
się przyjaciółmi. Na chwilę przed odlotem studentów do Miami, tuż po odprawie,
wyczekiwaliśmy wszyscy na lotnisku w Montevideo, zmęczeni, wzruszeni,
szczęśliwi. Zmówiliśmy krótką modlitwę o dobrą podróż, pobłogosławiłem każdego
z nich i powiedziałem szczerze: to był jak dotąd mój najlepszy czas na tej
misji.
W
znanym wszystkim spotkaniu Jezusa z bogatym człowiekiem wyczuwalna jest znaczna
różnica perspektyw. Na początek trudno jest zrozumieć dwie rzeczy: dlaczego
ewangeliści zdecydowali się utrwalić w swych tekstach opis rozmowy tak
przelotnej i w zasadzie obarczonej porażką – człowiek ów odchodzi bowiem z
pustym sercem od Pana (por. Mk 10, 22). Jezus w czasie trzyletniej misji - od
Jordanu po Golgotę - musiał przecież doświadczać kilku takich spotkań na dzień.
Po drugie, nieco tendencyjne wydaje się być tradycyjne interpretowanie biogramu
owego człowieka w kluczu młodości – większość badaczy Pisma nazywa go przecież
z uporem bogatym młodzieńcem. Z pewnością był człowiekiem zamożnym ale można
przyjąć, iż w chwili spotkania z Chrystusem młode lata miał on już za sobą.
Bogaty człowiek sam bowiem deklaruje wobec Jezusa, że Prawo Boże zachowywał od
młodości wiernie aż do dziś (w. 20). Młodość więc uleciała – pozostało gorzkie
i męczące teraz, z którym coś innego chciałby może zrobić. Świat ludzi bogatych
ma swoje przywileje ale potrafi również niszczyć. Po czerwonych dywanach, w
delikatnym świetle lampionów i z kieliszkami szampana w dłoniach, przechadzają
się upiory. Jest to świat rywalizacji i walki. Trzeba nauczyć się przetrwać,
akceptując niemiłe osobistej godności kompromisy. Chrystus przenika stan
sumienia tego człowieka. To ciekawe, że Pan odwołuje się w rozmowie z bogaczem
do Dekalogu, komentuje jednak tylko niektóre z przykazań: nie popełnisz
morderstwa, nie dopuścisz się cudzołóstwa, nie będziesz kradł, nie złożysz
kłamliwego zeznania, nie dokonasz grabieży, czcij swego ojca i matkę (w. 19). To
nie są wcale wybrane ilustracje do dziesięciu przykazań. To rachunek sumienia,
jaki Jezus robi bogaczowi, dotykając precyzyjnie tych punktów życia moralnego
człowieka, w których nie był on już tak przyzwoity. Bogaty człowiek, pierwszy
raz słysząc wyraźnie głos wybudzonego sumienia, broni się wobec prawdy, stan
swojej wierności opisując zdystansowanym słowem: przestrzegałem (w. 20). W
gruncie rzeczy nie znaczy ono wiele. Przestrzegać to przecież nie to samo, co
identyfikować się, zintegrować światy, poświęcić karierę, popularność i twarz -
czyli dać krew za wartości. Można przestrzegać zasad, za kotarą prywatności
paląc Bogu kadzidło, a na wielkich estradach salonów podgrzewając diabłu
ogarek.
Perspektywa
Pana jest zasadniczo odmienna. Ewangelista Marek podkreśla w swojej opowieści
wyjątkowość spojrzenia Jezusa. Ta chwila w istocie jest procesem: Chrystus
spostrzegł bogatego człowieka, umiłował go z całym jego życiem i potem dopiero
zaprosił (w. 21 a). Konstrukcja zdania sugeruje, iż Pan musiał patrzeć na
bogacza długo, intensywnie. Z reguły spieszymy się od słowa do słowa, a Jezus w
tej jednej chwili przygodnego spotkania gdzieś na drogach Judei, objął wzrokiem
miłości całą historię życia bogatego człowieka – z jego narodzeniem i wysokim
przywilejem społecznym, ze wstydliwą częścią upokarzających go kompromisów i z
tą resztą godności, którą zdołał w sobie potajemnie schronić na przekór
środowisku, modzie czy polityce. Dlaczego więc bogaty człowiek nie wytrzymał
wzroku Jezusa i odszedł zasmucony? Decydującym momentem dramatycznego rozczarowania
jest posłanie, które otrzymuje on od Pana: “idź, sprzedaj to, co posiadasz i
rozdaj wszystko ubogim...” (w. 21 b). Jezus nie akceptuje uroków pobożnego
idealizmu. Pragnie posłać bogatego człowieka na powrót do świata, z którego on tak
bardzo starał się wyskoczyć. Bo w perspektywie Chrystusa ubodzy to również ci
bogacze, sąsiedzi, maklerzy, koledzy z kursu języka obcego, z którymi tyle lat
rozmówca Pana grał w golfa i o których teraz nagle pragnie jak najszybciej
zapomnieć. Bogaty człowiek ma wrócić właśnie do nich. Chrystus chce, by tu i
teraz wyrzekł się ducha przeciętnej asekuracji, by wyłożył karty na stół,
przyznał się, ujawnił swoje prawdziwe wartości, składając tym samym świadectwo
wiary w świecie, do którego nie przypadkiem został zaproszony. Dałby
jednocześnie tym biedakom szansę nawrócenia. Tego właśnie bogacz nie wytrzymał.
Wydaje się, że dopiero Francisco Bernardone, kilka wieków później, całkiem nagi
na rynku w Asyżu, zgodził się przyjąć za swoją perspektywę Jezusa Chrystusa.
Ronina
upaja się czasem drugiej młodości. Ten spokojny krok, którym niespiesznie
przemierza dystans do pracy, z pracy czy w czasie spaceru. Ten harmonijny ton
mowy bez irytacji, który pozwala mu snuć codzienną rozmowę ze starszą panią w
sklepie tak jak i z natrętnym sąsiadem, pchającym pod nos ronina listę podpisów
z poparciem dla burmistrza. Te stateczne przypływy radości, z jaką jednakowo
przekłada kolejną stronę ulubionej lektury i przeczesuje jesienny wiatr w
siwych włosach. Drugą młodością ronin nazywa tę część życia, kiedy po wielu
bolesnych doświadczeniach zdołał wreszcie dać rzeczywistości racjonalną,
adekwatną i kompletną definicję. Idealiści to tchórze, którzy dla pozorów cedzą
wielkie słowa. Realiści to ludzie wstrzemięźliwej odpowiedzialności. Poniekąd o
tym wspomina też genialna, chińska pisarka Jung Chang w swojej fenomenalnej
epopei Dzikie Łabędzie z roku 1991.
To opowieść o konsekwencjach społecznych rewolucji kulturowej okrutnego maoizmu
i o gwałtownych, bolesnych przemianach społecznych w Chinach dwudziestego
wieku. Pisarka mówi: “Podsumowując
dwadzieścia sześć lat mojego dotychczasowego życia stwierdziłam, że
doświadczałam zarówno wyróżnień jak i odrzucenia. Byłam świadkiem odwagi i
strachu. Poznałam tak samo dobro i lojalność jak i głębię ludzkiego
okrucieństwa. Otoczona przez cierpienie, śmierć i opuszczenie, podziwiałam nade
wszystko niezniszczalną zdolność człowieka do przeżycia tego wszystkiego i
ponownego poszukiwania szczęścia”.
Nigdy nie myślałem o tym fragmencie w tym kontekście.. Zawsze mi się zdawało, że chodzi tylko o oderwanie od rzeczy materialnych. Ta perspektywa jest jeszcze trudniejsza. Pozdrawiam z Północy (i trochę na Zachód)
OdpowiedzUsuń