(15) Kotwica ronina i zasada kopernikańska
Najsilniejszymi
mocarzami, którzy sprawnych w gębie ideologów powalają bez widowiska, krzyku
czy propagandy, są ludzie przeciętnej postury, mrukliwi stratedzy i mali
rycerze z legend. Taki nie łamie podkowy w ręku i nie śpieszno mu do bitki na
gminnych potańcówkach, ale kiedy już sprowokuje go życie do zaciśnięcia pięści,
marnie kończy ten, kto niepozornemu gigantowi chce zakroczyć drogę. Zawsze
miałem wrażenie, iż tak bez hałasu a skutecznie, o najważniejsze rzeczy na
świecie walczył Paweł Milcarek. Właściwie nie wiem, czy możemy nazywać się przyjaciółmi?
Chronicznie ogołoceni – pan Paweł i ja - z chwil wolnego czasu dla siebie,
rwaliśmy na wszelkie sposoby konieczne do wspólnego myślenia i modlitwy
momenty. Stwierdzę trochę z przekąsem, że najwięcej wolnej przestrzeni dla
wymiany poglądów mieliśmy gdzieś w podróży. Jeśli przywołuję nazwisko Paweł
Milcarek, to zawsze pojawia się w mojej pamięci człowiek w warszawskim metrze,
owinięty w zimowy szal na kolei w Kutnie, wybiegający szybkim krokiem z Dworca
Centralnego, z plecakiem na prawym ramieniu, witający się serdecznie, by
natychmiast porwać mnie do wspólnego korowodu na spotkanie w radiu, wydziale
czy innym wydawnictwie. Przemierzaliśmy wiecznie spóźnieni serpentyny ruchomych
schodów, zmyte deszczem chodniki i szklane windy, właśnie wtedy najgłębiej
dyskutując o tradycji, Newmanie, sumieniu i liturgii. Pan Paweł wyglądał jak
przeciętni Warszawiacy wokół – z wełnianą czapką nasuniętą na wysokość
okrągłych okularów – ale mówił jak nieprzeciętnej klasy filozof, pisarz,
analityk. Mylę się – w Pawle Milcarku, młodym niegdyś harcerzu, potem głowie
wielodzietnej rodziny, katoliku świeckim i założycielu ambitnego czasopisma,
zawsze odzywał się mnich.
Tamtej
zimy po spotkaniu w Płocku odwoziłem Milcarka aż do Kutna. Dany nam był tym
razem rzadki luksus godzinnej, swobodnej rozmowy. Już na samym dworcu, jakby
sumując to wszystko, pan Paweł jeszcze przed wejściem na peron, odwrócił się i
powtórzył po swojemu, z naciskiem: proszę księdza, suaviter sed fortiter...tak
trzeba! Skąd ci skromni ludzie mają tak niezwykłą siłę? Pamiętam jeszcze, jak
późnym wieczorem gdzieś w styczniu, podróżując z Warszawy do swoich,
przejechałem przez urokliwy Brwinów, by dostarczyć jakiś tekst do redakcji.
Milcarków w niezliczonej ilości zastałem na modlitwie w ich domu. Nieco
speszony sytuacją i moim natręctwem nie w porę, chciałem tylko zostawić
papiery, podpisać co konieczne, pozdrowić noworocznie i wycofać się dyskretnie.
Pan Paweł poprosił mnie tuż przed drzwiami o błogosławieństwo. Z ochotą
podniosłem prawą rękę, gdy wszyscy obecni tam – od dzieci po dziadków – klęknęli
z powagą i wiarą, kreśląc znak krzyża na czołach.
W
pobieżnym czytaniu dwóch monumentalnych pism doby wczesnego chrześcijaństwa –
przynależącego do porządku objawienia Listu do Hebrajczyków oraz należącego do
porządku patrystyki Listu do Diogneta – można popaść w płytką i pozorną
sprzeczność, cechującą z reguły przejściowy zapał natchnionych chwilą lektorów.
Anonimowy chrześcijanin z drugiego wieku wyjaśnia swemu przyjacielowi, nieochrzczonemu
Grekowi, tajemnicę wiary, umieszczając chrześcijaństwo śmiało w zmiennym
kontekście kultury, polityki czy społeczeństwa. Jest to bez wątpienia koncepcja
religii otwartej na różnorodność. Jeśli Diognet zostanie chrześcijaninem,
tlenem jego wiary będzie świat i zmienna egzystencja człowieka, cała ta
rzeczywistość tętniąca wielobarwnym rytmem, tańcem, reformą, karnawałem.
Zastanawia więc siłą rzeczy, że z kolei w szóstym rozdziale Listu do
Hebrajczyków, autor nowotestamentowego pisma zdobywa się na jednoznaczne
przywołanie znaku kotwicy – stałości pośród rozszalałych fal, oporu wobec
przypadkowego losu, fundamentu, portu, kawałka stali podobnego skale, którego
nie przesuną ruchome piaski czasu, wytrwałego podtrzymania kierunku wobec
kaprysów namiętnego wiatru – mówiąc z żelazną pewnością ducha: “Dlatego Bóg,
pragnąc okazać ponad wszelką miarę dziedzicom obietnicy niezmienność swego
postanowienia, wzmocnił je przysięgą, abyśmy przez dwie rzeczy niezmienne, co
do których niemożliwe jest, by skłamał Bóg, mieli trwałą pociechę, my,
którzyśmy się uciekli do uchwycenia zaofiarowanej nadziei. Trzymajmy się jej
jako bezpiecznej i silnej kotwicy duszy, kotwicy, która przenika poza zasłonę,
gdzie Jezus poprzednik wszedł za nas, stawszy się arcykapłanem na wieki na wzór
Melchizedeka” (Hbr 6, 17 – 20).
A
jednak w świecie stworzonym przez Boga ani wewnątrz wiary, która przyszła od
Niego, nie ma sprzeczności. Tak samo nie znajdzie się realnego konfliktu między
wiernym trwaniem w stałości a dynamicznym udziałem w różnorodności. Jest
możliwe harmonijne łączenie świadomej tożsamości z otwartym dialogiem. Co
więcej, w chrześcijaństwie ewangelicznym naprawdę zdolny do misji w świecie –
czyli do spotkania z tymi, którzy nie słyszeli jeszcze lub już nie chcą znać
głosu Chrystusa – jest świadek – czyli człowiek pokornie świadomy tego, kim w
istocie jest. W najbardziej oddalony kres zwątpionego świata nie ma co iść
chrześcijanin niepewny swego rozumu, sumienia czy ducha. Jak można liczyć na
sukces przedsięwzięcia, wchodząc na ruchome piaski tak niepewnym krokiem? Nieść
misję najdalej oznacza stąpać z konsekwencją naprzód, a jednocześnie nieustannie
czuć w dłoni ciężar kompasu, który niechybnie wskazuje na dom. Irytującym
znakiem naszej jakże chwiejnej kultury, jest dręczący dziś człowieka, świat a
nawet Kościół, sztuczny rozdział: różnorodność w opozycji do wierności,
otwartość wobec tożsamości, czy misja w sprzeczności z tradycją. Wielu sądzi
zatem, że wybierając różnorodność, musi zaprzeć się tożsamości. Że idąc na
krańce świata, trzeba wytrzeć z pamięci jego centrum. I że nazywać się
misjonarzem może tylko człowiek o zaburzonej i chaotycznej nowinkowości, zdolny
w swej zuchwałej odwadze łamać w łapach z trzaskiem wątły pień tradycji.
Jeśli
w którejkolwiek z przestrzeni wartości podstawowych człowiek ulega ciężkiej
konfuzji i popada skutkiem tego w gniew, uprzedzenie lub podziały, tam z pewnością
obfite żniwo zbiera ignorancja. Tak samo w podstawowej kwestii odnalezienia się
między wielobarwnością a wspólnym mianownikiem, człowiek zaczął gubić się w
swych podstępach, gdy zrezygnował z szacunku wobec jednej z głównych zasad
klasycznej filozofii, uczącej bezbłędnie odróżniać istotę rzeczy od jej
akcydensu albo formę od materii. Żonglując swobodnie między esencją
rzeczywistości a jej mutacjami, zastępując jedno drugim dowolnie, bez logiki i
sensu, człowiek pomieszał w rozeznaniu to, co jest przejściowe - więc nie
decyduje o jego przyszłości, od tego, co jest niezbywalne - co zatem podtrzymuje
oddech w jego płucach, bez czego żyć się nie uda. Obecna epoka jest tak
niespokojna, ponieważ stanowi uciążliwie przedłużający się moment wychodzenia z
hylemorficznej katastrofy. Panika błędu chwyciła ludzi za gardło, zaczęli więc
wszyscy pędzić w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Każdy jednak napiera z furią na
własne podwoje. A tłum zamarł zmylony gdzieś między tymi, którzy za drogę
wybawienia uznają absolutyzowanie formy, a tymi, którzy w oburzeniu konserwują
istotę rzeczy. Wreszcie przyjdzie ktoś mądry, kto krzyknie: nie tędy! Możesz
zmienić buty, język, adres, nazwisko i architekturę – nie stanie się nic.
Musisz zachować jednak prawdę, sumienie, rodzinę, liturgię i dogmat – bo
zginiesz. W jednych drzwiach wówczas modernista poda rękę integryście.
Ronin
chwyta kotwicę w dłoń i odcumowuje łódź od brzegu. Jest nowoczesnym obywatelem
świata, który wszystko, co święte konserwuje w sercu. Zmieniający się krajobraz
otoczenia nie jest w stanie zmylić go lub sprawić, by zgubił stały kierunek
swej drogi. Chętnie przysiada się na targowisku idei do wspólnego stołu
słuchając tylko, z rzadka dyskutując. Tamci już wiedzą, kim on jest. Widzą, co
czyta. Słyszą o jego wyborach. Dociera do nich, jak żyje, który dzień jest dla
niego święty, z jakiej klasy ludźmi poprzestaje. Wszyscy mówią z przemawiającym
do innych szacunkiem: ten katolik ronin to twardziel ale swój.
Musi
być zatem centrum integrujące różnorodność z fundamentem. Aby uleczyć dysonans
między tym, co stałe, a tym, co ruchome w religii, kulturze lub społeczeństwie,
trzeba może jeszcze wrócić na chwilę do sedna nauk ścisłych. Współczesny dylemat
ludzkiej dysproporcji między materią a formą, warto analogicznie rozczytać w
świetle znanej reguły fizyki, nazywanej zasadą kopernikańską lub kosmologiczną.
Głosi ona – choć sprawiedliwie mówiąc, nie wymyślił jej wcale Kopernik – że
wszechświat jest jednorodny, izotopowy w dużych skalach przestrzennych. Dzięki temu
dla wielu obserwatorów, umieszczonych w dowolnych miejscach kosmosu, wygląda on
podobnie a uśrednione parametry obliczeń są wszędzie jednakowe. I kto jest zdolny
wyjaśnić, w jaki sposób całe galaktyki ciał niebieskich mieszczą się w jednej
źrenicy człowieka?