(21) Piękna zdobycz ronina
Dzięki
nieoczekiwanej, szczerej i wielopostaciowej przyjaźni z Misjonarkami Krwi
Chrystusa – siostrami: w znakomitym tego słowa znaczeniu – posunąłem się o krok
w zdumiewającym odkryciu, przypuszczając, że piękno jest depozytem, zadatkiem i
wyzwaniem a nie gotowym do użytku darem. O tak zwany niesprawiedliwy brak
proporcji ludzie często kłócą się z rzeczywistością. Człowiekowi bowiem zdaje
się, że jedni piękno i bogactwo jakby odziedziczą, dotyczy ich w życiu tylko
podziw i poklask – tacy: skazani na sukces. A drudzy zawsze ciągną w drugim
szeregu, narodzeni w tym biegu z poważną stratą czasu do lidera, choćby nie
wiem co, pozostaną brzydcy i zmęczeni swoim upartym dociąganiem do poziomu.
Codziennie z przekleństwem okno nadziei otwierają na swój trzeci świat.
Poczucie krzywdy zabiera przedsądom właściwy im obiektywizm. Tak właśnie nie
jest. Można być ładnym albo brzydkim bez zasługi i winy, można być eleganckim z
urodzenia lub kroczyć kaczym chodem przez świat. Tak w jednym jak i w drugim
przypadku, piękno nieskończenie przekracza zmysłowe doznania człowieka, bo przynależy
ono do porządku obiektywnej aksjologii a nie subiektywnej estetyki. Piękno jest
bowiem cnotą a nie wrażeniem. Nikt więc nie rodzi się pięknym. Piękno trzeba
zdobywać.
Gdy
jedna z grup kleryckich zwróciła się do mnie o towarzyszenie im w dniu
skupienia podczas wakacji, naturalnie jakoś na miejsce refleksji wybrałem dom
Misjonarek w Rogozinie. Siostry poznałem niedługi czas przedtem. Przyjechały na
spotkanie formacyjne o spowiedzi, zostały potem na tak zwaną kawę i długo
rozmawialiśmy. Już wtedy byłem dogłębnie ujęty ich siłą w poszukiwaniu wyjścia
z sytuacji. Niemiecki ksiądz i w dużej mierze współczesny inspirator zakonnego
życia Misjonarek, wstydliwymi przejawami fanatycznej egzaltacji nadpsuł całkiem
sympatyczny początek wszystkiego. Młoda jeszcze i nieliczna wciąż, konsekrowana
rodzina Krwi Chrystusa popękała na części. Czasem zachodzę w głowę, kto
wreszcie aktualnym liderom nowych ruchów katolickich i wspólnot zakonnych
uświadomi skutecznie, że to darowany charyzmat konkretnie ma kierować ich
życiem, a nie że ich życie kieruje dowolnie charyzmatem? W tym dylemacie kryje się
seryjny już problem autorytarnych nadużyć w sferze duchowości, jakie mają
miejsce w Kościele katolickim od ostatnich czterdziestu lat. W każdym razie w
podobnej sytuacji ktoś najczęściej buntuje się, odchodzi, zawiesza się lub
zawodzi, pogniewany na osierocony przez piękno świat – a Misjonarki trudzą się
dalej. Myślę, że poznałem dobrze trzy domy sióstr: ten skromnie przyklejony do
Płocka w Rogozinie, ten nad samym morzem w Swarzewie i ten z wieczystą adoracją
Najświętszego Sakramentu w Rawie. Wszędzie mieszka piękno. Misjonarki Krwi
Chrystusa przez dyskretne życie zdołały połączyć w swych ośrodkach estetykę ze
skromnością, eliminując jakoś sztuczność wymieszaną z przepychem – w tym tkwi
klucz do sukcesu. Pamiętam dokładnie, że gdy kładłem pierwszy raz stułę na
ramiona w małej zakrystii kaplicy z klasztoru w Rawie Mazowieckiej, dotarło do
mnie z niezłomną pewnością: Bóg ma w tym domu wielkie upodobanie.
Myślę,
że obraz dotkniętej gwałtem winnicy, jaki przedstawiony został w dwunastym
rozdziale ewangelii według świętego Marka, można interpretować wewnętrznie, a
nie zewnętrznie. Winnica w tym fragmencie podobna jest do duszy człowieka,
którą właściciel bardziej podziwia niż uprawia. Bóg jest w tej scenie panem a
Chrystus – ukryty niechybnie pod postacią syna dziedzica - zachowuje się nie
jak rolnik lecz jak narzeczony. Wytrwale szuka pierwotnej wierności. Dojrzał do
miłości. Gotów jest za wszelką cenę egzekwować dane mu w zaręczynach słowo.
Słudzy dopominają się z energią o rękę wybranki i trzeba stwierdzić, że
bardziej w tej ewangelii podobni są do posłańców, czyli aniołów, którzy do
końca, własnym świadectwem i życiem, pieczętują akt małżeństwa. Składający po
kolei swoje świadectwo aniołowie to zgodna z obyczajem procesja drużbów. Mają
oni prowadzić narzeczonego na wesele. A On, jedyny syn pana, zakochał się w
pięknej winnicy i za żadną kwotę na tym świecie już jej nikomu nie odstąpi.
Przy tym piękno winnicy nie przypomina światowego powabu, nie jest tanim
makijażem czy dwuznacznym uwiedzeniem. Winnica to wierna i wewnętrznie czysta
dziewczyna. Wyrywa się stanowczo brudnym łapom gwałcicieli. Zagrożona,
poszarpana i zmęczona - ucieka. Pomimo to, boski dziedzic, który kocha,
dostrzeże w niej to samo piękno, co kiedyś. Po serii okrytych ciemnością doświadczeń
winnica jest wciąż gotowa do wydania (por. Mk 12, 1-9). Mam przez to wszystko
wrażenie, że przez przypowieść o winnicy, Jezus nadał nową wartość kanonom
piękna duchowego.
Nie
ma więc genu piękna albo genu brzydoty. Nikt na tym świecie nie może sądzić, że
urodził się wiecznie pięknym, na salonach z perfumami i bogatym lub na wieki
pozostanie oszpeconym, zamkniętym w slumsie i biednym. Cnotę piękna trzeba
zdobyć jak zagrożoną rabunkiem winnicę. Pocieszenie jest w tym, że zdobywają
piękno ludzie twórczy. Nie jest więc to męczące oddzielanie ziarna od plewy,
ani długotrwałe kładzenie ociężałego fundamentu, ani schematyczne porządkowanie
bałaganu – nie! Wydobywanie kształtu piękna nie jest inżynierią lecz artyzmem.
To nie moralitet lecz poemat. Twórcy więc nie można oszukać krótkotrwałymi
pozorami powabu, co zabłyśnie równie szybko jak zgaśnie. Powab wobec piękna
jest śmieszną imitacją, ludyczną kopią arcydzieła i wstydliwym plagiatem.
Twórcze wydobywanie cnoty piękna dane jest radosnym gwałtownikom, ambitnym
wizjonerom, bezinteresownym społecznikom, bliźnim drugiego, osobom dumnym z
wolności. Udziela się tym wchodzącym przez wąską bramę i tym, co mają odwagę
podjąć płomień ognia rzuconego na świat, stanowczym mistykom, ludziom, którzy
wyostrzonym wzrokiem widzą już poświatę za ciemnym jeszcze skłonem horyzontu.
Ludziom
ograniczonym w swoim myśleniu pokusą bezdusznej kalkulacji, wydawało się
zawsze, że żywot chrześcijańskiego ronina przez okoliczności, piętrzące się
trudności i brak środków, skazany został a priori na dyktaturę brzydoty. Ich
zdaniem to kwestia kilku lat i ronin stał będzie godzinami pod budką z piwem na
osiedlu, bił będzie swoją żonę i dzieci, patrząc na osiedlowy, betonowy świat
przez wąski prześwit posiwiałej od dymu, kuchennej firanki na oknie. Tymczasem
chrześcijański ronin od dziecka miał w sobie ten niepowtarzalny spryt, który
wielu nie tylko służy do przeżycia ale jeszcze z pozoru beznadziejnej sytuacji
wydobędzie arcydzieła. Na wyrzuconych do śmietnika pamięci rzeczach roni kładł
swoją rękę i cuchnące dymem pudełko po zapałkach zamieniał jakoś w szkatułkę. Ciekawym
wzrokiem zaglądał poza kołnierz cienia, penetrując promieniem jak palcem
ociężałą ciemność ulicznych zaułków. I po chwili za rękę na scenę tego świata
wyprowadzał brzydkie kaczątko lub księcia zaklętego w żabę, zachwyconej widowni
oddech wbijając do piersi. Sam ronin, po wielu latach twórczego życia, nie był
bardziej przystojny niż z początku, nie mówił z większym polotem niż przedtem,
siwiał jak wszyscy i garbił się nieuchronnie ku ziemi. Kto jednak spojrzał na
ronina, nie mógł oderwać potem już wzroku. Ronin nie urodził się pięknym. On
pięknym się stał.
Edyta
Stein, w książce “Wiedza Krzyża” mówi, że dusza chcąc podobać się Bogu, musi
przyodziać się w szatę złożoną z trzech kolorów. Oczywiście, to język mistyki.
Główne sformułowania tego sposobu myślenia genialna karmelitanka zapożycza od wybitnego
znawcy wewnętrznych dróg - Jana od Krzyża. Duchowa szata, w wizji
karmelitańskiego mistrza nocy ciemnej, ma zasadniczo trzy kolory: biały jak
wiara, którą pokrywa zielony kaftan nadziei, a na tę białą i zieloną suknię –
jako wykończenie i udoskonalenie – przychodzi trzecia barwa, wspaniała czerwona
toga miłości. Zatem według mistyki, wytrwałe urabianie ludzkiego ducha w tyglu
trzech cnót teologalnych, czyni człowieka obiektywnie pięknym wobec Boga. “W
tym stroju – konstatuje Edyta Stein – dusza tak się podoba Umiłowanemu, że tyle odeń
otrzymuje, ile się spodziewa...”. (E. Stein, Wiedza Krzyża, Kraków 1994, s. 163.)